A A+ A++

Ale jeśli kogoś kochamy czy lubimy, to też go szanujemy.

– Oczywiście. Dlatego mamy tę tytułową triadę: „kocha” i „lubi” wskazują na chęć bycia blisko, „szanuje” oznacza, że zostawiamy ważnej osobie przestrzeń. Możemy współdzielić świat, ale nie musimy się stapiać. Zaznaczmy też, że choć najczęściej szacunek pojawia się, gdy narodzi się miłość lub sympatia, to w drugą stronę nie ma takiej zależności: możemy szanować szefa, ale nie musimy go kochać ani lubić. Widać to także w języku, jakim ze sobą rozmawiamy. Gdy jesteśmy z kimś blisko, pozwalamy sobie na pewne rzeczy niedopuszczalne w innych relacjach, mocniejsze, intensywniejsze. Pozwalamy sobie na wyraziste okazywanie uczuć. Jeśli zezłościmy się na pracodawcę, nie powiemy do niego: „Daj mi spokój!” albo „Idź do diabła!”. A niektórym wyrwie się to do ukochanej osoby. Inaczej wyrażamy również życzliwość. Szczególnym przykładem są tutaj pary, które używają misiaczków, kotków, słoneczek, dziubdziusiów, prosiaczków, żabć, skarbeczków… No, nie ma w języku niczego słodszego.

Może mówimy tak, bo potrzebujemy czułości, troskliwości?

– Niewątpliwie. I misiaczków nie krytykuję, są one ważne – ale też symptomatyczne. A zwrócił pan uwagę, jak zabrzmiały w pana ustach słowa „czułość” i „troskliwość”? Mówiąc o emocjach, które za nimi stoją, zwolnił pan tempo mówienia, obniżył głos. To pokazuje doniosłość i szczerość wypowiadanych słów. Gdybyśmy wyliczali je z prędkością karabinu maszynowego, straciłyby wiarygodność. W pewnym sensie zbezcześcilibyśmy je. Bo mają swój ciężar gatunkowy, wymagają specjalnego traktowania. Przecież gdy do kogoś czule mówimy, odsłaniamy się przed nim. Jesteśmy bezbronni. O wiele silniej odbieramy wtedy każdą reakcję – i tę życzliwą, miłosną lub przyjacielską, i tę nieżyczliwą, która zamienia się wówczas w okrucieństwo. To dlatego, gdy nasi bliscy mówią nam coś przykrego, ich słowa mają kilka razy większą moc, niż gdyby wypowiadał je ktoś obcy. Są jak sztylet w podbrzusze.

Inaczej jest, gdy rozmawiamy z obcym. Często trudno przyjąć nam od niego dobre słowo. Ma to zresztą uzasadnienie biologiczne, ewolucyjne: na wstępie węszymy niebezpieczeństwo i na wszelki wypadek zachowujemy nieufność, żeby nie wpaść w sidła, które domniemany wróg na nas zastawia, mamiąc miłymi słówkami. Jesteśmy ewolucyjnie wyspecjalizowani w obronie przed agresorem, ale życzliwe, łagodne stosunki z innymi – to już jest wyższa szkoła jazdy. Gdy ktoś obcy nas komplementuje, często doszukujemy się w tym kpiny. Reagujemy jak zwierzęta spodziewające się ataku. Myślimy (a czasem też mówimy): „Chłopie, daj mi spokój!”; „Czego ode mnie chcesz, babo?!”. Bywamy w ten sposób bezlitośni – nie tylko dla innych, ale też dla siebie.

Znam pary, które jednego dnia wyzywają się, a drugiego zachowują tak, jakby nic się nie stało.

