A A+ A++

Patrząc na taśmowo powstające blockbustery o odzianych w
spandeksy, napakowanych testosteronem obrońcach sprawiedliwości,
można by odnieść wrażenie, że kino superbohaterskie to wymysł
naszych czasów. Tymczasem wiele już dekad temu takie produkcje
hulały po ekranach. Często zasilane były one skromniutkim
budżetem, co sprawiło, że filmy te paskudnie wręcz się
zestarzały i często po prostu nie da się ich oglądać.

#1. Dr Strange po taniości

W latach 70. stacja
telewizyjna CBS wraz z wytwórnią Universal wywalczyła sobie prawa
do adaptacji paru kultowych komiksów Marvela. Stan Lee, twórca
najbardziej znanych dzieł z tej branży, był więc świadkiem
powstania pierwszych ekranizacji przygód zarówno Spider-Mana, jak i
Hulka, czy Kapitana Ameryki. Najwięcej jednak nadziei wiązał z
realizowanym w 1978 roku filmem o Doktorze Strange’u. Podobnie, jak
pozostałe produkcje tego typu, był to projekt o niskim budżecie i
skierowany na małe ekrany. Niestety, mimo wielkich oczekiwań
ze strony legendarnego, komiksowego scenarzysty, „Doktor Strange”
zaliczył klapę. Nie pomogły ani efekty specjalne, ani bujne, wyciągnięte wprost z archaicznego pornola, wąsy
tytułowego bohatera.

#2. Dr Morbid i
klątwa praw autorskich

Nędzne wyniki
oglądalności produkcji z 1978 roku nie powstrzymały filmowców
przed kolejnym zmierzeniem się z postacią słynnego doktorka. Na
początku lat 90. producent Charles Band wszedł w posiadanie praw do
tej postaci i postanowił nakręcić swoją wersję przygód
Strange’a. Filmowiec za długo jednak czekał na rozpoczęcie tego
projektu i w momencie, gdy już zakasał rękawy, aby przenieść na
ekran przygody komiksowego herosa, okazało się, że prawa te już
stracił
. Zamiast anulować cały przedsięwzięcie, Band kazał
nanieść parę kosmetycznych zmian do scenariusza i zdecydował się
na zrealizowanie swojego wymarzonego projektu.

W ten sposób powstał
„Dr Mordid” – film ponoć całkiem niezły i do tego naprawdę dobrze obsadzony. W głównej roli pojawił się sam Jeffrey Combs, aktor znany z kultowego “Re-Animatora”!

#3. Fantastyczna
Czwórka – piracki klasyk

W 1986 roku
niemiecki filmowiec Bern Eichinger za kwotę 250 tysięcy dolarów
kupił prawa do „Fantastycznej Czwórki”. Szybko jednak przekonał
się, że żadne większe studio nie miało zamiaru wyłożyć kasy na
taki projekt. Wiedząc, że jeśli do końca 1992 roku nie nakręciłby
ekranizacji tego komiksu Marvela, straciłby szansę na późniejsze
czerpanie zysków ze swojego, bądź co bądź – kosztownego
zakupu, Eichinger zwrócił się po pomoc do Rogera Cormana, który
był specjalistą od kina klasy B. Ten wziął projekt pod swoje
skrzydła i wyłożył na realizację „Fantastycznej Czwórki”
cały milion dolców. Film nakręcony został w zaledwie trzy
tygodnie i krótko przed swoją premierą… gdzieś zniknął.

Aktorzy wycofali się z promowania produkcji, a studio skonfiskowało
negatywy. Nie wszystkie, jak się później okazało – to
koszmarnie złe, tandetnie zrealizowane dziełko trafiło do
„podziemia” i przez lata krążyło po świecie na pirackich
VHS-ach. Ci, którzy ten koszmar widzieli (w tym i ja) zgodnie potwierdzili
słowa Stana Lee, który szczerze przyznał, że „film ten nie
powinien być pokazywany absolutnie nikomu”.

Po co to całe
zamieszanie? Ano po to, aby Eichinger mógł przedłużyć sobie
prawa do komiksowych postaci. Dzięki temu w 2004 roku do kin
triumfalnie wjechała kolejna ekranizacja przygód słynnych
superherosów. Mimo nędznych opinii krytyków, film ten swoje
zarobił i nawet doczekał się kontynuacji.

#4. Spider-Man z
Japonii?

A co gdyby słynny
Pajączek urodził się w Kraju Kwitnącej Wiśni? Pewnie miałby
swojego robota i walczyłby z gumowymi jaszczurami, hue hue! Otóż tak
właśnie się stało! Jest to zasługa zatrudnionego w Marvelu Gene
Pelca, który w latach 70. odbył podróż do Japonii i zawarł tam
umowę z firmą Tomei, która zajmowała się produkcją seriali
anime, ale także i aktorskich paździerzy w stylu znanych u nas
„Power Rangersów”.

Japończycy otrzymali ważne przez
trzy lata prawa do nakręcenia serialu o Spider-Manie. Podobieństwa
między znanym wszystkim bohaterem, a jego azjatyckim klonem dotyczą
chyba tylko jego wizerunku. W tej historii niejaki Takuya Yamashiro –
miłośnik motocrossu otrzymawszy swe moce od tajemniczego kosmity
tłucze się z jakimiś ninjami, a kiedy siła wroga jest
przytłaczająca, bohater woła na pomoc… ech… wielkiego robota.
Z pajęczą tarczą i jakimś patykiem w dłoniach. Czasem też robot ten zamieniał się w latający pojazd. Wiem, jak to
brzmi, ale dokładnie tak właśnie było.

#5. Legends Of The
Superheroes – czyli taka telewizyjna Liga Sprawiedliwości

Adam West po raz
ostatni wcisnął się we wdzianko Batmana w 1968 roku. Jakimś cudem
jedenaście lat później stacja NBC zdołała nakłonić zarówno
jego, jak i grającego postać Robina, Burta Warda do powrotu na mały
ekran. To, co powstało trudno nawet nazwać filmem, mimo że ilość
superherosów, którzy przewinęli się przez ten program jest
faktycznie imponująca. Mamy tu spotkanie emerytowanych, komiksowych
obrońców sprawiedliwości, których to impreza przerwana zostaje
przez wtargnięcie nieproszonych arcyłotrów. Z bombą i bardzo paskudnymi zamiarami. Na domiar
złego okazuje się, że protagoniści utracili swoje wyjątkowe moce
i teraz są jedynie grupą dziwaków w strojach wyrwanych wprost z
parady miłośników homoerotycznych harców.

Całość wyglądała
niczym jakiś koślawy teatr połączony z czerstwym sitcomem i campowym, pełnym nędznych sucharów, hołdem dla serialowego “Batmana”.

#6. Justice League
of America – kolejna Liga Sprawiedliwości, ale bez większości
herosów…

Zanim Zack Snyder
dał światu „Ligę Sprawiedliwości” znana ekipa zamaskowanych
bohaterów pojawiła się już na ekranie w 1997 roku! No powiedzmy –
pewna jej część, bo w drużynie tej zabrakło w zasadzie
wszystkich czołowych herosów, czyli Batmana, Supermana i Wonder
Woman (cóż, prawa do tych postaci tanie nie są). Znowu nie wyszło
– stworzony z myślą o telewizji, film wywołał odrazę fanów
komiksowego oryginału i niesmak wśród krytyków. Ten koślawy
tworek miał swoją premierę w 1997 na antenie CBS, a później
sprzedany został stacjom TV w Meksyku, Tajlandii, Puerto Rico,
Brazylii, Urugwaju oraz… w Polsce. Możliwe więc, że niektórzy z
was mieli kiedyś wątpliwą przyjemność obejrzenia tego bubla na TVN-7.

#7. Steel – dowód
na to, że Shaquille O’Neal powinien zostać przy koszykówce

Steel to postać ze
świata DC Comics. W oryginale jest to… Superman. No, powiedzmy. Po
tym, jak słynny przybysz z Kryptonu zostaje zabity przez Doomsdaya,
pewien genialny uczony – John Henry Irons buduje sobie stalowy,
naszpikowany technicznymi cudeńkami, pancerz (z charakterystycznym”
S” na klacie), dzięki któremu udaje mu się skopiować większość
z mocy zmarłego swego idola. Po zmartwychwstaniu Supermana, Steel staje
się jego kompanem w walce z siłami zła.

Tyle jeśli chodzi o
Steela znanego z komiksów. Filmowa wersja tej postaci praktycznie
nie ma z nią nic wspólnego…
W główną rolę wcielił się tu
Shaquille O’Neal i udowodnił, że aktorem to on nigdy nie będzie.
Za swój występ był on nawet nominowany do Złotej Maliny, ale
ostatecznie nagrodę tę przyznano Kevinowi Costnerowi za
„Listonosza”… „Steel” bezlitośnie zjechany został przez
krytyków, a i widzowie z dużym zażenowaniem przyjęli tę produkcję.
Przy całkiem sporym budżecie 16 milionów dolarów, film ten
zarobił jedną trzynastą tej kwoty.

#8. Darkman –
zapomniane dzieło Sama Raimiego

Na koniec prawdziwa
perełka. Swego czasu Sam Raimi, reżyser, który dał światu
„Martwe Zło”, napisał krótkie opowiadanie będące hołdem dla
klasycznych horrorów z lat 30. Była to inspirowana „Upiorem w
operze” historia uczonego, który został straszliwie oszpecony i
poprzysiągł zemstę na swych oprawcach. Dzięki swemu wynalazkowi,
naukowiec poznał tajemnicę klonowania ludzkiej skóry i wykonywania
z niej masek, które później zakładał na swoją okaleczoną
twarz. W ten sposób bohater mógł wtopić się w społeczeństwo i przeprowadzić
osobiste śledztwo.

Wyglądający niczym zdeformowana wersja
detektywa z klasycznego kina noir, Liam Neeson musiał spędzić długą część
dnia na fotelu charakteryzatorskim, a następnie paradować w pełnym
makijażu przez nawet i 18 godzin!
Wytwórnia Universal Pictures,
która stała za tą produkcją, miała bardzo ciekawy pomysł na
promocję dzieła Raimiego. Zamiast standardowych afiszów
reklamowych, postawiła na wydrukowanie plakatów z zarysem odzianej
w płaszcz i kapelusz postaci na tle napisu „Who is Darkman?”.

Intrygująca, okraszona mrocznym humorem (i znakomitą muzyką
Danny’ego Elfmana, który rok wcześniej skomponował ścieżkę
dźwiękową do „Batmana”!), a jednocześnie bardzo komiksowa
produkcja szybko znalazła swoich fanów i zarobiła całkiem niezły
hajs.

Pozytywnych słów niestety nie można już powiedzieć o dwóch
kontynuacjach „Darkmana”. Na szczęście w żadnej z nich palców
nie maczał ani Raimi, ani Neeson. Planowano też nakręcenie
serialu, ale dzięki Bobu skończyło się tylko na jego pilocie. I
to w dodatku nigdy nie wyemitowanym.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKara za łamanie prawa, naturalne piękno i inne anonimowe opowieści
Następny artykułCzarnogóra: Atrakcje, restrykcje, pogoda, ceny 2022