Podróż kajakiem wzdłuż wybrzeża Bałtyku od Świnoujścia do Piasków w Krynicy Morskiej zajęła żninianinowi 39 dni. Płynął samotnie i bez jakiejkolwiek asekuracji. Co więcej – bez internetu w telefonie i bez GPS. To prawdopodobnie pierwsza taka wyprawa kajakowa zrealizowana polskim wybrzeżem. Po przepłynięciu kolejnych odcinków zostawiał kajak na brzegu i pociągiem, busem, autostopem lub piechotą wracał w miejsce, z którego wcześniej wypłynął. Po to, by przemieścić pozostawiony tam samochód do kolejnego punktu na wybrzeżu. Przepłynął łącznie ponad 600 km Bałtykiem, a piechotą pokonał w związku z powrotami po samochód 100 km. Codziennie chłonął zachody słońca i kontemplował przestrzeń. Ale momenty kryzysowe i przygody na trasie też były.
Leszek Dolaciński mieszka nad Jeziorem Żnińskim Dużym. Sąsiedztwo największego pałuckiego akwenu przyczyniło się do rozkwitu jego miłości do wody, jej potęgi i przestrzeni. Od wielu lat oddaje się podróżom po wodnych szlakach. Pływał łodziami żaglowymi i motorowymi, ale uwielbia spływy kajakowe. Zrealizował w swoim życiu wiele wypraw. Niektóre z nich stanowiły ogromne wyzwanie. Odbywał spływy Wisłą oraz Wielką Pętlą Wielkopolski. Wyzwanie, którego podjął się w tym roku było jednak największym z dotychczasowych. Zainspirowały go m.in. wyprawy kajakowe Bartosza Bolińskiego z Kniei, który niestety utonął w tragicznych okolicznościach podczas treningu niedaleko swojego domu w grudniu ub.r. na Jeziorze Wolickim.
Innym, podróżniczym wzorem dla Leszka Dolacińskiego jest też tragicznie zmarły, słynny kajakarz Aleksander Doba. Zresztą Leszek Dolaciński nazywany jest Pałuckim Dobą. Tak, jak Aleksander, którego Leszek Dolaciński także poznał, jest podróżnikiem indywidualistą.
O wyprawie kajakiem po Morzu Bałtyckim Leszek Dolaciński marzył od dawna. Jeszcze przed spotkaniem z Bartoszem Bolińskim, z którym rozmawiał o niuansach takiej wyprawy. Już przed 10 laty Leszek Dolaciński wyrobił sobie paszport z myślą, że przepłynie wzdłuż polskich wybrzeży Bałtyku, aż na wody terytorialne Federacji Rosyjskiej. Później sytuacja polityczna między Polską a Rosją uległa pogorszeniu. Podróżnik ze Żnina przestał już myśleć o tym, aby popłynąć na wschód od Krynicy Morskiej, a konkretnie jej najbliżej granicy położonej części, jaką są Piaski i pokonać Cieśninę Pilawską, już na terytorium Rosji.
PRZYGOTOWANIA
Jednak o wyprawie kajakiem na Bałtyk nie przestawał marzyć. W tym roku, dokładnie 26 kwietnia skończył 70 lat. Dopiero wtedy powiedział do żony: Ewa, nadal mi się ten Bałtyk marzy. Ona odrzekła zaniepokojona: Chłopie, ty się utopisz! Wtedy on zaczął tłumaczyć: Słuchaj Ewa, pamiętasz, jak w zeszłym roku byliśmy na wczasach w Dziwnowie? Ja wtedy nic innego nie robiłem, jak tylko patrzyłem na wodę i obserwowałem, jak się ona zachowuje i jak sobie łódki na niej radzą. Stwierdziłem, ze przez połowę naszego pobytu morze było tak spokojne, że dziecko w kajak można by wsadzić i nic by mu się nie stało.
