A A+ A++

– Dotarło do mnie, że życie mamy i taty ułożyło się dokładnie odwrotnie do mojego. Czterdziestkę mieli w okresie transformacji. Życie w PRL toczyło się wolniej, może spokojniej, chociaż było pełne beznadziei i nijakości. A na tym etapie życia, w którym ja trochę zwalniam, życie dookoła nich zaczęło przyspieszać – mówi Marcin Malicki. Trochę ze wspomnień, a trochę z rozmów z mamą wie, że styl życia czterdziestolatków w czasach PRL był zupełnie inny niż dzisiaj. Funkcjonowali w świecie kompletnej beznadziei: nijacy ludzie dookoła, nijaka praca bez perspektyw na zmianę, nijakie możliwości. Wszystko było po nic. To jeden z powodów zaangażowania rodziców Malickiego w opozycję demokratyczną. Tylko tam coś się działo, tylko tam było środowisko, które miało jakiś cel i chęci. Jedyne dynamiczne miejsce, choć w ówczesnym rozumieniu, bo jeden artykuł pisano tygodniami, dyskutując o każdym jego akapicie. Potem trzeba było zacząć pędzić – odnajdować się w zmiennym rynku pracy albo w biznesie, zarabiać pieniądze, kupować, budować.

Czytaj także: „Nie tak cię wychowaliśmy”, „studia zrobiły ci papkę z mózgu”. Gdy dzieci nie zgadzają się politycznie z rodzicami

Dwa schematy

Rodzice dzisiejszych czterdziestolatków swoje 40. urodziny mieli w okresie przełomu. Byli pierwszymi Polakami w tym wieku, którzy musieli uczyć się czegoś nowego. Ich świat szybko przechodził radykalne zmiany i nie miał zamiaru przestać się zmieniać. Niektórzy zaczęli robić kariery i budować duże biznesy, inni żyli po staremu. Czyli zgodnie ze z góry znanym schematem. Z niewielkimi modyfikacjami było to życie Stefana Karwowskiego, czyli bohatera „Czterdziestolatka” – serialu, którego pierwszy odcinek wyemitowano 45 lat temu. Choć ta data nie ma większego znaczenia. Bycie wielkomiejskim 40-latkiem w 1975 roku niewiele różniło się od bycia wielkomiejskim 40-latkiem w 1970 ani w 1985 roku. Żona, dwoje nastoletnich już dzieci, nieduże, a cudem zdobyte, mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, co szczęśliwsi również samochód, mało rozrywek, telewizor, ta sama praca od lat i przekonanie, że nie zmieni się ona aż do emerytury. Podobnie jak po 1989 roku wielkomiejscy czterdziestoletni podzielili się na dwie grupy – jeśli nowy świat nie wyrzucił ich na aut, to nadal żyli jak Karwowscy lub ruszali do przodu, robiąc kariery – ich dzieci też są na rozstaju. Tylko możliwe drogi wyglądają inaczej.

Jacek Lachowicz, mając 40 lat, był pracownikiem naukowym. Zajmował się badaniem pasożytów u zwierząt leśnych i żył w przekonaniu, że tak zostanie do końca aktywności zawodowej – niezależnie od tego, czy badanie odchodów jelenia nadal będzie go cieszyć. I miał rację – przeżył życie dokładnie według schematu, który znał jeszcze przed 30. urodzinami. Jego syn Paweł, który do dziś wspomina trafianie na ekskrementy rogaczy przechowywane w rodzinnej lodówce, skończył 40 lat dwa tygodnie temu. Zajmował się różnymi rzeczami – był dziennikarzem sportowym, ale zżerało go tempo pracy i stres. Później pracował w rodzinnej firmie, ale to również nie dawało satysfakcji. Niewiele przed czterdziestką zaczął pracować z ukochanymi psami. Zrobił kurs behawiorysty, teraz szkoli zwierzęta i uczy współpracy ich właścicieli. Jako wolontariusz pomaga w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Na urodzinowy prezent poprosił o wannę groomerską, czyli sprzęt służący do wygodnego mycia i strzyżenia psów.

– Moja mama, zanim poszła na emeryturę, pracowała w jednym miejscu. Z tego, co wiem, przez te wszystkie lata nie miała podwyżki. Chyba nie przyszło jej do głowy, że można cenić swoją pracę, że ma coraz większe doświadczenie, więc jest coraz lepsza, a do tego istnieje inflacja. Nie podróżowała, nie mówiła o marzeniach, raczej zajmowała się przetrwaniem – wspomina Barbara z Warszawy. Sama przed 40. urodzinami zaczęła własny projekt. Założyła fundację wydającą pismo dla dziewczynek. Zyski nie są tam kluczową sprawą. – Lubię to, wychodzi mi, jakieś pieniądze zarabiam i robię coś potrzebnego. O podwyżkę, tak jak mama, pewnie nie poproszę, bo jako fundatorka wiem, że nie ma na to kasy – mówi Barbara. Jak wielu dzisiejszych czterdziestoletnich własne spełnienie i satysfakcję przedkłada nad pieniądze i pęd.

Czytaj też: Mówią o nich boomersi, a oni sami przyznają, że „wygrali los na loterii”. Jak dzisiejsi 50-latkowie, stali się pokoleniem sukcesu?

Ikso-igreki

– Pokolenie dzisiejszych 40-latków jest bardzo specyficzne – określane jest często Xennialsami, czyli mikro pokoleniem pogranicza X, czy urodzonych w latach 1965-1979, oraz Millenialsów, czyli pokolenia Y urodzonego między 1980 a 1995 rokiem, którzy zdawali jeszcze starą maturę. Z jednej strony mają w sobie potrzebę stałości, która była oczywista dla ich rodziców i dotyczyła pracy, miejsca zamieszkania, codzienności. Tego nie mają już ludzie młodsi od nich o ponad 5 lat. Z drugiej strony urodzeni w latach 1980-85 obserwują sporo młodszych od siebie przedstawicieli pokolenia Z oraz młodszych Millenialsów i widzą, że sukces można postrzegać przez pryzmat osobistej satysfakcji, a nie rozumieć jako posiadanie stałej pracy, własnego biurka i służbowego telefonu komórkowego. Dlatego część będzie dobrymi pracownikami korporacji, inni zaczynają szukać czegoś swojego. Zakładają mały biznes agroturystyczny na Podlasiu, co stało się dzisiejszym odpowiednikiem dawnej ucieczki w Bieszczady, albo własną markę sprzedającą maskotki czy ubrania – uważa dr Michał Lutostański, socjolog z warszawskiego Uniwersytetu SWPS. Takiemu podejściu do życia sprzyjają nowe technologie, bo dzięki rozwojowi internetu dziś łatwiej niż 10 lat temu sprzedać te maskotki, ubrania albo znaleźć gości pensjonatu pod lasem.

O ile aktualnych czterdziestolatków z Karwowskim, który odhaczając „czwarty krzyżyk”, otwierał rozdział pod tytułem„starość”, nie łączy niemal nic, o tyle ze swoimi rodzicami – czterdziestoletnimi w okresie transformacji – mają coś wspólnego. Bo „czterdziestka jako początek starości” to hasło nieaktualne od dawna. Zaczynało upadać już w latach 90. I wcale nie – jakby sugerowała intuicja – w związku z coraz lepszym zdrowiem Polaków. Co prawda oczekiwana średnia długość życia to dziś 78,5 roku, czyli znacznie więcej niż w 1975, kiedy wynosiła 70,5 roku. Ale w 1990 ten wskaźnik GUS nadal oscylował na poziomie 70,8 roku, a mieć 40 lat już wtedy nie znaczyło być starym. Choć oznaczało pewną cezurę – wejście w „niemłodość”. Wówczas wiązała się ona często z kryzysem wieku średniego, kupowaniem szybkich samochodów, motocykli, rzucanie żon dla młodych kobiet i nienaturalnie młodzieżowymi strojami. Dziś pejoratywny termin „kryzys wieku średniego” wydaje się przeżytkiem. Jeśli czterdziestolatek poczuje potrzebę, by zmienić coś w swoim życiu, wcale nie zacznie udawać młodzieżowca. Będzie raczej dążył do uspokojenia, a nie przyśpieszenia w życiu. Z ograniczeniem konsumpcji, nie z jej wzmożeniem.

Dzisiejsi 40-letni albo – wzorem rodziców – wybiorą pęd i karierę w dużej firmie, albo – wzorem młodszych od siebie – zdecydują się na dbanie o własne cele, o poczucie niezależności, spełnienia, o radość z życia. Rzucą robotę w korporacji i zaczną coś swojego, chętnie skromnego. Na szybki motocykl raczej się nie przesiądą. Nawet nie zaczną trenować do triathlonu, bo większość robiła to już dużo wcześniej. Bo podejście do dbania o ciało też jest inne, niźli mieli przed laty ludzie w wieku średnim. – Moi rodzice nie uprawiali żadnych sportów w wieku 40 lat. Jakieś mazurskie żeglowanie, wędrówki i narty mieli tylko w studenckich wspomnieniach. Za to teraz moi rówieśnicy uprawiają całą masę sportów. Ja mniej. Raz w roku narty i w wakacje co wypadnie – stwierdza Piotrowska, z którą zgodziłaby się Ola Zasępa-Bietti, żona Argentyńczyka, tłumaczka-freelancerka, która w 2020 roku skończyła 40 lat. – W latach 80. mama kupowała typowe książki z ćwiczeniami, książki z jogą, jakieś śmieszne „narzędzia” sportowe, które niewiele dawały. Ja się loguję z dowolnego miejsca na świecie i jeśli mam matę, uprawiam ukochany pilates. Albo używam apki do medytacji. Postęp technologiczny znacznie zwiększył dbałość o zdrowie fizyczne – deklaruje.

