Radomierzyce leżą nad Nysą Łużycką, niemal tuż przy granicy niemieckiej. Na początku XVIII w. na wyspie otoczonej podwójną fosą stanął monumentalny pałac. Jego właścicielem był Joachim Sigismund von Ziegler, szambelan Augusta II Mocnego, który wykorzystując swoje kontakty, gościł na salonach oczywiście nie tylko swojego szefa, miłościwie wówczas panującego króla Polski, lecz także króla Prus Fryderyka II Wielkiego, cesarza Niemiec Wilhelma I czy prezydenta Rzeszy von Hindenburga. Bywali tu artyści, poeci i generałowie. I ponoć przetrzymywano tu hrabinę Cosel.
Do budowy pałacu zatrudniono najznakomitszych w tamtych czasach saksońskich architektów Päppelmana i Korchera. A wnętrzem zajmowali się wówczas sławni w całej Europie, najlepsi drezdeńscy rzemieślnicy. Mistrzowie w swym fachu zadbali nie tylko o funkcjonalność i estetykę obiektu, lecz także o symbolikę. W obiekcie pojawiło się dwanaście kominów, tyle, ile miesięcy w roku, 52 drzwi, tyle, ile tygodni i 365 okien.
Radomierzyce – łamigłówka
Po śmierci Zieglera mieszkało tu 12 zubożałych szlachcianek wyznania ewangelickiego z jedną ochmistrzynią. Właściciel przepisał swój majątek fundacji dobroczynnej. I właściwie w niemal nienaruszonym stanie nieruchomość przetrwała do II wojny światowej. Pewnie zastanawiacie się jednak, gdzie, kiedy i w jakim momencie zaczęła się historia tych tajemniczych dokumentów, które zebrały ponoć tragiczne żniwo? Co zawierały? I kiedy pojawił się przyszły premier PRL-u w Radomierzycach?
Docieram do książki Jerzego Rostkowskiego pt. “Radomierzyce. Archiwa pachnące śmiercią”, który postanowił zbadać ten wątek. Pisze m.in.: “Radomierzyce – zagadka. (…) Radomierzyce – łamigłówka. Radomierzyce – od kogo o nich słyszałem? I nagle błysk światła. Jest. (…). Mam! Wiem! Tadeusz Steć”. Zapamiętajcie sobie to nazwisko. To ważny element tej układanki.
Powróćmy jednak do książki Rostkowskiego. Historyk i pisarz jest przekonany, że latem 1944 r. w jednej z oficyn zaczęto budować opancerzone pomieszczenie ze wzmocnioną podłogą, przypominające bankowy skarbiec. Następnie zaczęły przyjeżdżać ciężarówki wypełnione tajnymi dokumentami gromadzonymi podczas walk na różnych frontach wojsk Hitlera. Akcję nadzorował Walter Schellenberg, szef VI departamentu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA).
Tajna misja Jaroszewicza
Na początku czerwca 1945 r. do pałacu przyjechał Piotr Jaroszewicz w asyście kilku osób. Towarzyszył mu m.in. ppłk Jerzy Fonkowicz, podczas wojny szef specjalnej grupy bojowej przy Sztabie Głównym Armii Ludowej oraz Tadeusz Steć, współpracownik służb wywiadowczych, a później popularny przewodnik po Sudetach. Ten ostatni ujawnił, że uczestniczył w tajnej misji, bo Jaroszewiczowi wyraźnie zależało, żeby nieoficjalnie dotrzeć do dokumentów, przejrzeć je, a te bardziej cenne zachować na tzw. wszelki wypadek.
Piotr Jaroszewicz z żoną, fot. Sławomir Sierzputowski / Agencja Gazeta
Rostkowski w książce przytacza wspomnienia Stecia: “Piotr Jaroszewicz zainteresował się pewnymi dokumentami złożonymi w Radomierzycach. Mogę się jedynie domyślać, co późniejszego premiera szczególnie wówczas zaintrygowało. (…) Szpargały przeglądane przez Jaroszewicza dotyczyły właśnie służb specjalnych. Akta, wykazy, listy, teczki, skoroszyty, zdjęcia, plany, szkice, biografie. Jaroszewicz z Fonkowiczem chyba nie znali niemieckiego lub znali ten język zbyt pobieżnie, bo często przysyłali umyślnego, żebym przetłumaczył im jakieś kwity. (…) Pamiętam, że Fonkowicz został gdzieś wezwany, musiał nagle wyjechać, a ja z Jaroszewiczem zostałem w Radomierzycach jeszcze dwa lub trzy dni. (…) [Jaroszewicz] wybrał stosik dokumentów. Zrobił z nich dwie lub trzy niewielkie paczki”.
Przyszły premier zdaniem Rostkowskiego ponoć właśnie przeglądał tajne dokumenty Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy. A wśród nich archiwa wywiadu francuskiego, paryskiego gestapo, zawierające listy konfidentów. Ważne osobistości. Jakie informacje wydały mu się szczególnie cenne? Tego niestety nie wiadomo.
Steć wspominał, że do “Związku Radzieckiego odjechał specjalnie strzeżony pociąg składający się z 34 wagonów. Było tam 300 tysięcy tek, po 250 stron każda, 20 tys. teczek wywiadu wojskowego, 50 tys. teczek sztabu generalnego oraz archiwum rodziny Rothschildów”.
Wydawało się, że o czerwcowym tajnym spotkaniu w Radomierzycach w 1945 r. wszyscy zapomnieli, aż na początku lat 90. opinię publiczną zelektryzowała śmierć osób biorących w nim udział. Piotra Jaroszewicza i jego żonę zabito w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. W nocy z 11 na 12 stycznia 1993 r. zamordowano Tadeusza Stecia, a Jerzego Fonkowicza – w 1997 r. Wszyscy byli torturowani przed śmiercią, a ponadto podczas śledztwa wykluczono motyw rabunkowy. Widać było, że przeszukiwano szafy w poszukiwaniu dokumentów. Czy więc rzeczywiście zabójstwo zlecono na polecenie służb? I czy w pałacu w Radomierzycach ukryto takie cenne dokumenty? I co w nich jest, skoro naznaczone są śmiercią?
Willa, w której zamordowano Jaroszewicza i jego żonę, fot. Piotr Wójcik / Agencja Gazeta
Ustalenia wałbrzyskiego archiwisty
– Skontaktuj się z Romualdem Owczarkiem, wałbrzyskim archiwistą. On odkrył coś ciekawego – podpowiada koleżanka po fachu i cudem zdobywa do emerytowanego urzędnika kontakt.
– Jak to miło sobie przypomnieć czasy młodości – słyszę w słuchawce. – Efekty moich odkryć opublikowałem w 2006 r. w miesięczniku “Odkrywca”. Zaraz pani podeślę skan. Poczyta pani sobie – słyszę od Romualda Owczarka, archiwisty, który wówczas publikuje pod pseudonimem Roman Owidzki.
Po kilku minutach czytam artykuł jego autorstwa o znalezieniu przez żołnierzy Armii Czerwonej w maju 1945 r. dokumentów ukrytych w zamku w Oberliebich (dzisiaj Horni Libchava). Beria ściągnął wtedy 20 archiwistów, którzy rozpoczęli przeglądanie i sortowanie akt.
“Ostatecznie przygotowano do wysyłki blisko tysiąc skrzyń różnego rodzaju archiwów. Po blisko trzech tygodniach – 6 lipca 1945 r. – pod silną eskortą wojskową wyruszył ze stacji kolejowej Ceska Lipa specjalny pociąg z 38 opieczętowanymi wagonami. Była to bardzo cenna zdobycz. Wśród archiwów zdobytych wcześniej przez Gestapo i Abwehrę, do Moskwy przywieziono szczególnie cenne archiwa francuskiego wywiadu i kontrwywiadu liczące blisko 300 tys. dokumentów i ponad milion kartotek osobowych” – pisze Owczarek vel Owidzki.
Z informacji przez niego zdobytych wynika, że część archiwów zawierała dokumenty dotyczące kolaboracji części Francuzów z rządem Vichy, sieci związków zawodowych i zagranicznych wywiadów. Akta wciąż należą do Rosji. W październiku 1993 r. Rosja zgodziła się na sprzedaż kserokopii francuskich, ale wyłącznie tych wskazanych przez rosyjską stronę. Jak pisze Owczarek, “nie zadowalało to Francuzów, którzy kanałami dyplomatycznymi negocjowali kolejne porozumienie, które zostało podpisane dopiero w październiku 1999”. Po kilku miesiącach w 2000 r. możliwa była już akcja przywiezienia do Paryża pierwszej większej partii francuskich archiwów.
– Jak pani widzi, skarb był, ale nie w Radomierzycach. Po mojej publikacji jedna z dziennikarek groziła mi sądem, a Henryk Piecuch przysłał do redakcji list – opowiada Owczarek.
Legenda rosła
Henryk Piecuch to kolejne ważne nazwisko tej opowieści. To emerytowany pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, autor książek o tematyce szpiegowskiej i przyjaciel przewodnika Tadeusza Stecia. Do listu nie dotarłam, ale udało mi się zdobyć do niego numer telefonu. Dzwonię.
– Całą tę historię zmyśliłem i opisałem w swojej książce – słyszę od Piecucha. – Tadek Steć mnie prosił, żebym stworzył jakąś opowieść z Radomierzycami w tle. Bardzo mu ta historia odpowiadała, bo dzięki temu rosła jego legenda. Takie archiwum było. Tylko nie w Polsce. Francuzi płacili potem Sowietom po trzy dolary za kserokopię jednej strony.
Po czym mężczyzna dodaje: Tadeusz był moim przyjacielem, wspaniałym gawędziarzem. Słynął z tego i w kraju i za granicą. Myślę, że do dzisiaj nie ma lepszego znawcy Sudetów Zachodnich niż on.
Piecuch zdradza, że Steć na pewno nie mógł być w czerwcu 1945 r. w Radomierzycach, ponieważ był w tym czasie w opactwie Benedyktynów w Tyńcu. 3 czerwca przybrał imię
zakonne Dawid i pozostał w klasztorze. Nie mógł więc brać udziału w tajnej misji z Jaroszewiczem. I na pewno też nie znał polityka, choć ponoć był ulubieńcem władzy.
– Tadeusz był homoseksualistą, śledczy uznali więc, że za morderstwem stało życie seksualne przewodnika. Poza tym sfałszowano protokół oględzin, a pierwszy zniknął. Na pewno nie był to napad rabunkowy, bo w mieszkaniu pozostały bardzo wartościowe przedmioty, jak np. inkunabuły. Nie wierzę też w rabunkowy charakter napadu na Jaroszewiczów. Aleksander Kopeć, mój przyjaciel i wiceprezes Rady Ministrów, mówił mi, że widział 2 tys. stron wspomnień Jaroszewicza. Słuch po nich zaginął. Na różnych aukcjach sztuki widziałem dokumenty należące niegdyś do Stecia czy do Jaroszewicza, ale nikt tego nie sprawdzał. To byłoby dobre śledztwo dziennikarskie, ale teraz już jest za późno – mówi Piecuch.
Ponad 400 stron akt oskarżenia
Jak się okazuje po latach śledczy wpadli na trop. Pod koniec ubiegłego roku Prokuratora Okręgowa w Krakowie złożyła akt oskarżenia przeciwko trzem członkom tzw. gangu karateków z Radomia: Robertowi S., Marcinowi B. i Dariuszowi S.
– Dowody, które zebraliśmy, pozwalają nam stwierdzić, że to te osoby dopuściły się zabójstwa byłego premiera i jego żony – powiedział krakowskiej “Gazecie Wyborczej” Rafał Babiński, szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie i zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie zabójstwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów.
Gang karateków działał na początku lat 90. I była to jedna z najbardziej brutalnych grup przestępczych w Polsce. Sąd w Radomiu skazał wówczas jej członków za 26 napadów rabunkowych oraz zabójstwo. Typowali bogate osoby, obserwowali je, potem napadali, rabując kosztowności, pieniądze i złoto.
Przełomem w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów okazało się inne śledztwo w sprawie porwań dla okupu zamożnego biznesmena oraz dziecka przedsiębiorcy z Małopolski. Wówczas zatrzymano Dariusza S., który zamieszany był w ten proceder, a ponieważ groziło mu 25 lat więzienia, poszedł na współpracę. Ujawnił wówczas nieznane fakty i wskazał pozostałych sprawców. Akt oskarżenia liczy ponad 400 stron.
Jednak mimo wskazania sprawców, wciąż otwarte pozostają pytania, kto stoi za morderstwem premiera i jego żony, kto wydał na nich wyrok i jaki był motyw zbrodni, bo z mieszkania zniknęły drobiazgi. Andrzej Jaroszewicz, syn polityka, w Onecie powiedział, że “ojciec mógł mieć jakieś dokumenty dotyczące współczesnej klasy politycznej. Wspominał mi zresztą o tym”. Proces ma się rozpocząć już niebawem.
A co z pałacem w Radomierzycach? Choć świetnie zachowany, niemal niezniszczony po II wojnie światowej, popadł w ruinę w czasach PRL-u. Nadzieja dla obiektu pojawiła się w latach 90., gdy nieruchomość kupił Marek Głowacki. Chciał otworzyć kasyno i centrum konferencyjno-hotelowe. Remont w latach 1999-2003 trwał na całego. Odbudowano pałacowe dachy i stropy, pawilon ogrodowy i myśliwski oraz cztery oficyny. Odnowiono także kamienne rzeźby. Niestety niespodziewanie biznesmen umarł w 2003 roku. Prace utknęły w miejscu. Teraz wszystko w rękach spadkobierczyń – córki i wnuczki, które niestety jak na razie nie ujawniają chęci odbudowania pałacu i realizacji wizji swojego ojca i dziadka.
***
Tuż przed wysłaniem tekstu do redakcji, odbieram telefon. – Dodzwoniła się Pani do Henryka Piecucha? – pyta mnie Janusz Skowroński, dyrektor muzeum “Dom Gerharta Hauptmanna” w Jeleniej Górze.
– Dodzwoniłam.
– Powiedział Pani, dlaczego wymyślił tę historię? Chciał sprawdzić, którzy dziennikarze bezrefleksyjnie kopiują treści, a którzy weryfikują podane fakty. I tak oto opowieść o Radomierzycach i archiwach niosących śmierć zaczęła żyć własnym życiem – stwierdza z przekonaniem dyrektor.
– A tego, to mi Henryk Piecuch nie powiedział.
Kontakt z autorką Urszulą Abucewicz za pośrednictwem jej Facebooka.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS