Dzisiaj, 12 lutego (07:27)
– Nie umiem pogodzić się z tym, jak mnie potraktowali. Jak można kobiecie chorej na COVID-19, leżącej, z temperaturą, kazać się wynosić ze szpitala? Gdzie jest przysięga Hipokratesa? – pyta Małgorzata Zakrzewska. I opowiada Interii o tym, co wydarzyło się, gdy w czasie szpitalnej rehabilitacji wykryto u niej koronawirusa.
25 stycznia Małgorzata Zakrzewska trafia na odział ortopedii Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego w Otwocku. Powód: planowa operacja wszczepienia endoprotezy stawu biodrowego. Operacja się udaje. Tydzień po niej pani Małgorzata, decyzją lekarzy, zostaje przeniesiona na oddział rehabilitacyjny otwockiego szpitala.
– Byłam przeszczęśliwa, że od razu po operacji będę rehabilitowana, na co dzień opiekuję się 84-letnią matką, więc sprawność jest mi bardzo potrzebna – opowiada Interii Małgorzata Zakrzewska.
I dodaje: – Pobyt na ortopedii wspominam super, ale to co spotkało mnie na oddziale rehabilitacyjnym, jest dla mnie skandalem.
4 lutego, w piątek, karetka przewozi kobietę na oddział rehabilitacyjny.
– Zmierzono mi przy przyjęciu temperaturę. 36,6. Wieczorem czułam się już jednak fatalnie. Duszący kaszel, osłabienie, biegunka. Temperatura 39 stopni. Przewieźli mnie do izolatki. Nawet panie, które przynosiły jedzenie mówiły: “Pani wygląda na bardzo chorą”. W sobotę pobrano mi wymaz na covid – wspomina pani Małgorzata.
W poniedziałek przychodzi wynik testu. Razem z nim w izolatce pani Małgorzaty pojawiają się lekarze.
– Powiedzieli, że mam COVID-19 i muszę się stąd wynosić. Rozumiem, że chora nie mogę być rehabilitowana, ale na co dzień mieszkam sama z mamą, schorowaną 84-latką, w dodatku niezaszczepioną. Od razu powiedziałam, że nie mogę wrócić do domu, bo jak zarażę mamę, to ona z pewnością umrze. Nie chciałam jej zabić – opowiada pani Małgorzata. – Usłyszałam, że to jest moje życie prywatne i ich to nie interesuje, na oddziale rehabilitacyjnym z covidem zostać nie mogę, a jak nie mam gdzie pójść, to mogę sobie wynająć mieszkanie – twierdzi Zakrzewska.
Z relacji pani Małgorzaty wynika, że poza informacją o konieczności wypisania jej z powodu koronawirusa nie dostała od szpitala żadnych innych alternatyw. Nie było mowy ani o szpitalu covidowym, ani o izolatorium. W grę wchodził tylko wypis do domu.
– Kiedy mówili mi o konieczności opuszczenia szpitala, miałam ponad 38 stopni gorączki i 13 biegunek w ciągu jednego dnia. Ja nie miałam siły się nawet ubrać. Z tą endoprotezą biodra ledwie chodzę, z trudem dostaje się o kulach do łazienki, o dalszej wędrówce mowy nie ma. Nic sama przy sobie nie zrobię. W czwartek miałam mieć zdjęte szwy i codziennie mam zastrzyki w brzuch. Kto przyjdzie zrobić zastrzyk do domu osobie z covidem? Ale lekarze na oddziale rehabilitacji na te argumenty pozostawali głusi – opowiada pacjentka.
Zdesperowana kobieta po porannym obchodzie dzwoni do prawnika.
Prawnik od początku podziela zdanie pani Małgorzaty, że w takim stanie jej powrót do domu nie wchodzi w grę.
– W imieniu klientki przejąłem inicjatywę. Napisałem pismo do szpitala z prośbą o rozważenie kroków, które mogliby podjąć, wykonałem telefon do przychodni POZ, tam gdzie jest lekarz pierwszego kontaktu pani Zakrzewskiej, opowiedziałem o sytuacji, oni obiecali, że podejmą działania. Skontaktowałem się także z sanepidem – opowiada Marcin Świerżewski, radca prawny. – Pomysł, żeby wracała do chorej matki, leżąca, po operacji, był od początku chybiony. Absolutnie trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie, które będzie korzystne i dla pacjentki, i dla jej mamy – dodaje.
Następnego dnia sprawa nabiera zupełnie innego obrotu. Po interwencji mecenasa Świerżewskiego pani Zakrzewska trafia do izolatorium przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie.
– Pani Małgorzata jest u nas od 8 lutego. Po operacji jest osobą niechodzącą, w skali funkcjonalności Bartel uzyskała 60 pkt, co oznacza, że wymaga stałej opieki. Czy wypisana do domu dałaby sobie radę? Absolutnie nie. Jej aktualny stan zdrowia wyklucza samodzielne funkcjonowanie. Mówię to jako specjalista fizjoterapii – wyjaśnia dr n. med. Patryk Gruszczyński, dyrektor ds. medycznych spółki prowadzącej min. izolatorium przy Bobrowieckiej. – U pani Małgorzaty podstawą przyjęcia jest to, że jest funkcjonalnie niesprawna, ale i fakt, że nie można narażać na zachorowanie starszej schorowanej matki – dodaje lekarz.
W izolatorium pielęgniarka pojawia się u pani Małgorzaty przynajmniej dwa razy na dobę, mierzy wszystkie parametry życiowe kobiety i podaje leki. Do tego dochodzą wizyty opiekunki medycznej, która pomaga pacjentce przy czynnościach opiekuńczych takich jak mycie czy karmienie.
– W obecnym stanie zdrowia pani Zakrzewskiej jest to konieczne – tłumaczy dr Patryk Gruszczyński.
– Jestem bardzo słaba. Ale troska, z jaką się tu spotykam, jest niebywała. Będą mi robić inhalacje, zdejmować szwy, robią mi zastrzyki w brzuch i podają leki przeciwbólowe. Jestem zaopiekowana i spokojna, że nie zarażę mamy. Gdyby od początku szpital mi to zaproponował, nie byłoby sprawy – przyznaje pani Małgorzata.
Rozmowę z nią raz po raz przerywa kaszel.
– Sama pani słyszy, jak przechodzę COVID-19. Ale wie pani, czego nie mogę zrozumieć? Jestem w pokoju z pacjentką w bardzo podobnej sytuacji. Też była na rehabilitacji, poudarowej, w innym niż ja szpitalu. Kiedy zachorowała na COVID-19, przeniesienie jej tutaj załatwił lekarz. A mnie chciano po prostu wyrzucić – podkreśla Zakrzewska. – I ciągle się zastanawiam, czy oni w tym szpitalu nie mają na to procedur, co zrobić, kiedy zarażony pacjent nie może wrócić do domu z rehabilitacji, czy to kwestia dobrego serca albo jego braku – dodaje.
Zapytaliśmy szpital o sprawę pani Małgorzaty i standardy, według jakich postępują z pacjentami z pozytywnym testem, którzy nie mają gdzie spędzić izolacji. Odpowiedzi do czasu publikacji tekstu nie otrzymaliśmy.
Sprawę skomentowała za to … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS