A A+ A++

Spóźniona wojna z gen. Jaruzelskim

Zacznijmy od tego, co mówili liderzy obozu władzy. W czterdziestą rocznicę stanu wojennego, zamiast refleksji i narracji zdolnych połączyć całe popękane społeczeństwo, wybrali podkręcanie do maksimum palnika polaryzacji: przemawiali jakby w imieniu udręczonego narodu właśnie wypowiadali wojnę generałowi Jaruzelskiemu. Spóźnioną co najmniej o siedem lat – generał zmarł w 2014 roku – jeśli nie o kilkadziesiąt. Jaruzelski oddał ostatecznie władzę w 1990 roku, gdy na stanowisku prezydenta zastąpił go Lech Wałęsa. Od stanu wojennego dzieli nas dziś więcej czasu niż stan wojenny dzieliło od końca II wojny światowej.

Fakt, że Jaruzelski to odległa historia w niczym nie osłabiało bojowego nastroju pisowskich oficjeli, z prezydentem na czele. „W 40. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego trzeba nie tylko mówić, ale trzeba krzyczeć, że gen. Jaruzelski po prostu był zwykłym tchórzem i zdrajcą Polski” – unosił się w trakcie obchodów w Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL prezydent Duda.

O Jaruzelskim można mieć bardzo krytyczne zdanie i to nie tylko z powodu stanu wojennego. Retoryka Andrzeja Dudy jest jednak groteskowa. Nazywanie „tchórzem i zdrajcą” człowieka, który jako nastolatek został zesłany przez Sowietów na Syberię, przeszedł szlak bojowy z głębi Rosji do Berlina, realnie walczył z nazizmem, a w komunistycznej Polsce zmuszony był podejmować decyzje w warunkach niewyobrażalnych z punktu widzenia współczesnej polityki, jest aktem małostkowej mściwości i przejawem całkowitej głuchoty na historyczny kontekst.

Zwłaszcza, gdy takie sądy wygłasza ktoś taki jak Andrzej Duda – polityk, który ze względu na swoją niesamodzielność i brak decyzyjności stał się memem i postacią komiczną nawet dla własnego obozu politycznego. Ktoś, kto ze względu na przywilej późnego urodzenia, nigdy nie musiał dokonywać takich wyborów, jak pokolenie Jaruzelskiego czy pokolenie liderów demokratycznej opozycji, których dziś z pamięci o stanie wojennym próbuje się wymazać. Uchwała Sejmu w rocznicę stanu wojennego, przygotowana przez PiS, słowem nie wspomniała o Lechu Wałęsie – przywódcy „Solidarności” przeciw, której stan wojenny wprowadzono.

Boksowanie się widmem martwego Jaruzelskiego jest tyleż groteskowe, co politycznie skuteczne. Podkręca historyczną i polityczną polaryzację, co PiS uznaje za korzystne dla siebie. Zwłaszcza, że w pakiecie z Jaruzelskim można zaatakować np. sędziów Sądu Najwyższego. „Precz z komuną, również z Sądu Najwyższego, bo i tego problemu nie udało się rozwiązać po 1989 r.” – tak Andrzej Duda odpowiedział działaczom „Solidarności”, skandującym „precz z komuną”. Te okrzyki brzmią groteskowo, zwłaszcza jeśli pamiętamy, że to obóz prezydenta wprowadził do Trybunału Konstytucyjnego członka PZPR i prokuratora w stanie wojennym Stanisława Piotrowicza, że przynależność do komunistycznej partii władzy nie szkodzi w niczym w karierze w PiS lub na jego zapleczu medialnym.

„[Z Jaruzelskiego] i jego współsprawców robiono tragicznych bohaterów, bohaterów tragedii greckiej, bohaterów bez wyjścia. To było wielkie kłamstwo pewnej gazety, wielkie kłamstwo III Rzeczypospolitej, kłamstwo, które próbowano nam narzucać” – mówił z kolei premier Morawiecki, atakując środowisko „Gazety Wyborczej”. Problem w tym, że minęły dekady od czasu, gdy spór o ocenę i ewentualną karę dla Jaruzelskiego był jakkolwiek realnie politycznie istotny dla polskiej wspólnoty.

Jak tego typu retoryka nie zwierałaby pisowskich szeregów, jak nie nakręcałaby aktywu „Solidarności” Piotra Dudy, to jednocześnie zmienia ona rocznicę – którą powinna być okazją do ogólnospołecznej refleksji nad historią – w żałosny festiwal małostkowego partyjnego kopania się po kostkach.

Rocznica stanu wojennego w cieniu granicy

Atmosfery ponurej groteski rocznicy nadawały nie tylko słowa rządzących, ale także to, co robili w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a nawet lat. Andrzej Duda zaczął obchody od oddania w niedzielę wieczorem hołdu Grzegorzowi Przemykowi, pobitemu ze skutkiem śmiertelnym przez milicję z komendy na Jezuickiej na warszawskim Starym Mieście.

Prezydent oddaje hołd ofierze milicji z przeszłości, przywdziewa szaty obrońcy praw człowieka i wolności przed policyjną pałką, kilka miesięcy po śmierci Łukasza Łągiewki po interwencji policji we Wrocławiu, kilka lat po śmierci na komisariacie Igora Stachowiaka. W sytuacji, gdy wiemy, że polska policja ma współcześnie problem z nadmiernym stosowaniem przemocy, zwłaszcza wobec młodych mężczyzn z klas ludowych – czym jednak ani prezydent, ani jego obóz nie wydają się zainteresowani.

W tym samym czasie, gdy prezydent i premier oddają hołd – słusznie! – ofiarom przemocy MO, ZOMO i komunistycznych służb z lat 80., na polskiej granicy wojsko i policja dokładają wszelkich starań, by utrudnić życie, by nie powiedzieć: zastraszyć, aktywistów, dziennikarzy, a nawet opozycyjnych posłów. Wszystkich, którzy w pobliżu zamkniętej granicy próbują pomagać, często znajdującym się w krytycznej sytuacji migrantom i uchodźcom lub informować społeczeństwo o tym, co się nam dzieje.

Granicę zamknięto dzięki ustawie przygotowanej przez polityczny obóz prezydenta i podpisanej przez niego. Ustawa wprowadza do polskiego prawa rozwiązania typowe dla stanów nadzwyczajnych, bez zabezpieczeń, jakimi są one na ogół obwarowane w demokracjach liberalnych. Władza, która przez dwa dni oskarża – jak najbardziej słusznie – twórców stanu wojennego o zdławienie wolnościowych aspiracji Polaków, sama przykręca nam śrubę, prawem kaduka od lat rozmontowując konstytucyjne bezpieczniki i przyznając sobie coraz szersze uprawnienia.

W ostatnich miesiącach towarzyszy temu propaganda do złudzenia przypominająca tę sprzed czterdziestu lat. Prezenterzy „Wiadomości” w TVP może nie występują jeszcze w mundurach, ale hasło „Murem za mundurem” rozbrzmiewa ze wszystkich prorządowych przekaźników. Pod tym hasłem telewizja publiczna zorganizowała nawet niedawno groteskowy koncert, gdzie na scenie dzielonej z wojskowym myśliwcem, piosenki mające pokrzepiać polskiego żołnierza i pogranicznika śpiewały byłe gwiazdy, wyciągnięte gdzieś z głębi pawlacza lat 90. Festiwale Piosenki Żołnierskiej z PRL wydawały się przy tym szczytem subtelności.

Niefortunny symbol

Obchody zakończyła uroczystość w poniedziałek wieczorem, gdy prezydent Duda zapalił na Placu Piłsudskiego „światło wolności”. Światło to przybrało formę ułożonego ze zniczy krzyża, położonego pod wielkim krzyżem papieskim. Niezamierzenie prezydentowi wyszedł bardzo niefortunny symbol.

Krzyż ze zniczy nie wygląda bowiem jak celebracja wolności w kraju, który 40 lat po tragicznych wydarzeniach z przeszłości w końcu może się nią cieszyć, ale jak element rytuału pogrzebowego, w którym wolność składana jest do grobu albo opłakiwana przez wspólnotę, która ją utraciła. To chyba nie miał być komunikat na tę rocznicę?

Jednocześnie krzyż zniczy z Placu Piłsudskiego przypomina mimowolnie rozgrywające się wokół nas tragedie. Wydarzenia, które władza usiłuje przykryć wznosząc okrzyki „precz z komuną” i wyciągając przedpotopowe taśmy z Jaruzelskim i Michnikiem: śmierć ludzi umierających z zimna na granicy, setki osób, umierających codziennie na Covid, których śmierci można było uniknąć, gdyby rząd poważnie podszedł do akcji szczepień. Jak groteskowa nie byłaby ta władza w swoich historycznych zaklęciach, jej polityka przynosi prawdziwie tragiczne efekty.

Czytaj więcej: „Wałęsa karku nie nadstawi, a niewinni ludzie będą ginąć”. Co pisali do siebie Polacy w stanie wojennym?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułBędą rozmawiać o stadionie lekkoatletycznym
Następny artykułFazy inflacji (14 grudnia 2021) – Felieton Tomasza Olbratowskiego