Zupełnie inaczej widzi to Olga Leonowicz, właścicielka kawiarni oraz bistro w Warszawie. – To, co kiedyś było naturalne: wypady do lasu, spacery z psem, jazda na rowerach, teraz nazywamy zdrowym stylem życia i wymaga to od nas dyscypliny – zauważa. Być może różnica tkwi w podejściu do sprawy. Niegdyś robiło się to bardziej wspólnie, rekreacja była częścią życia całej rodziny. Dziś dorośli mają poważniejsze podejście do własnego treningu. Nie jest od przypadku do przypadku, ale ma cel, jest zorganizowany i regularny. Sport jest dziś kwestią osobistej, indywidualnej dbałości o zdrowie, nie tylko częścią życia, o której przypomina się sobie od czasu do czasu. Podobnie jak hobby. Niegdyś w domu głównie gapiono się w telewizor. Dziś wielu wielkomiejskich rodziców telewizora nie ma. Oczywiście, jest internet, są ekrany i wciągające ruchome obrazki. Ale są też gry planszowe, modelarstwo, wędkarstwo, kajakarstwo, squash, wyścigi łódek motorowych i cała masa innych rzeczy, które 40-letni ludzie bez poczucia wstydu i bez zakłopotania robią dla siebie. Robią, bo lubią wiele takich rzeczy, których niegdyś nie było. I wiele takich, które były, ale których robienie nie przystało osobie w średnim wieku, tudzież na początku starości.

„Kochanie, obiad na stole”

Jest jeszcze jedna ogromna różnica między dzisiejszymi a dawnymi czterdziestolatkami. Zupełnie inaczej mają w domach. I nie chodzi tu tylko o fakt, że czasy Karwowskich – z identycznymi meblościankami i boazerią oraz jednym modelem telewizora dla wszystkich – mamy dawno za sobą, a trendów we wzornictwie jest sporo i zmieniają się bardzo często. – Moja mama robiła dosłownie wszystko. Pracowała zawodowo, a poza tym odrabiała lekcje z moim młodszym bratem, kupowała nam ciuchy, jeździła po ogromne zakupy, które sama dźwigała. Sprzątała, prała, prasowała dla całej rodziny. Tata pracował, jeździł w podróże służbowe, chodził do fajnych knajp na lunche z klientami i to było uznawane za normalny podział obowiązków. Gdy wracał do domu, miał wszystko podane, gotowe. Mógł się rozsiąść na kanapie i oglądać tv. A mimo to nie pamiętam, by się o to kłócili – wspomina Ola Zasępa-Bietti.

Podobnie o rodzinnych domach mówi wielu jej rówieśników. Sami są bardziej nastawieni na partnerstwo. – Ja nie gotuję. Nie umiem, nie lubię. Robi to mój mąż, Lucas. Podział obowiązków domowych jest całkowicie uzależniony od tego, ile ja mam zleceń freelancerskich. Niezależnie od zarobków, jeśli oboje pracujemy tyle samo godzin, obowiązki dzieli się równo. Jeśli nie mam pracy, to uważam za normalne, że biorę na siebie więcej obowiązków domowych – opowiada Zasępa-Bietti. Kiedyś poskarżyła się mamie, że mąż niewystarczająco pomaga jej w sprzątaniu. W odpowiedzi usłyszała, że ma pięknie wyglądać od samego rana i dbać o dom. – Powiedziałam: czyli według ciebie mam być żoną stepfordzką? A ona: tak, nie, tak, nie. Zacięła się na tyle skutecznie, że właściwie nie wiedziała, co odpowiedzieć – wspomina Zasępa-Bietti. Podsumowuje, że pokolenie jej rodziców niby obserwuje świat nowoczesny, niby rozumie, że patriarchat to przeszłość, ale z drugiej strony ciężko mu to zaakceptować do końca. Jak z podejściem do dzieci.