– Wiele zależy od intonacji wypowiadanych słów. Ale też – to niezwykle ważne – od intencji. Można powiedzieć: „Ty głupku!”, ale też: „Ojej, ty głuuupku…”. To drugie – prawie jak „głupoleczku” czy „głupoluniu”. Znam ludzi, którzy z czułością mówią o sobie: „stary”, „stara”. Osoby z zewnątrz odbierają to jako prymitywne odzywki. Ale ci ludzie autentycznie się kochają, tylko wypracowali sobie taki kod językowy. Tak jak pary, które lubią pieprzne słówka w łóżku. Gdyby używały ich poza swoim mikroświatem, nawet w obecności przyjaciół, ci mogliby pomyśleć, że dzieje się coś złego lub niesmacznego. A tak wcale nie musi być. Bo słowa są tu tylko formą. Gdy krążą między dwojgiem ludzi – ale też w rodzinie – nabierają nowych, przedziwnych czasem znaczeń, których nie odnotowuje żaden słownik. Tylko ludzie, którzy tworzą ten mały, niepowtarzalny świat, są w stanie właściwie je zinterpretować.

Wychodzi na to, że język bliskości to również język intymności.

– Gdyby było inaczej, zanikłaby granica między prywatnością a oficjalnością. Jeśli mamy coś swojego, intymnego, czujemy wyjątkowość tej sytuacji – i czujemy się też bezpiecznie, na miejscu, w swoim świecie, na swoich zasadach. Myślę tu o prywatności rozumianej szeroko, nie tylko w sensie seksualnym. Ale skoro o tym mowa: niektórzy uważają, że Polacy nie mają języka, którym celnie nazywaliby intymne przeżycia czy inne elementy sfery seksualnej. Że stosują albo terminy medyczne, albo wulgaryzmy. Że świntuszą, bo taka nasza rubaszna natura. Że jesteśmy nieporadni językowo, nieokrzesani, niewyrobieni. Że nie umiemy jędrnie, krwiście, z życiem, tylko albo kloacznie, albo sterylnie, albo eterycznie. Ale jednak – to mit. Wie pan, z czego się narodził? Z przekonania, że jedynym językiem jest ten publiczny, powszechny, uliczny. A przecież nie mamy dostępu do intymnego języka innych. Zresztą: w ogóle język uczuć to dość prywatny świat.

Nie wszyscy chyba to rozumieją. Są rodzice czy dziadkowie, którzy przy kolegach dziecka zwracają się do niego tak pieszczotliwie jak w domu.

– Dla młodzieży to „cringe”, czyli żenada. Niektórym dorosłym wydaje się, że gdy przy publice zaleją nastolatka swoją miłością, będzie im dozgonnie wdzięczny i odwzajemni czułości. Ale – nie ma szans. Dla nastolatków liczy się przecież demonstracja niezależności od rodziny i opinia grupy. Publiczne robienie im obciachu, nazywanie Bartusiami, Aneczkami, syneczkami i córciami jest… obciachowe. I znowu dotykamy kwestii perspektywy. Przecież jeśli dziecko nie przepada za publicznym okazywaniem mu uczuć, nie oznacza to od razu, że nie kocha rodziców czy dziadków.

Powiem więcej – taką sytuację można potraktować nawet jako wyraz braku szacunku dla dziecka. Zwracając się do niego w sposób, jakiego sobie nie życzy, nie szanujemy jego potrzeb, dobrostanu psychicznego. Ignorujemy to, że jako odrębny od nas człowiek nie musi chcieć tego co my.

No i mamy kolejną cechę języka bliskich relacji – infantylność.

– Ja bym to nazwała wypadkiem przy pracy. Rzeczywiście mamy spieszczenia, które niosą ładunek emocjonalny (jak córusia, synuniek, tatulek, mamunia, kociątko, psinka). I nie byłoby w nich nic złego, ale sztuka polega na zachowaniu proporcji. Szczególnie wobec dzieci nadużywamy spieszczeń i rozmaitych zniekształceń językowych, które niby mają naśladować „mały język”. Skrajnym tego przejawem jest mówienie w stylu: „O bozie, a cio to się śtało? Sibciutko do domciu!”. Okropność, proszę pana. Niestety, takiego języka nadużywają kobiety, choć i mężczyźni nie są bez winy. Mała, młoda istota z definicji wzbudza w nas ciepłe uczucia, chęć opieki. Intuicyjnie do tej „małości” chcemy się dostosować, również językowo. Dlatego czułymi słowami przekazujemy emocje, w pewnym sensie budujemy barierę ochronną przed niebezpieczeństwami świata. Ale… łatwo się zagalopować. Infantylizowanie języka i całego przekazu kierowanego do dzieci ma dla nich niedobre konsekwencje. Po pierwsze, opóźnia rozwój mowy. Po drugie, wywołuje wrażenie wyobcowania: skoro mówi się do mnie inaczej, to znaczy, że nie przynależę w pełni do świata. To się wiąże ze złudnym poczuciem wyjątkowości; złudnym, bo opartym na fałszywym języku.