Słysząc takie wywody Ewa Dolacińska już się domyśliła, że nie zdoła odżegnać męża od tej wyprawy. Tym bardziej, gdy okazało się, że Leszek czynił do niej przygotowania już od jesieni zeszłego roku. Wychodził do przydomowego warsztatu na ul. Żeglarskiej w Żninie często i na długie godziny. Żona myślała, że po prostu coś tam sobie majsterkuje, bo zawsze to lubił. Tymczasem on szył według własnego pomysłu namiot z tropikiem. Taki bez podłogi, które to rozwiązanie podejrzał zresztą u innych podróżników. Namiot ten nie miał typowych śledzi, a tylko dwa dłuższe kołki. Chodziło o to, żeby móc rozbić taki dach nad głową nawet w piasku, na plaży. Wiadomo, że w takim gruncie normalne śledzie do namiotu nie spełniłyby swej roli.
Trzeba było również zaadaptować do tej podróży poczciwy kajak, który służy Leszkowi Dolacińskiemu od lat, i na którym odbył szereg spływów, zaczynając od nietypowej wyprawy Gąsawką przez Żnin, a kończąc na szlakach Bzurą czy Wielką Pętlą Wielkopolski. To wszystko jednak były spływy rzekami i jeziorami, a teraz w planach było Morze Bałtyckie. Wiedział, że jego Żniniok, bo tak swój kajak przed laty nazwał, sobie poradzi, ale czy on sam podoła morskim falom? Domyślał się, że będzie musiał szukać pomocy natury. Nie jest przecież wyczynowym sportowcem, no i ma już 70 lat. Trzeba pomóc mięśniom rąk, a jako także żeglarz z doświadczeniem wiedział, że najlepsza będzie pomoc sprzyjających wiatrów. Dlatego skonstruował specjalny żagiel z mieczem dostosowanym do kajaka. Nie dość tego – jeszcze wykonał własnej konstrukcji bagażnik na dach swego samochodu, by móc zabrać w nim Żninioka.
BAŁ SIĘ UPAŁU, BYŁO MOKRO I ZIMNO
Do tego zabrał miskę, kubek do kawy i kuchenkę na naboje. O niej zawsze przypomina mu żona, gdy on jest w jakiejś samotnej podróży i rozmawiają z sobą przez telefon. 6 czerwca rankiem wyjechał ze Żnina. Miał trochę jedzenia, w tym suchy prowiant – kabanosy z dziczyzny, które okazały się bardzo dobre do przekąszenia i naładowania akumulatorów podczas podróży kajakiem. Nie wziął wielkich zapasów, wiedział, że będzie mógł zaopatrzyć się w sklepach na wybrzeżu podczas przystanków na nocleg.
Jeśli chodzi o odzież, też nie wziął tego zbyt wiele. Marzył, aby słońce mocno nie prażyło, by nie było upału. Na okoliczność, gdyby te marzenia się nie ziściły, zabrał kilka koszulek z krótkim rękawem. Okazało się jednak, ze upał nie był problemem. Owszem, pogoda była zmienna. Raz świeciło słońce, innym razem obficie padał deszcz. Aura zmieniała się w ciągu kilkunastu minut, ale nawet jeśli świeciło słońce, to kajakarz miał raczej odczucie chłodu. Co gorsza, przeważnie wiał wiatr od wschodu, a szczególnie uciążliwa była fala przybojowa, do około 20 metrów od brzegu. To oznaczało, że przy każdym zwodowaniu kajaka, nim wypłynął dalej od plaży, już miał na pokładzie sporo wody. Wylewał ją wiaderkiem, próbował też kłaść folię pod siedzenie, ale tak, czy owak, za każdym razem przy zejściu na wodę był mokry przez tę przybojową falę.
PAŁUCKI DOBA ODDAJE HOŁD PRAWDZIWEMU DOBIE
Płynął z zachodu na wschód, więc ten przeciwny wiatr, który był najczęściej, nie ułatwiał sprawy. Żniniok zwykle walczył z falami posuwając się wzdłuż wybrzeża w odległości 300-500 m od plaży. – Fale wyższe, łagodne, do 3 m – te lubiłem, bo występowały w dużych odległościach od siebie, niższe – do około 1 m, ale z grzywami już stwarzały zagrożenie. Najgorsze były te krzyżujące się z różnych kierunków, nawet trzech. One robiły po prostu burzę piany, a w tych warunkach dobicie do brzegu nieuchronnie kończyło się częściowym zalaniem kajaka i rzeczy znajdujących się na pokładzie, nie mówiąc rzecz jasna już o mnie – opowiada Leszek Dolaciński.
Przypomnijmy, jest on członkiem Towarzystwa Pamięci Powstania Wielkopolskiego i wnukiem powstańca. Jest dla niego bardzo ważne, by w trakcie swych podróży oddawać hołd w miejscach pamięci polskich żołnierzy. Oczywiście na wybrzeżu nie ma takich miejsc związanych bezpośrednio z samym Powstaniem Wielkopolskim, ale są inne. Choćby w Pucku, gdzie w 1920 r. odbyły się zaślubiny Polski z Bałtykiem związane z osobą gen. Józefa Hallera. Leszek Dolaciński uczcił jego pamięć przy pomniku dowódcy błękitnej armii. Odwiedził też Kołobrzeg, Gdańsk Westerplatte, Twierdzę Wisłoujście, pomniki zaginionych rybaków, kapliczki, krzyże, muzea, latarnie morskie i wiele punktów informacji turystycznej. Wszędzie starał się promować Żnin i Pałuki, m.in. zostawiając naklejki, które wcześniej daliśmy mu w naszej redakcji.
Wszystko zaczęło się dla Leszka Dolacińskiego kilkaset kilometrów na zachód od Pucka. Co prawda startował do swej eskapady na granicy z Niemcami w Świnoujściu, ale jadąc ze Żnina najpierw wybrał się do Polic. Odwiedził grób Aleksandra Doby i zapalił znicz. Myślał o tym, by odwiedzić wdowę po słynnym podróżniku, ale nie znał jej nowego adresu.
Wyruszył więc na wodę. Pierwsze pociągnięcia wiosła zrobił 7 czerwca rano. Później żałował, że nie wziął wioseł z nieco większymi łopatami, bo te, które miał nie były tak efektywne przy wysiłku, który wkładał pracując nimi. Ale był przecież jeszcze żagiel, więc jakoś sobie radził. Tym bardziej, że nie nakreślił sobie żadnego limitu czasowego, po prostu płynął przed siebie. Najczęściej od około 5.00 rano, do późnego popołudnia. Bywało jednak, że nie mógł spać, bo noce były krótkie i już po 3.00 robiło się szaro. Do tego o ile wieczorami dopadało go zmęczenie i brak chęci, to kilka godzin później energia już wracała. Nie czekając więc, aż słońce wzejdzie wyżej, wypijał kawę, robił sobie coś do jedzenia i wsiadał do kajaka. Jeśli chodzi o jedzenie, to starał się, aby było urozmaicone. Oczywiście na tyle, na ile pozwalały na to warunki. Dbał o to, by kupić podczas postoju warzywa i praktycznie codziennie gotował sobie zupę. Jadał z reguły dwa posiłki dziennie, no i wspomniane przekąski w kajaku. Zresztą bywało, że i w kajaku coś sobie szybko na kuchence upichcił, o ile warunki pogodowe na to pozwalały.
MIEJSCOWOŚCI PISANE NA ŻAGLU
Miejsca, w których dobijał do brzegu, zapisywał flamastrem na swoim kolorowym żaglu: Świnoujście – Dziwnów – Mrzeżyno – Kołobrzeg – Ustronie Morskie – Dąbki – Darłowo – Jarosławiec – Ustka – Rowy – Czołpino – Łeba – Rozewie – Puck – Rewa – Sopot – Gdańsk – Rezerwat Sobieszewo – Świbno – Stegna – przekop Mierzei Wiślanej – Krynica Morska i Piaski, do których dotarł po 39 dniach, 15 lipca. Pod namiotem swojej konstrukcji, który rozstawia się w 3 minuty, nocował podczas całej wyprawy łącznie 23 razy. 9 nocy spędził w samochodzie, po który wracał zrobiwszy już kolejny odcinek w kajaku. Dwie noce spędził w Ośrodku Sportu i Rekreacji przy ujściu Regi, gdzie zaoferowano mu spanie. Dwa razy przespał się po prostu na plaży, pod gwiazdami. Był też przygotowany na ewentualność nocowania w kajaku, ale ostatecznie nie spędził w taki sposób ani jednej nocy.
