A A+ A++

Jak to wygląda w praktyce, wystarczy rzut oka na Teksas. W bastionie Republikanów wszędzie czerwono, poza kilkoma enklawami, okręgami wyborczymi otaczającymi największe miasta. Niebiesko (to kolor Demokratów) jest w Houston i Austin, a nawet w Dallas i San Antonio. Tak wygląda cała mapa USA. Analogicznie jest w utraconych na rzecz Trumpa stanach tzw. Pasa Rdzy. W Pensylwanii czerwień omija przede wszystkim Filadelfię i Pittsburgh, a w Ohio wszystkie ważniejsze ośrodki miejskie z Cleveland, Cincinnati i Columbus na czele.

Wybory w USA. Biden kontra Trump

Tę dychotomię jeszcze lepiej widać, gdy spojrzymy na mapę odbywających się równolegle wyborów do Izby Reprezentantów, gdzie mamy pokazane już nie całe stany, ale poszczególne okręgi. Na pierwszy rzut oka widać, że niemal całe USA są czerwone, a to przecież tylko pozór. Prowincja po prostu zajmuje większą przestrzeń, a metropolie skupiają się na krawędziach mapy. Dlaczego prowincja jest reakcyjna tłumaczyć nie trzeba. Małe miasteczka i wsie to naturalne oazy konserwatyzmu. Tak jak jest w Teksasie.

Do tego doszedł jeszcze proces deindustrializacji, jak w Pasie Rdzy, który zubożył prowincjonalne ośrodki bazujące na upadających fabrykach. Sfrustrowanych wyborców rzuciło to w ramiona prawicy, której populizm w USA jak w wielu innych krajach jest dziś znacznie zręczniejszy niż tradycyjnej lewicy. Na naszym polskim podwórku dynamika zdarzeń jest nieco inna, ale zasada podobna.

USA a Polska

Prowincja jest za reakcyjną prawicą, a miasta za siłami postępu. Najlepiej widać to w porównując wyniki wyborów samorządowych i parlamentarnych. Miastami rządzą liberałowie, a krajem konserwatyści. Dialektyka dziejów wskazuje na to, że reakcja prędzej czy później pada, a siły postępu brną dalej naprzód. Tym bardziej że jesteśmy niemal na skraju przełamania, o czym świadczą wyniki tegorocznych wyborów prezydencki zarówno w Polsce ,jak i USA. I tu, i tu podział jest niemal równy, 50:50.

To rzecz jasna wersja dla tych, którzy wierzą w siłę dialektyczną. Inna sprawa, że temu szczęściu też można pomóc. Jak u Asimova, zamiast zdać się na bezwład historii ułożyć własny “Plan Seldona” i skatalizować cały proces umacniania sił postępu. A to właściwie sprowadza się do jednego słowa: urbanizacja. Skoro prowincja to siedlisko reakcji, a metropolia baza dla progresji, trzeba wzmocnić miasta.

Paradoksalnie, mimo że urbanizacja jest jednym z najsilniejszych obecnych trendów globalnych, Polski podobnie jak znacznej części Europy dotyka ona w bardzo ograniczonym stopniu. Demografowie są zgodni, że właściwie tylko stolica nam się umacnia, a proces urbanizacyjny zatrzymał, a wręcz odwrócił w latach 90. Pomogła w tym sama polityka rządu, zwłaszcza reforma samorządowa z 2003 roku, która wprowadziła tzw. Janosikowe ,czyli system transferu pieniędzy od samorządów bogatszych (zazwyczaj większych) do uboższych (tych na prowincji).

Zwolennicy procesów urbanizacyjnych od początku krytykowali pomysł, jako nierozumny gest solidarnościowy, który idzie pod prąd procesów społeczno-ekonomicznych. Bo przecież w gospodarce postagrarnej i postindustrialnej, gdzie rosną głównie branże usługowe (najchętniej to oparte na wiedzy), to miasta stają się ośrodkami rozwoju.

Najlepiej widać to samych USA, gdzie tzw. pokolenie Y jest pierwszym w powojennej historii, które wybrało właśnie miasta na rzecz przedmieść. Bo tam jest praca. Gdzie wolą przeprowadzić się osoby z wyższym wykształceniem: do centrów czy na przedmieścia (statystyka dotyczy kolejnych dekad i 50 największych miast) Trzeba też pamiętać, że Polska ze wskaźnikiem urbanizacji na poziomie 60,5 proc. znajduje się w ogonie Europy – w Niemczech jest to 75,7 proc., we Francji 80 proc., a w silnie zregionalizowanych Włoszech 69,3 proc.

Mamy też jedne z najrzadziej zaludnionych miast na kontynencie. Nawet najsilniejsze ośrodki miejskie, czyli Warszawa (3,5 tys. osób/km kw.), Wrocław (2,2 tys. osób/km kw.) czy Kraków (2,4 tys. osób/km kw.), zostają w tyle za Monachium (4,5 tys. osób/km kw.) i Berlinem (4,2 tys. osób/km kw.), nie wspominając o Madrycie (5,3 tys. osób/km kw.) czy Paryżu (21 tys. osób/km kw.). Przestrzeni na intensywną urbanizacji więc nam nie brakuje. Dobrze byłoby jednak cały proces wesprzeć. Nie chodzi tu już o samo wycofanie się z Janosikowego, ale pójście do przodu i stymulowanie rozwoju miast. Jedną z kluczowych barier niskiego poziomu urbanizacji w Polsce jest równie niski poziomie “”umieszakniowienia”, czyli liczby mieszkań w stosunku do liczby ludności.

Polska w ogonie Europy

Dziś Polska także pod tym względem jest w ogonie Europy – na 1000 mieszkańców mamy 380 mieszkań, czyli mniej niż w najuboższej Rumunii gdzie jest ich 420. Gdybyśmy mieli dobić do jej standardów UE, potrzebowalibyśmy jakieś 1,2 mln mieszkań, tymczasem nasze rekordowe poziomy z ostatnich lat sięgają 200 tys.

Dylemat Polaka migrującego z prowincji jest więc taki: co mi z tego, że w mieście dostanę edukację i pracę, skoro wszystkie plany życiowe torpedują koszty utrzymania, głównie właśnie za sprawą wynajmu lokum do życia. Rzecz to nie oczywista, ale mieszkania to nie towar rynkowy jak każdy inny. Tak przynajmniej mamy zapisane w Konstytucji (art. 75), wedle której nasze wła … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRZECZNIK RZĄDU: JEŚLI EPIDEMIA NIE WYHAMUJE TO CZEKA NAS NARODOWA KWARANTANNA
Następny artykułOlsztyński MOPS zmienia sposób obsługi interesantów