Są też takie relacje, w których ludzie potrafią porozumiewać się bez słów.

– Proszę jednak zauważyć, że nie byłoby to możliwe, gdyby na początku dwoje ludzi nie rozmawiało ze sobą. Bo język emocji jest szczególnie ważny na etapie powstawania związku. Jeśli wtedy zakochani rezygnują z opowiadania o uczuciach – i w ogóle o tym, jak widzą rzeczywistość, może to doprowadzić do nieporozumień, zafałszowań, często: osłabić związek. Narastają niedomówienia, zatruwają nas słowa – te niewypowiedziane. Zamiast budować swój mikroświat, rozsadzamy go. Trudno potem pogłębiać uczucia. Ale gdy już się osiągnie pewien poziom bliskości, rzeczywiście zmienia się funkcja języka. Przesuwa się on na dalszy plan. Wtedy właśnie możliwe jest to osławione porozumienie się bez słów.

Niektórzy jednak traktują to zbyt dosłownie. Na tyle, że przestają mówić drugiej osobie ważne rzeczy. A szkoda, bo komunikatami potwierdzamy relację. Nie chodzi tylko o ciągłe powtarzanie: „kocham cię” bądź „lubię cię”, ale też zdania typu: „Jesteś dla mnie najważniejsza”; „Bardzo cenię, jak się zachowałeś w tamtej sytuacji”; „Świetnie było razem to zrobić”; „Cieszę się, że jesteśmy razem”; „Ależ mamy wspaniałe dzieci” itd. Wie pan, po co nam te potwierdzenia? Choćby po to, żeby druga strona wiedziała, że nadal chcemy być z nią w relacji. Ale też po to, żeby uzgodnić, jak chcemy, żeby ta relacja teraz wyglądała. Bo to nie musi być oczywiste po latach związku.

Czyli „kocham” wypowiedziane dziesięć lat temu nie musi oznaczać tego samego co dziś?

– Tak. Bo uczucia ewoluują. Czym innym jest miłość na początku związku i po wielu latach – i inaczej możemy to wyrażać. Takie zmiany dotyczą zresztą także przyjaźni.

Każdy, kto jest w bliskiej relacji, potrzebuje słownych dowodów przywiązania, czułości, życzliwości. Dają nam bezpieczeństwo i pokazują, gdzie jesteśmy. Jak kompas. Nie ma relacji bez komunikacji. Choć zmysły są bardzo ważne, śmiem twierdzić, że język jest najdoskonalszym narzędziem wyrażania uczuć i intencji. Może przekazać więcej niż gest, wzrok, dotyk. Pozwala uniknąć nieporozumień i przetrwać trudne sytuacje. On burzy, ale i buduje, rani, ale i leczy. Gdy trzeba – rozpala lub ochładza. Zbliża.

Czytaj też: Zawsze winna. Dlaczego za niepowodzenia w związku i w rodzinie wini się głównie kobiety?

Dr Agata Hącia – językoznawczyni, wykładowczyni Uniwersytetu Warszawskiego i sekretarz naukowy jego Obserwatorium Językowego. Związana z Radą Języka Polskiego PAN. Współautorka badań językoznawczych, popularyzatorka wiedzy o języku

Łukasz Pilip – reporter, laureat Festiwalu Wrażliwego w kategorii twórca szczególnie wrażliwy i Nagrody Dziennikarskiej im. Zygmunta Moszkowicza. Autor książki „Podwórko bez trzepaka”, współautor książki „Porwany. 82 dni w rękach piratów”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDostali dofinansowanie, więc zaszaleją! Rok Łukasiewicza w pełni
Następny artykułOleśnica: otwarto sarkofag księcia Sylwiusza Nimroda. Odkryto wyjątkowy męski strój i wskazówki sugerujące włamanie