A A+ A++

– Pamiętam, jak to się zaczęło. Styczeń 2020 – byłem wtedy we Włoszech na nartach. Na początku pomyślałem, że pewnie szybko to w Chinach zduszą. A potem: a co zrobię, jeśli ten wirus jednak pojawi się w Europie? Od razu po powrocie zająłem się ubezpieczeniem prywatnych planów wyjazdowych. Do tej pory wszystko planowaliśmy z co najmniej półrocznym wyprzedzeniem – wszystkie możliwe loty, hotele – wspomina w rozmowie z „Forbesem” Artur Czepczyński.

– Powiedziałem: nie wiadomo co będzie, trzeba wszystko ubezpieczyć. W czasie ferii szkolnych byliśmy jeszcze z dziećmi na Wyspach Kanaryjskich, wróciliśmy pod koniec stycznia i cały czas śledziliśmy doniesienia z Chin. Na początku marca miałem zaplanowany kolejny wyjazd na narty do Włoch, ale do tego już nie doszło – dodaje.

Forbes: Kiedy zdał pan sobie sprawę z tego, że to jest prawdziwa katastrofa?

Mam ten moment uwieczniony na zdjęciu. To było 10 marca. Przyjeżdżam na spotkanie biznesowe do Poznania. Mam zarezerwowany nocleg, umówioną kolację biznesową, idę na Stary Rynek coś zjeść, jest pewnie godzina 14. Siadam w restauracji i nagle patrzę – jestem jedynym gościem. Wyglądam przez okno, a tam są tylko dwie osoby na całym Starym Rynku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem! Wysłałem to zdjęcie mojej małżonce z komentarzem: „ludzie się tego wirusa naprawdę przerazili”. A moja żona już wcześniej dużo bardziej się tego bała – ja, jako przedsiębiorca, jestem pod tym względem bardziej gruboskórny. Gdybym się bał, to niczego nigdy bym nie zbudował. Jednak też czułem się nieswojo. Żona odpisała: „odwołaj spotkanie i wracaj do domu”. Zjadłem, zapłaciłem i wróciłem. To był moment przerażający, ten Stary Rynek naprawdę wyglądał… Katastrofa!

Powiedział pan, że jest „gruboskórny”… Ja bym nie użył tego słowa, ale coś w nim jest. Przedsiębiorców, których znam, cechuje odwaga, ale też pewne zaufanie do rzeczywistości; wiara w to, że świat jest jakoś przewidywalny. Czy ma pan poczucie, że pandemia tę wiarę w panu osłabiła? Że jest pan ostrożniejszy? Ma pan mniejsze zaufanie do otaczającego nas świata?

Wcześniej byłem w ciągłym pędzie, nieustannie coś planowałem i wszędzie mnie było pełno. A wtedy, wracając z Poznania, zrozumiałem, że to jest tak, jak w biznesie – jakiś impuls, który ci mówi: „zatrzymaj, wyhamuj, przyznaj się do porażki, nie brnij dalej”. Jak ktoś nie puści nogi z gazu, a na zakręcie leży żwir, to wiadomo, co się stanie. Więc ja tę nogę z gazu wtedy odpuściłem. Przez pół roku siedząc w domu, zdalnie zarządzając wszystkimi firmami, odkryłem, że bardzo potrafię się zmienić. Moją naturalną strefą komfortu zawsze była zmiana. Jeśli wpadałem w turbulencję, to – owszem – miałem poczucie, że trzeba walczyć, ale nie trzymałem się kurczowo za brzeg, bo jak jesteś w rwącym potoku, to ci urwie ręce. Trzeba po prostu popłynąć i możliwie najzgrabniej omijać kamienie. I tutaj podobnie. Odkryłem w tych zmianach, że jest mi z nimi dobrze. Mam więcej czasu, doceniłem swoje okolice, miejsce, w którym żyję…

Chyba już dawniej docenił pan te swoje okolice? Na pańskiej stronie internetowej są piękne filmiki znad brzegu Warty.

Zawsze je doceniałem, jednak nie aż tak, jak teraz. Wcześniej na wyciągnięcie ręki były Wyspy Kanaryjskie, Seszele, Malediwy, Azja, Afryka… Świat był taki otwarty! Teraz jestem przekonany, że ten świat, który znaliśmy, w pewnym momencie się skończył. Obawiam się, że ci, którzy będą chcieli na siłę wrócić do wcześniejszego modelu życia, mogą się strasznie zawieść. Nie będzie to jednak dla mnie dotkliwą tragedią, jeśli…

… jeśli?

Odwiedziłem wiele krajów, dotarłem do wielu miejsc – całe szczęście, że udało mi się to wszystko zobaczyć, ponieważ nie wiemy, jak będzie wyglądała przyszłość. Przynajmniej w perspektywie kolejnego roku, czy półtora. Stwierdziłem, że życie jest zbyt długie i piękne, żeby teraz ryzykować. Postanowiłem poczekać na szczepionkę. Oczywiście nie jesteśmy w stanie wykluczyć zarażenia się w windzie czy w szpitalu. Tego nie unikniemy, ale myślę, że zbytnie ryzykowanie – niechodzenie w maseczce, nieizolowanie się i tak dalej – to głupota i nieszanowanie życia własnego, swojej rodziny i najbliższych.

Nie ma pan poczucia niepowetowanej straty? Że coś panu zabrano? Że pańskie życie jest – i może pozostanie – zubożone? Że te Seszele, czy Wyspy Kanaryjskie – może na zawsze, a w każdym razie na długo odchodzą, znikają?

Nie. Nie mam takiego poczucia „niepowetowanej straty”, jak pan mówi. Mam raczej poczucie, że moje życie jest teraz inne, że muszę się dostosować do obecnej sytuacji, ale – przynajmniej na razie – nie zakładam, że w ogóle nie powrócimy do tego, co było. Przynajmniej w jakimś obszarze. Na pewno nie będzie identycznie jak przed pandemią. W kontekście podróży, przelotów, zwiedzania świata. Wierzę, że świat będzie dostępny, tylko trzeba trochę poczekać, aż będziemy mogli bezpiecznie podróżować. Nie oznacza to jednak, że to zagrożenie zniknie. Nie wiadomo, czy nie będziemy mieli odmiany A, B, C Covidu, który może mutować. Ale jeżeli miałbym na szali postawić z jednej strony wakacje na Seszelach, czy zwiedzanie innego pięknego zakątka świata, a z drugiej ryzyko pożegnania się ze światem, to wolę siedzieć nad Wartą. Zwłaszcza że Warta też ma swój urok.

Nie zakłada pan, że już nigdy nie powrócimy do tego, co było, „przynajmniej w jakimś obszarze”. Ale też użył pan sformułowania „tamten świat się skończył”…

Tamto wyobrażenie o świecie się skończyło – z pewnością. Podstawowe pytanie teraz to jak sobie świat poradzi z tym gospodarczo. Nie da się tak po prostu pomóc hotelowi, który przez rok będzie stał pusty. No, nie da się! Taką pomoc można zagwarantować maksymalnie przez trzy miesiące. Natomiast to, co dzieje się aktualnie np. w hotelach biznesowych, to jest dramat! One nie wytrzymają kolejnego roku. I albo świat wymyśli sposób na oddłużenie sektorów takich jak lotnictwo, hotelarstwo, czy branża konferencyjna, i tak długo będzie pompować w nie pieniądze, aż ochłoniemy, albo…

Albo? Albo czeka nas katastrofa?

Myślę, że i tak jest to dużo lepsze, niż przeżyć konflikt zbrojny. Jesteśmy cali, zdrowi, nikt nas nie więzi… Oczywiście na pewien czas uwięził nas w domach wirus, ale przecież świat sobie z nim poradzi. Jednak na to „poradzenie sobie” potrzebujemy trochę czasu. Ludzie niestety są bardzo niecierpliwi, mają mało pokory, niewiele przyzwolenia na jakąkolwiek porażkę. Chcieliby zasnąć, obudzić się, i żeby było tak, jak przedtem. Nie chcą dać choć trochę niezbędnego czasu dla świata nauki, świata medycyny, bo uważają, że każdy dzień jest…

… stracony.

Nie odbieram go jako stracony. To po prostu czas zmiany i wyczekiwania na kolejne wydarzenia. Możliwe, że za rok będziemy mieć szczepionkę i z tego wyjdziemy, ale możliwe też, że za pięć lat uderzy w nas coś innego. Więc powinniśmy przyzwyczaić się do takich powracających tsunami.

Znajomy biznesmen mówi, że od marca do sierpnia tylko raz czy dwa założył marynarkę, prowadząc szczególnie ważne telekonferencje. Ale przed komputerem siedział w kapciach. Ma w szafie może 10, a może 15 marynarek i pewnie nieprędko kupi kolejne. No więc tak – ma pan rację, tamten świat się skończył.

Ja wierzę, że mimo wszystko, ludzie są stadni. Chcą się spotykać, chcą się kontaktować i to nie przestało być dla nas ważne. Przy okazji przekonaliśmy się, że można wszystko zupełnie inaczej zorganizować. Ja w ostatnich latach odbyłem mnóstwo podróży służbowych po Europie, ponieważ mamy klientów wyłącznie zagranicznych, uczestniczymy w przetargach dużych koncernów w Holandii, w Belgii – głównie za granicą.

Jesteście firmą spedycyjną, która pracuje dla wielkich koncernów.

Takich jak Unilever, Nestle, Mars… Wozimy komponenty do produkcji i towar do sklepów. Zapinamy cały łańcuch logistyczny dla klientów. Mamy też ośrodek wczasowy w Polsce, czy studio kreatywne w Warszawie, ale to są biznesy na dużo mniejszą skalę. Wiosną rozpoczynaliśmy współpracę z Marsem…

… z firmą Mars, jak sądzę?

Tak, z firmą Mars. Jej centrala europejska, która rozdziela przetargi i transporty, mieści się w Holandii. Na pierwsze spotkanie zapoznawcze wydelegowaliśmy trzech pracowników, co oznacza, że te trzy osoby przez dwa dni były wyłączone z pozostałych działań firmy. To wielki koncern, jedna z pięciu największych firm na świecie z sektora FMCG, więc pojechaliśmy się przywitać i porozmawiać o współpracy.

Kiedy?

Na początku stycznia. Wyniki przetargu ogłoszono na przełomie marca i kwietnia. I wtedy okazało się, że dalsza komunikacja będzie odbywać się tylko poprzez telekonferencje. Linie, na których jeździmy, ustalenia dotyczące fakturowania, to wszystko uzgadnialiśmy zdalnie – tak jak my dwaj teraz rozmawiamy – podczas kilku spotkań trwających około godziny każde. Normalnie odbylibyśmy dwa lub trzy wyjazdy do Holandii. Klientowi sytuacja się nie zmieniła, nadal zajęliśmy mu godzinę, którą i tak musiałby nam poświęcić. Ale my! My poświęciliśmy również godzinę. Tylko godzinę! A nie – wyjazd, paliwo, samochód, hotel…

Dwa dni. Albo i trzy.

Dokładnie. I kiedy po stronie klienta zarządzający widzą, że przez pół roku udało nam się uruchomić tak wielki kontrakt, wynegocjować warunki, bez zbędnego splendoru i w dodatku zaoszczędzono sporo pieniędzy… To doprowadzi do sytuacji, że wszyscy zaczną dostosowywać do tego swoje budżety, obcinać je o te koszty. Nie będzie powrotu do tego, co było, bo zwyczajnie nie będzie na to pieniędzy. Zgadzam się – będziemy wszystkiego mniej potrzebować. Jak wcześniej potrzebowaliśmy trzysta złotych, to teraz może wystarczy dwieście dwadzieścia. Biznes tak naprawdę nikomu się nie zmieni, będzie na tym samym poziomie, bo potrafiliśmy obciąć koszty. Moi pracownicy doskonale wiedzą, że z wyjazdami służbowymi czekamy do końca i nie będziemy wychodzić z nimi przed szereg.

Do końca pandemii?

Do końca pandemii. Po pandemii też poczekamy, by poobserwować reakcje klientów. Czy będą się chcieli spotykać tak jak kiedyś, czy być może będziemy na stałe omawiać wiele rzeczy on-line? Dla naszego pokolenia – z całym szacunkiem – to jest jakiś problem. Ale dla dwudziestokilkulatków jest to naturalne środowisko. W przypadku moich dzieci nazywam to ich „respiratorem”. Odcięcie im Wi-Fi powoduje brak tlenu. To pokolenie uznaje świat wirtualny za normalną rzecz. Dla nich nie będzie nowością fakt, że wszystko załatwiają przez wideokonferencje. A my – ci starsi – będziemy się musieli do tego dostosować.

Dostosujemy się. Ale w gospodarce jest tak, że firmy produkują, zatrudniają ludzi, a ci ze swoich zarobków kupują ich wyroby i rynek się kręci. A jak ludzie nie będą chcieli kupować? Bo już marynarek i wyjściowych butów nie potrzebują? Bo jak nie chodzą codziennie do pracy, to wystarczy im golenie się 2 razy w tygodniu, więc maszynek, ostrzy i kremów też mniej zużyją? A skoro Unilever będzie sprzedawał mniej maszynek, to będzie też mniej korzystał z usług spedycyjnych. To pan wtedy obniży koszty. Ale jak pan obniży koszty, to ktoś nie wykona jakichś usług dla ABC Czepczyński i z biedy w ogóle przestanie się golić. I tak dalej. A na końcu tej spirali jest naprawdę wielki kryzys. Nie boi się pan tego?

Ja tego wielkiego kryzysu obawiam się bardzo mocno! Uważam, że on do nas płynie, a my na razie widzimy tylko sam wierzchołek wielkiej góry lodowej. Prawdziwy obraz tego, co będzie się działo, ujrzymy dopiero za jakieś 8-12 miesięcy. Teraz jesteśmy w fazie przygrywki. Państwa świata jeszcze posiadają różne instrumenty i pieniądze na podtrzymanie rynku. Ale tak naprawdę to jest tylko odwleczenie nieuniknionego o kolejne 3, czy 6 miesięcy. Kiedy w Polsce zaczynało się to w marcu, wszyscy liczyliśmy, że we wrześniu będzie już normalnie. Teraz nikt nie sądzi, że wrócimy do stanu normy przed końcem roku – każdy mówi: „wiosna 2021”. Czyli w sumie ponad rok kurczącej się gospodarki. I teraz pojawia się pytanie – na ile rządy będą mogły sobie pozwolić, żeby pompować pieniądze w gospodarkę? Na ile świat będzie mógł sobie pozwolić, żeby oddłużać firmy, które wpadają w długi? Nie każdy jest – jak ja – transportowcem w obszarze FMCG. Do pełnego szczęścia była nam potrzebna gazeta, był nam potrzebny hotel, bilet lotniczy i tak dalej. I nagle, w tych wszystkich obszarach, ludzie, którzy ulokowali tam swoje biznesy, mają problem. Rozmawiając ze swoimi menedżerami, otwarcie przyznaję: gdybym był właścicielem kilku luksusowych hoteli, a wy byście zarabiali mniej więcej takie pieniądze, jak obecnie zarabiacie, to nie łudziłbym was, że sobie poradzimy. Uważam, że niektóre elementy gospodarki wylecą w powietrze i znikną z powierzchni ziemi. Może nawet 30-40 procent w niektórych sektorach. I pytanie – kiedy to zacznie się odradzać?

W tej restauracji na poznańskim Starym Rynku, był pan pewnie ostatnim gościem na 2, czy 3 miesiące…

Po odmrożeniu, po 4 miesiącach, specjalnie poszedłem tam, żeby zobaczyć, jak to wygląda. No, i nie wyglądało. Było nas troje przy stolikach. Ludzi, kręcących się po Starym Rynku, było więcej. Ale nadal było to dalekie od dawnych tłumów. Rozmawiałem niedawno z człowiekiem, który oprowadzał wycieczki po Poznaniu i w sezonie musiał zarobić na cały rok. Był lipiec, a on oprowadzał dopiero trzecią wycieczkę od początku sezonu.

O rany!

Jak przejeżdżam od siebie z Międzychodu do Poznania, to mijam firmę prowadzącą przewozy autokarowe. Zw … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułFacebook wreszcie reaguje. Platforma usuwa treści zaprzeczające holocaustowi
Następny artykułWerbkowice: Pijany kierowca opla sprawcą kolizji