Mały partner

– Moja mama patrzy z pewnym podziwem, ale i dystansem na to, jak wychowujemy dzieci – mówi Marcin Malicki, który jest ojcem pięciorga i sam pochodzi z równie licznej rodziny. – Podoba jej się, ale też i dziwi, że poświęcamy im tak dużo czasu, uwagi, odpowiadamy na pytania, podsumowujemy, pytamy o uczucia – dodaje. Wspomina, że za jego dzieciństwa najmłodsi byli zostawieni sami sobie. Dzieci miały robić swoje, nie chcieć zbyt wiele i nie pytać, nie zajmować czasu dorosłym. Czterdziestolatek AD1990, jak i czterdziestolatek AD1975, żądał od dzieci posłuszeństwa. Do biesiady zasiadał z innymi dorosłymi, a dzieciom szykował oddzielny stolik, najchętniej w innym pokoju. Gdyby któreś wdrapywało się rodzicom na kolana, w najlepszym razie zostałoby potraktowane jak niewidzialne. Teraz rodzic w takiej sytuacji popatrzy na innych dorosłych i przerwie rozmowę, by załatwić sprawę córki lub syna. Co więcej, znajdzie zrozumienie u pozostałych rodziców w towarzystwie.

– Nam powtarzano „dzieci i ryby głosu nie mają”. Tresowano, byśmy ślepo wykonywali polecenia. Mówiono nam, czy mamy lubić szpinak i że mamy całować na powitanie wujka, którego widzieliśmy raz na 5 lat: „no, nie wstydź się”. Tępiono nas za zbyt wesołe zabawy: „to się źle skończy”, „szaleju się najadł”, „diabeł w niego wstąpił”. Grzeczne dziecko to było dziecko ciche, spokojne i czyste. Wyrażanie własnej opinii nazywali pyskowaniem a krytykę, brakiem szacunku. Moje ulubione: „złość piękności szkodzi…”. Rodzice nie byli naszymi partnerami, tylko nauczycielami „trudnej szkoły życia” – wspomina Anna Oleśniewicz, czterdziestolatka na stałe mieszkająca w Danii. Sama ma dwie córki, których słucha, które wspiera, z którymi stara się mieć przyjacielskie relacje. Z drugiej strony widzi też dobre strony ówczesnego wychowania. – Nie kupowano nam byle dupereli. Mieliśmy marzenia i docenialiśmy prawie każdy prezent. Sumienne zbieraliśmy kieszonkowe. Szanowaliśmy ubrania i zabawki, aby mogło je odziedziczyć młodsze rodzeństwo albo kuzyni – opowiada Oleśniewicz.

Zobacz też: Kolebka bezpiecznej więzi

Inna sprawa, że dawny czterdziestolatek raczej nie miał malucha chętnego do wdrapywania się na kolana. – Gdy rodzice kończyli 40 lat, ja miałam 15. Teraz sama mam czterdziestkę, a moje dzieci 5 i 10 lat. Dziś na czterdziestkowych imprezach biega dużo jeszcze młodszych dzieci niż moje. Wiek, w którym decydujemy się na dzieci, bez wątpienia się zmienił. I to bardzo – mówi Olga Leonowicz. Zauważa też, że współcześni ojcowie są znacznie bardziej zaangażowani w wychowanie dzieci niż jeszcze dwie dekady temu. Wówczas większość mężczyzn w tej sprawie raczej powielała wzory Karwowskiego, niż szukała nowoczesnych rozwiązań. – Mój mąż jest obecny i zaangażowany w życie naszych dzieci. Odprowadza do szkoły, chodzi na zebrania, spędza z dziećmi czas. I więcej niż nasi rodzice rozmawiamy o uczuciach – deklaruje Leonowicz.

Wśród znanych, starych piosenek na temat człowieka w określonym wieku jest nie tylko song o „Czterdziestolatku”. Są i„Dwudziestolatki”. W tekście Macieja Kossowskiego padają słowa: „Ja mam dwadzieścia lat/Ty masz dwadzieścia lat/Przed nami siódme niebo”. Dziś między „mam” a „lat” można równie dobrze wstawić liczbę 30, 40, 50 czy 60. Niewątpliwie dłużej niż w PRL cieszymy się życiem i dłużej wierzymy, że jeszcze wszystko przed nami. Na pewno duża w tym zasługa bogacenia się społeczeństwa, ale rozmowy o uczuciach i coraz większa świadomość, że o higienę psychiczną trzeba dbać jak o tę osobistą także są nie do przecenienia.

Czytaj też: „Tyram. Nie mam samochodu. Nie mogę się wyprowadzić z kawalerki, której nienawidzę. Pracy też nienawidzę”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRuszyła kampania „Bezpieczny skatepark & pumptrack”
Następny artykułLiban: wybuch w Bejrucie. Kłęby czerwonego dymu i wybite okna (aktualizacja)