Pod żaglem przepłynął około 450 km, natomiast pod wiosłem 150 km przez Bałtyk i dodatkowo 50 km rzeką Rega. Ma ona bowiem duże walory krajobrazowe i przyrodnicze, a w czasie, gdy Leszek Dolaciński dotarł do jej ujścia, pogoda nie sprzyjała pływaniu na morzu. Dlatego postanowił zrobić sobie wycieczkę w górę Regi. Nie obyło się podczas tej wyprawy bez przygód. Był w kontakcie telefonicznym z Urzędem Morskim, zgłaszając swe postępy na trasie. W portach też zgłaszał swoje przybycie w kapitanatach. Był wszędzie przyjmowany z uprzejmą ciekawością lub po prostu z pełnym podziwu niedowierzaniem. Tak samo odbierali jego wyzwanie napotykani na plażach turyści. Wielu z nich prosiło o możliwość zrobienia sobie zdjęcia ze żnińskim podróżnikiem. Wśród spotkanych osób nie zabrakło też znajomych z Pałuk.
Choćby w okolicach Czołpina na Wybrzeżu Słowińskim. Tam pozwolił sobie na obiad zamówiony w budce. Usiadł na ławeczce i zaczął konsumować posiłek. W sąsiedztwie rozmawiali ze sobą inni goście tego baru. Pana Henryka ze Żnina początkowo nie poznał. Dopiero po chwili skojarzył, że jego głos brzmi znajomo. Przypomniał sobie, że przed laty jeździli razem wędkować na pałuckich jeziorach. Była więc okazja do dłuższej rozmowy podczas tego przypadkowego spotkania. Z kolei pod sam koniec wyprawy, już na Mierzei Wiślanej spotkał innego znajomego – tym razem z Białożewina – który żeglował swoim jachtem po tym akwenie. Oprócz spotkań z ziomkami z Pałuk, były też z innymi, ciekawymi osobami. Jak się przekonywał, poszczególne fragmenty wybrzeża mają wśród albo swoich mieszkańców, albo po prostu powracających w te miejsca turystów, prawdziwych znawców. Dzięki nim otrzymywał wiele ciekawych informacji o o regionach, miejscach i ludziach. Spotkał też mieszkańców Australii, USA i Europy, którzy spędzali czas nad Bałtykiem.
Czasami bywało, że napotkani ludzie od razu go rozpoznawali, choć w rzeczywistości nigdy wcześniej ich nie widział. Okazało się, że gdy płynął, została przez kogoś założona grupa w mediach społecznościowych, na której ludzie relacjonowali przebieg jego wyprawy, robiąc mu zdjęcia.
OPŁYWAJĄC PIRSY
Po przepłynięciu kolejnych odcinków zostawiał kajak na brzegu i pociągiem, busem, autostopem lub piechotą wracał w miejsce, z którego wcześniej wypłynął. Po to, by przemieścić pozostawiony tam samochód do kolejnego punktu na wybrzeżu. Raz korzystał nawet w kolei wąskotorowej, a mianowicie na trasie Krynica – Sztutowo – Mikoszewo. Te odcinki powrotne, których nie udało mu się przejechać środkiem transportu, wyniosły 100 km. I to był dodatkowy trud tej podróży, bo te 100 km po prostu przeszedł na własnych nogach.
– Płynąc kajakiem, naj bardziej niebezpiecznie czułem się podczas omijania pirsów. To takie mola techniczne w portach lub nawet sztuczne półwyspy. One są wysunięte w głąb morza, np. w Gdańsku na długość 3 km od brzegu. Zagrożenie dla kajakarza stwarza fala, która odbija się od pirsu. Nie można zbyt blisko nich płynąć, bo te pirsy są okolone ostrymi kamieniami. Poza tym chronią te budowle hydrotechniczne służby portowe. A pogoda na morzu jest zmienna. Opływając duży pirs jesteśmy już nie 300 m od brzegu, lecz 3 km. Gdy nagle przyjdzie sztorm, czy wysoka fala, to będzie trudno wrócić na plażę. Dlatego ważne jest śledzić prognozy pogody. Ja nie mam w telefonie internetu, ale korzystałem z radioodbiornika, który zawsze biorę z sobą. Oczywiście nie tylko jako źródło informacji, ale po prostu dlatego, by posłuchać piosenek, czy audycji radiowej. Gdy płynie się samemu, dobrze jest usłyszeć inny głos – opowiada Leszek Dolaciński.
SAR NA POMOC, MANEWRY WOJSKOWE
Będąc w okolicach Łeby zostawił kajak na plaży, kilka metrów od wody i poszedł po prowiant. Gdy wrócił, okazało się, że fala przyniosła mokry piach i zalała nim pokład Żninioka. Jednocześnie to, co było w środku poszło do wody. Kajak był pełen mokrego piasku, miał uszkodzenia, w tym uszkodzone gniazdo żagla. Kajakarz ze Żnina wezwał na pomoc Morską Służbę Poszukiwania i Ratownictwa (skrót angielski SAR). Druhowie pomogli mu wyczyścić kajak i naprawić uszkodzenia. Część wyposażenia kajakarz stracił, m.in. tropik namiotu, czy nawet jeden z sandałów. Żninioka też do końca nie udało się naprawić w warunkach polowych. Dalej więc płynął nieco rozszczelnionym kajakiem. Podczas wyprawy miał okazję zobaczyć z odległości około 20 m czarną fokę, ale zaliczył też zaplątanie się kajakiem w nieoznaczoną sieć rybacką. Samochodem zaliczył przeprawę promową na Wiśle. Zrobił jakieś 1000 zdjęć i filmików, w końcu padł mu telefon, radyjko i aparat fotograficzny. Największym problemem był brak telefonu. To była starego typu komórka. Gdzieś po drodze zalała się wodą, wypełniła piaskiem i przestała działać. Po drodze zakupił nowy telefon. Wiedział, że wobec braku kontaktu telefonicznego żona umierałaby z niepokoju o niego.
Przygód było jeszcze więcej. Choćby w okolicach Jarosławca okazało się, że trwają manewry wojskowe i w związku z tym tak wody przybrzeżne, jak i sama plaża są zamknięte dla osób cywilnych. Musiał więc przejechać ten odcinek kilku kilometrów samochodem w głębi lądu. To była jedyny, niepokonany przez niego w kajaku fragment wybrzeża. Trzeba bowiem wiedzieć, że później opłynął cały Półwysep Helski. Nie robił skrótu przez Zatokę Gdańską. Byłby to przecież zbyt długi, jednorazowy odcinek do pokonania. No i skrajnie niebezpieczny ze względu na oddalenie od lądu.
SZCZĘŚLIWY, ALE NA BAŁTYK JUŻ NIE WYPŁYNIE
Przepłynął więc od granicy z Niemcami do granicy z Rosją, cały i zdrowy. Szczęście jego było niepomierne. Szczególnie był dumny z tego, że poza pomocą finansową swojej żony, wszystko zaplanował i zrealizował samodzielnie, bez żadnej asekuracji. Nie płynął obok niego żaden kuter z nawigatorem i nikt mu z pokładu takiego kutra nie podawał wody, jedzenia.
Jedynie zaliczył około 2 km burłaczenia. – Było to przy ujściu Wisły. Tam jest rezerwat ptactwa. Jednocześnie wysepki i mielizny sięgają głęboko w morze, więc opłynięcie tego byłoby zbyt uciążliwe. Strażnicy rezerwatu mnie zauważyli i pozwolili mi na to, że mogłem brodząc w płytkiej wodzie holować swój kajak, czyli właśnie burłaczyć przez około 2 km na linie, za sobą – mówi Leszek Dolaciński.
To było jego największe wyzwanie w podróżniczej przygodzie. Nie żałuje, jest szczęśliwy, ale dodaje też po cichu, że już więcej kajakiem na Bałtyk się nie wybierze. To jednak sport ekstremalny. Zwłaszcza w jego wieku.
Karol Gapiński
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS