A A+ A++

Krótko po godzinie 21:00 samolot wylądował po raz drugi, a na jego pokład dostarczono pieniądze, których zażądał porywacz. Oprócz tego agenci przynieśli mu również 2 łopaty i okulary lotnicze, a także… pięć spadochronów. Martin zdążył jeszcze rozdać stewardessom 2 tysiące dolarów „napiwku”, bo jak powiedział „były bardzo miłe podczas tego wszystkiego”. Zaraz po tym zaczął przygotowywać się do skoku.

W latach 60. i 70. ubiegłego wieku porwania samolotów wywoływały zgoła inne emocje niż dzisiaj. Można by nawet powiedzieć, że uprowadzenia należały do rutyny, na tyle często się powtarzały. W Stanach Zjednoczonych popularnym żądaniem jakie od przestępców słyszeli piloci był nie okup, a zmiana kursu. Co ciekawe, wiele osób domagało się lotu na Kubę. W większości przypadków byli to przestępcy uciekający przed prawem albo osoby protestujące w ten sposób przeciw politykom rządu. Problem był na tyle powszechny, że wiele samolotów latających w tamtych czasach miało na pokładzie kubańskie mapy nawigacyjne, tak na wszelki wypadek. Prasa polecała dobre hotele i sklepy z cygarami w Hawanie, z kolei pasażerom radziła, że gdy znajdą się w podobnej sytuacji, powinni zachować spokój i delektować się mojito.



Przed rokiem 1973 mało które lotnisko było wyposażone w wykrywacz metalu, a kontrola bezpieczeństwa, jeśli w ogóle ją praktykowano, była zazwyczaj bardzo pobieżna. Latanie było wtedy głównie dla zamożnych, a linie lotnicze uznały, że zmuszanie pasażerów do czekania w kolejkach do skanera byłoby uciążliwe i krzywdzące dla biznesu. Ich zdaniem mniej uciążliwe było najwyraźniej znalezienie się od czasu do czasu na muszce porywacza wewnątrz samolotu. Zamiast wykrywaczy, grupa specjalna do spraw zapobiegania porwaniom postanowiła nawet zebrać pomysły od ogółu, a te zawierały takie kwiatki jak montowanie drzwi-pułapek w podłodze kabiny, wyposażenie stewardess w strzałki usypiające, a nawet wymaganie, żeby wszyscy na pokładzie nosili rękawice bokserskie, bo w nich nie da się obsłużyć pistoletu.



Jeden z najbardziej znanych porywaczy, który wykorzystał ten wrażliwy system, przedstawił się jako Dan Cooper. Dzień przed Świętem Dziękczynienia w roku 1971 wsiadł on do samolotu lecącego z Portland do Seattle. Krótko po starcie podał stewardessie liścik z żądaniami. Ta jednak, przyzwyczajona do podrywów ze strony biznesmenów, wiadomość początkowo zignorowała. Cooper podszedł więc do niej i szepnął do ucha, że ma na pokładzie bombę.



Piloci bez wahania poszli na współpracę i wylądowali w Seattle. Tam czekał już na nich nietypowy okup – 200 000 dolarów i cztery spadochrony. Większość pasażerów została wypuszczona, samolot dotankowano, a po chwili znów wzniósł się w powietrze. Po zaledwie 20 minutach lotu Cooper otworzył drzwi i razem z pieniędzmi wyskoczył z maszyny. Do dzisiaj nie natrafiono na żaden ślad ani jego, ani gotówki. Dan Cooper, którego prawdziwego nazwiska nie znamy, a który przez literówkę w przekazach medialnych jest też znany jako D.B. Cooper, już przez prawie 50 lat pozostaje jedną z największych zagadek lotnictwa.



Podczas gdy cały kraj szukał Coopera, Martin McNally razem ze znajomym jechali samochodem w Detroit. Martin miał 28 lat, ale był już po jednym rozwodzie. Nie zdołał ukończyć liceum, a po krótkiej służbie w marynarce wojennej pozostawał bezrobotny. Próbował wzbogacić się poprzez kilka mniejszych oszustw. Pewnego razu został przyłapany, gdy wrzucał fałszywe monety do rozmieniarki pieniędzy w pralni automatycznej. Gdy usłyszał w radiu o tym, co zrobił Cooper, głośno się roześmiał. Sam nigdy nie używał spadochronu, nigdy nie miał nawet w ręku pistoletu. Mimo to Martin pomyślał, że „to wcale nie taki głupi pomysł, żeby trochę zarobić”.



Następnego dnia McNally udał się do lokalnej biblioteki. Przez ponad pięć godzin przeczesywał książki o spadochroniarstwie i przygodach lotników z czasów drugiej wojny światowej. Jak później przyznał, najcenniejszym znaleziskiem okazał się wzór do wyliczenia prędkości granicznej. Pomimo słabej znajomości matematyki, Martin postanowił wszystkich obliczeń dokonać samemu. Żeby wszystko się powiodło, musiałby wyskoczyć z samolotu na wysokości trzech kilometrów i przy prędkości 800 km/h. Na otworzenie spadochronu miałby 15-20 sekund.



Następnym krokiem było wybranie lotniska. Kontrola bezpieczeństwa wszędzie była nie najlepsza, ale jej poziom wciąż różnił się zależnie od portu. Martin musiał mieć pewność, że bez przeszkód będzie mógł dostać się na pokład samolotu z pistoletem. Przez kilka miesięcy jeździł po środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Był w Chicago, Saint Louis, Kansas City, Indianapolis. W końcu padło na port lotniczy Saint Louis-Lambert, bo to lotnisko według Martina miało najsłabsze zabezpieczenia. Używając dokumentów z wojska, kupił bilet na lot do miasta Tulsa w Oklahomie. Podał też fałszywe nazwisko – Robert Wilson.



23 czerwca 1972, niemal dokładnie 7 miesięcy po tym, gdy zrobił to Dan Cooper, Martin udał się na lotnisko w celu uprowadzenia samolotu w ten sam sposób. Był ubrany w garnitur, a na oczach miał ciemne okulary. W małej walizce miał jeszcze perukę, a także strzelbę, mniejszy pistolet i kilka granatów dymnych. Bez problemów wsiadł do samolotu linii American Airlines i zajął miejsce z tyłu kabiny. Przez większość lotu nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń. Dopiero na kwadrans przed lądowaniem udał się do toalety. Założył perukę, którą świadkowie opisywali później jako „hipisowską”, oraz rękawiczki. Dobył też strzelby, ale specjalnie jej nie odbezpieczył, jak przyznał, nie chciał przez przypadek przedziurawić kadłuba.



Po wyjściu z toalety uspokoił stewardessę, po czym dał jej liścik, który miała przekazać pilotom. Żądał powrotu do Saint Louis i okupu w wysokości 502 tysięcy dolarów. Miał plan zakopać 500 tysięcy, a resztę użyć jako „kieszonkowego”, za które mógłby wrócić do domu w Michigan, a potem uciec do Kanady i dopiero po kilku miesiącach odzyskać zakopaną gotówkę. Piloci zawrócili i już wkrótce Boeing 727 wylądował. Martin wypuścił wszystkie kobiety i dzieci. Żeby ograniczyć ruch wokół samolotu, kazał im użyć dmuchanych zjeżdżalni. Na pokładzie wciąż zostało jednak sporo pasażerów. Martin ogłosił więc, że wszyscy, którzy są starsi, mają problemy z sercem albo zażywają leki też mogą wysiąść. Po tych słowach wszyscy pozostali pasażerowie wstali i skierowali się do wyjścia.



Martin musiał improwizować. Gdyby został bez zakładników, nikt nie spełniłby jego żądań. Wytypował więc 15 zdrowych mężczyzn, którzy musieli zostać na pokładzie. Samolot zatankowano, po czym ponownie wzbił się w powietrze, mimo że Martin nie otrzymał jeszcze okupu. Maszyna krążyła nad miastem przez ponad 5 godzin. W tym czasie linie lotnicze i banki organizowały gotówkę. Po 21:00 wylądowali raz jeszcze, a Martinowi przekazano 500 tysięcy dolarów w skórzanej torbie i kopertę z dwoma tysiącami. Na pokład dostarczono też łopaty, gogle lotnicze i 5 spadochronów. Samolot znowu dotankowano, a około północy Martin wypuścił wszystkich pasażerów z wyjątkiem jednego. Był gotowy dopełnić swój plan.



Samolot zaczął kołować do startu. Podczas gdy toczył się po pasie startowym, pilot zauważył w oddali jakiś pojazd. „Coś jest na pasie!” – krzyknął – „Mój Boże, to zaraz w nas uderzy!”. Martin McNally siedział na fotelu w kabinie pasażerskiej, ale usłyszał okrzyk pilota. Wiedział, że jest w tarapatach. Od nagłego hamowania podrzuciło go z miejsca. Poczuł, jak coś uderza o kadłub samolotu. Na moment wszystko się zatrzymało i nastała cisza…

Ciąg dalszy nastąpi.

Źródła: 1, 2


Oglądany: 18227x | Komentarzy: 16 | Okejek: 116 osób
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMaseczka ochronna powinna znaleźć się na twarzach wszystkich Polaków – oto dlaczego
Następny artykułJak oni mogli to pominąć? Czyli sceny z książek, których zabrakło w ekranizacjach filmowych