Jak to możliwe, że 15 minut po katastrofie Radosław Sikorski wiedział już, że przyczyną katastrofy był błąd pilota? Jak to możliwe, że 15 minut po katastrofie wiedział, że wszyscy zginęli? A takie właśnie informacje natychmiast po tragedii przekazywał bratu śp. prezydenta Jarosławowi Kaczyńskiemu? Sikorski tego oczywiście nie mógł wiedzieć – na miejscu nie było jeszcze właściwie nikogo z Polaków, nie odnaleziono jeszcze nawet ciała prezydenta. Jest jedno tylko wytłumaczenie jego zachowania: bezkrytyczne i w pełni świadome powielanie kłamliwej narracji rosyjskiej.
Taka strategia musiała zostać ustalona na najwyższym szczeblu polskich władz – premiera i szefa MSZ. Wszystko co działo się później – i dzieje do dziś – to konsekwencja tamtej decyzji. Właśnie wtedy, natychmiast postanowiono, że to, co powiedzą Rosjanie, będzie podtrzymywane przez rząd w Warszawie.
Kilka godzin później, wieczorem, drepcząc po smoleńskim błocie Donald Tusk niejako wysłuchiwał dalszych instrukcji od Władimira Putina i Siergieja Szojgu. Odbierał wskazówki, co ma mówić Polakom i światu. I Tusk się posłuchał. Ale najpierw jeszcze przytulił się do Putina, bo to był przecież jego polityczny partner. Chciał dobrych relacji z Rosją „taką, jaka ona jest”. I nie będzie mu tych relacji psuła nawet zagadkowa i pachnąca zbrodnią śmierć głowy państwa ani partyjnych kolegów – Grzegorza Dolniaka, Sebastiana Karpiniuka, czy Arkadiusza Rybickiego.
Gdyby Donald Tusk był liderem samodzielnym, kierującym się polską racją stanu, albo chociaż elementarnymi zasadami moralnymi, nie pozostawiłby wyjaśniania katastrofy w rosyjskich rękach. Nie martwiłby się 23 kwietnia mówiąc do Edmunda Klicha: „Prawdziwe źródło niepokoju w Polsce to jest: czy to zrobili Rosjanie? To są te najgroźniejsze spekulacje”. Nie pozwoliłby na badanie przyczyn katastrofy wg konwencji chicagowskiej, która stawiała rosyjskich mistrzów kłamstwa w uprzywilejowanej pozycji. Zgodziłby się na powołanie międzynarodowej komisji, czego powszechnie w Polsce oczekiwano. Nie dotrzymałby danego Rosjanom słowa o nieotwieraniu trumien w Polsce. Nie pozwoliłby Jerzemu Millerowi na podpisanie 31 maja memorandum, wg którego czarne skrzynki pozostaną w Rosji do końca śledztwa i procesu sądowego (mówiłem dziś o tym mojej 10-letniej córce, przerwała mi: „to przecież jest jasne, że nigdy ich nie oddadzą” – dziecko to wie, Tusk nie wiedział?). Nie okłamywałby Polaków (i sądu!) na temat swoich rozmów z Putinem. Nie milczałby przez 18 dni (tyle czasu potrzebował, by po katastrofie zwołać pierwszą konferencję prasową), a po zabraniu głosu nie kłamałby, że „współpraca ze strony Rosjan jest lepsza, niż wymaga tego konwencja chicagowska, a więc ponadstandardowa”. Nie zrobiłby wielu, wielu innych rzeczy, które kryją go hańbą.
Dlaczego wybrał przeciwną drogę? Czy był to strach przed własnymi grzechami – zgodą na rozdzielenie wizyt i grę Katyniem przeciw Lechowi Kaczyńskiemu? Czy obawiał się, że Rosjanie mogą upublicznić nagrania rozmów Tuska z Putinem, czy Arabskiego z Uszakowem w moskiewskiej restauracji (szef KPRM wyprosił nawet z tego spotkania tłumaczkę)? A może dostał polecenie z Berlina: „Putin jest dla nas zbyt ważnym partnerem biznesowym, by mógł paść na niego jakiś cień podejrzeń, więc odpuść, Donaldzie”? Kiedyś i tego się dowiemy. Tak jak wiemy już – co ostatecznie ustalili brytyjscy naukowcy z laboratorium w Kent – że na wraku TU-154M znajdowały się ślady materiałów wybuchowych. 10 lat temu po pierwszym artykule na ten temat zamykano gazety (nie, na pewno nie ma to żadnego związku ze spotkaniem właściciela tych tytułów z rzecznikiem Tuska pod śmietnikiem w wieczór poprzedzający publikację). Dziś to już wiedza, którą dysponują polscy prokuratorzy.
Dziś też możemy wreszcie stwierdzić, że smoleńska omerta się sypie. Już nie działa. Najbardziej świńskie happeningi opozycyjnych bojówek to tylko paroksyzmy przemysłu pogardy, który ponosi sromotną klęskę. Już nie da się budować bajeczek o dobrych Rosjanach, którzy nie mogli mieć nic wspólnego ze śmiercią prezydenta. 48 proc. Polaków uważa, że przed 12 laty mieliśmy do czynienia z zamachem, a 33 proc. odrzuca taką możliwość – wciąż dużo, lecz do czasu…
Dziś ukraiński minister obrony nazywa Smoleńsk „drugim Katyniem”, a polski rząd szykuje się do prawnej batalii przeciwko Moskwie przed międzynarodowymi trybunałami. Tusk trząsł się ze strachu na myśl o takim kroku. Grzmiał, że „nie da się namówić na wypowiadanie politycznej wojny Rosji”. A Putin tylko zacierał splamione krwią łapska. I powiększał swoje zdolności militarne, prowadził ćwiczenia ataku nuklearnego na Warszawę i szykował się do wojny na Ukrainie.
Tusk do władzy już nie wróci. Polacy potrzebowali sporo czasu i mnóstwa krwi Ukraińców, by dostrzec, jakim zagrożeniem były jego rządy. Marcin Tulicki w doskonałym filmie „Nasz człowiek w Warszawie” pokazuje to jak na dłoni. Nie rysuje półcieniami, lecz ostrą kreską – i słusznie, bo mówimy o rzeczy fundamentalnej: bezpieczeństwie Polski, które Tusk złożył na ołtarzyku własnej kariery i pochwał od Merkel.
Zdradził własnego prezydenta i 95 towarzyszących mu osób. Zdradził tych, którzy ginęli w Katyniu i w ubeckich katowniach. Zdradził ofiary Putina w Rosji, w Czeczenii, w Gruzji, na Ukrainie, w Wielkiej Brytanii. Jego dzisiejsze popiskiwania są desperacką próbą – chyba już ostatnią – obrony własnego imienia (wcale nie dobrego), znów budowaną na fałszu w niemal każdym wypowiadanym zdaniu.
Polska dopiero teraz wychodzi z labiryntu jego kłamstw. On nie wyjdzie z niego już nigdy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS