1 listopada. Dzień zadumy, wspominek, czas na refleksję i zatrzymanie się na moment w codziennym pędzie. Strony piłkarskie zostaną dzisiaj szczelnie zapełnione pięknymi wspomnieniami sportowców, których już z nami nie ma, cmentarze z kolei zaleje fala wiązanek od klubów i zniczy w barwach, czasem z nadrukowanymi herbami. Uznaliśmy, że w ten dzień warto jednak przypomnieć też tych, którzy na co dzień na czołówkach gazet lądują rzadko. A przecież współtworzyli i… chyba nadal współtworzą nasz ukochany sport.
Mijamy ich co tydzień w drodze na stadion, mijamy ich w korytarzach klubowych, czasem siedząc na jednej trybunie. Ludzie, którzy na co dzień stanowią po prostu stały element krajobrazu, czasem tak naturalny, że wręcz trudny do wychwycenia. Ich znaczenie, ich wagę oraz wpływ, doceniamy w pełni, gdy ich tracimy. Tak jak na meczach Górnika pozbawionych kolorytu, który wnosił w widowisko pan Stanisław „Leon” Sętkowski. Tak jak w korytarzach Bułgarskiej, po których nie chodzi już legendarny Eugeniusz Głoziński.
W każdym klubie są tacy ludzie. Dziś wspominamy tych, którzy odeszli w ostatnich kilkunastu miesiącach, ale też przypominamy: dbajmy, korzystajmy z wiedzy i doświadczenia tych, którzy wciąż są z nami. Póki są z nami.
Stanisław „Leon” Sętkowski
– Stanowił integralną część Górnika Zabrze – powiedział nam o nim Adam Marciniak, były piłkarz zabrzańskiego klubu. To zresztą znamienne, że zwłaszcza ta młodsza publiczność zapytana o 14-krotnego mistrza Polski pewnie zapomniałaby o wielkich latach sześćdziesiątych, piłkarskich gwiazdach z dawnych czasów czy licznych krajowych tytułach. Wskazałaby dzwoneczek i koguta, dwa atrybuty pana Stanisława, które nadawały meczom Górnika wyjątkowej oprawy.
„Leon” był jednak nie tylko człowiekiem, który informował cały stadion o sytuacjach strzeleckich czy o tym, który z piłkarzy zaliczył najlepszy mecz. To była prawdziwa dusza klubu, jego serce, kibic, którego znał, kojarzył i szanował każdy, kto kiedykolwiek miał okazję choćby wymienić z nim uśmiechy. Śmiał się, że imię Stanisław go postarza, więc od wszystkich żądał używania wyłącznie pseudonimu – niezależnie, czy to nastoletni junior wchodzący do szatni dorosłego Górnika, czy wieloletni kapitan klubu. „Leona” było widać i słychać na meczach. Ale przede wszystkim – jego działania doceniali ci, którzy tworzyli Górnik. Nagły problem z autem? „Leon” załatwi i warsztat, i przegląd. Rozklejone buty? „Leon” zna wszystkich najlepszych szewców, sam ich opłaci, zawiezie, przywiezie.
Spajał zespół, kibiców, tworzył tożsamość klubu. Zmieniali się trenerzy, zmieniały się ligi, ambicje i priorytety, zmienił się, diametralnie, nie do poznania, stadion w Zabrzu. Nie zmieniał się „Leon”, zawsze gotowy do pomocy, zawsze życzliwy, zawsze podłączony do klubowego krwiobiegu.
– Był ikoną Górnika. Nawet gdy przyjeżdżałem do Zabrza z innymi klubami, to za każdym razem go spotykałem. Zawsze czekał na mnie pod autobusem, żeby zamienić kilka słów. Notorycznie śmiał się ze mnie, że jestem „synem Ewy Kopacz”. Całe lata spędzał w klubie długie godziny, pomagając pracownikom za darmo, z dobrego serca. W każdej drużynie znajdą się podobne osoby, jednak takiej postaci, jak „Leon” w Górniku, nie miałem okazji poznać. Strasznie szkoda, że nie doczekał występu Łukasza Podolskiego. A przecież w poprzednim tygodniu był na jego prezentacji, ubrany w specjalną koszulkę z napisem „Witaj Poldi” – opowiadał nam w obszernym reportażu Bartosz Kopacz.
Ekstraklasa, cała polska piłka straciła w tym roku wyjątkową postać.
Eugeniusz „pan Gienek” Głoziński
Przewijał się, przewija się nadal i jeszcze latami będzie się przewijał w rozmowach z piłkarzami, działaczami czy trenerami Lecha. Były zawodnik, wychowanek klubu, ale przede wszystkim wieloletni człowiek od wszystkiego, co dzieje się w szatni. W teorii przede wszystkim zajmował się ekwipunkiem piłkarzy, sprzętem, butami. Wcześniej też boiskiem, kotłownią i generalnie: tym, co trzeba było zrobić w klubie, po prostu. W praktyce – dbał też o piłkarzy, niemal jak połączenie psychologa i nowoczesnego trenera mentalnego. Ba, ponoć nie raz i nie dwa to właśnie „pan Gienek” był wysyłany jako „broń ostatniej szansy”, choćby przy skomplikowanych negocjacjach kontraktowych. Eugeniusz Głoziński był legendą klubu, który wysłał w świat wielu kapitalnych piłkarzy, który zdobył siedem tytułów mistrzowskich i który wychował dziesiątki reprezentantów Polski. To ma swoją wymowę zwłaszcza, gdy przypominamy sobie jego własne osiągnięcia piłkarskie.
„Spowiednik”. „Przewodnik”. „Dusza”. Różnie się o panu Gienku mówiło, ale zawsze z tym samym, przeogromnym szacunkiem. Miał oko do piłkarzy, ale przede wszystkim – miał do nich serce. Józef Djaczenko w rozmowie z Leszkiem Urbanem wspominał, że kiedyś został przez Głozińskiego poproszony o zrobienie wywiadu z jednym z młodych zawodników – nieśmiałym, mało przebojowym. Zachęcał: porozmawia, nabierze pewności siebie, tylko mu to pomoże. Inni ludzie związani z Lechem wspominają przede wszystkim ciągłość, którą zapewniał „Genas”. Był w klubie w czasach największej biedy, gdy do kotłowni przynoszono wszystko, co tylko dało się spalić w piecu. Był w klubie w czasach prosperity, gdy już najmłodszym piłkarzom gwarantowano wypasiony sprzęt. Wtedy zresztą „pan Gienek” przyjął rolę tego, który miał utrzymywać dzieciaków na ziemi. „Piłkorze”, trochę pieszczotliwie, trochę z pogardą. Tak, by nie odlecieli po pierwszym dużym kontrakcie. Czasem miesiącami czekali na nowy sprzęt. „Nauczysz się grać, to dostaniesz”. Dopiero po paru lekcjach pokory i szacunku, koszulki lądowały w rękach zawodników.
Łączył pokolenia lechitów, kompletnie nieznający siebie nawzajem piłkarze urodzeni w latach osiemdziesiątych i ci, którzy przyszli na świat już po 2000 roku mogli spokojnie spotkać się i powymieniać doświadczeniami ze słynnym kitmanem. Wraz z panem Gienkiem bezpowrotnie odeszła część tożsamości i kawał historii klubu. Tej pisanej poza boiskiem, ale czy przez to mniej ważnej?
Julia Kmiecik
Matka legendarnego piłkarza, babcia kolejnego z historią ekstraklasową, ale przede wszystkim – wierna krakowskiej Wiśle fanka, która oglądała z trybun właściwie każdy mecz Białej Gwiazdy. Choć od jej odejścia minęły już dwa lata, nadal trudno zapomnieć o kibicach tej kategorii. Pamiętny reportaż samego klubu mówi właściwie wszystko.
„Kocham Wisłę! Mieszkam tu przecież w Węgrzcach Wielkich, koło Krakowa. Czasami jak grają do tyłu to sama bym wskoczyła na boisko, wzięła piłkę i strzeliła! Inne kluby mnie nie interesują. Od dziecka woziłam syna na Wisłę. Pracowałam na Woli Justowskiej, a on jeździł na treningi prosto ze szkoły. Brał śmietanę, bułkę na szybko. Teraz dzieci są wożone, wszystko mają”.
„Pamiętam raz, był śnieg. W grudniu grali, za komuny. A ja w torbie flacha – herbata ze spirytusem w termosie i siedziało się na tych ławkach. Był taki mecz, Kazimierz nie strzelił karnego. Jak nadawali na trybunach… Mówię: nie dostanie kolacji! Za chwilę zdobył bramkę to wszyscy mu brawo bili, a tak to by go najchętniej powiesili”.
„O każdym meczu z synem rozmawiamy! Przyjdzie, posiedzi z godzinę. A jak Wisła gra na wyjazdach, wołają mnie sąsiedzi. Za drużyną nie jeżdżę, bo już brakuje zdrowia. To przy herbacie z prądem oglądamy i dyskutujemy. Wszystkie mecze zagraniczne też oglądam. Często mówię do Kazka: zobacz, jak tam z daleka strzelają!”.
Rozejrzyjcie się na kolejnym meczu własnej drużyny. Tacy ludzie siedzą koło was, parę rzędów dalej, czasem wystarczy zagaić, by otworzyła się szkatuła z bezcennymi historiami. Skarbnice anegdot. Wiedzy. Niewyczerpane źródło opowieści o klubie, ale też niewyczerpane źródło fanatyzmu, który daje piłce nożnej szczególne miejsce w świecie każdego z nas.
***
Te trzy postacie, które zmarły w ostatnich dwóch, trzech latach, to ledwie wierzchołek. Tylko w tym miesiącu zginął jeden z wyjazdowiczów Lechii Gdańsk, w drodze na mecz swojego ukochanego klubu. Te grupy kibiców to osobny rozdział w książce o wyjątkowości futbolu. Ale wymieniać z bólem i żalem można długo. Ledwie 24-letni Przemysław Gawin, który w Bytovii Bytów był już zarówno rzecznikiem prasowym, jak i prezesem. Wiesław Gwiazda, który zmarł pod koniec 2019 roku to legenda Pilicy Nowe Miasto. Ryszard Kucharczyk, odszedł w tym roku – wieloletni prezes A-klasowego Kolejarza Łódź. Stanisław Liszkiewicz, najpierw junior, następnie wieloletni piłkarz, potem przez prawie dwie dekady trener Błonianki Błonie. Nikt ani przez moment nie waha się używać największych słów – legendy. Symbole. Skarby.
Od największych klubów, aż po lokalne LKS-y. Być może ci ludzie nie strzelają goli decydujących o mistrzostwie świata, może nie bronią „jedenastek” na wagę europejskich pucharów. Ale bez nich wszystkich futbol to tylko kopanie piłki. Pamiętajmy o tym, by futbol nigdy nie został sprowadzony właśnie do trywialnego kopania piłki.
Na koniec krzepiący obrazek, być może jeden z najważniejszych podczas tegorocznych uroczystości związanych z 1 listopada. Szacunek. Tradycja. Sztafeta pokoleń. To, co jest naprawdę ważne. Cześć pamięci tych, którzy przez lata tworzyli futbol. Na boiskach i poza nimi.
Czytaj także:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS