Najmniejsza restauracja w stolicy Niemiec działa pod szyldem Kioski. Mieści się w żółtej budce odnowionej w ścisłej współpracy z jej projektantem, Sašą Mächtigiem. Serwuje włoskie espresso, francuskie croissanty z marmoladą oraz fińskie bułeczki cynamonowe korvapuusti.
– Kiosk K67 fascynował mnie od prawie 20 lat – opowiada Martin Ruge von Löw, właściciel punktu, z wykształcenia projektant graficzny. – Po raz pierwszy zobaczyłem je w Polsce. Pamiętam, że w witrynie były gazety, ułożone równiutko w szeregach. Obchodziłem ją dookoła, oglądałem i robiłem zdjęcia. Byłem przekonany, że to polski projekt, ale okazało się, że stworzył go Saša Mächtig. Po kilkunastu latach kupiłem w Słowenii podniszczoną budkę po stróżówce, skontaktowałem się z Sašą i poleciałem do Lublany. Koszt zakupu samego kiosku wyniósł grosze, ale z odnowieniem takich rzeczy jest jak z renowacją łodzi – kupujesz tanio, a potem to worek bez dna. Łącznie zainwestowałem w uruchomienie 40 tys. euro.
Właściciel żółtej budki absolutnie jednak nie żałuje. Ma poczucie, że stał się częścią historii architektury i designu, bo za połączenie tych dwóch dyscyplin uważa K67. Jest także zadowolony, że w odróżnieniu od projektów ściśle muzealnych udało mu się przywrócić pierwotną, usługowo-handlową funkcję kiosku. Oprócz miłośników dobrej kuchni, jego restaurację odwiedzają licznie również amatorzy designu, dla których kiosk w idealnym stanie to nie lada gratka. Kupił już zresztą trzy kolejne moduły – dwa podstawowe oraz łączący je korytarz – które odnawia i niebawem ustawi na ulicach Torunia jako niewielkie butiki odzieżowe.
Czytaj też: Akcje cenne jak dzieła sztuki
Kiosk, który na stałe wpisał się w polski krajobraz
Niedawny wykład poświęcony jugokioskom Katarzyna Solińska, edukator historii sztuki w krośnieńskim BWA, rozpoczęła od slajdu ze zdjęciem „Pomarańczarki”. Co wspólnego ma słynne płótno Aleksandra Gierymskiego z końca XIX w. z kioskami, które zadomowiły się w krajobrazie polskich miast przeszło sto lat później? Podobnie jak bohaterka scenki rodzajowej – leciwa Żydówka, sprzedająca soczyste owoce z uwieszonych na rękach koszy – budki z czerwonego plastiku stanowiły kwintesencję handlu ulicznego swojej epoki. Epoki, która bezpowrotnie minęła. Podobnie jak słynny obraz, nieliczne ostańce kiosku coraz częściej podziwiać można w muzeach, bo sięgający roku 1966 projekt słoweńskiego architekta Sašy J. Mächtiga uznawany jest w kręgach specjalistów za designerskie dzieło sztuki.
Początki jugokiosku mają zapach kawy. W latach 60. ubiegłego wieku włodarze słynnej kawiarni Europa w Lublanie postanowili wymienić zadaszenie w pawilonie letnim. Wykonanie projektu zlecono dwudziestoparoletniemu studentowi architektury Sašy J. Mächtigowi. Pomysł okazał się na tyle awangardowy, że zaskoczona menadżerka kawiarni powołała specjalny zespół opiniujący. W jego składzie znalazły się osoby decydujące o kształcie przestrzeni słoweńskich miast. Od słowa do słowa, Mächtig dowiedział się, że istnieje paląca potrzeba rozwiązania problemu kiosków ulicznych, bo ówczesne konstrukcje były duże i niepraktyczne. To były właściwie małe domki, zbudowane na fundamentach, z regularnym dachem, tyle że w mniejszej skali. Ich korzenie sięgały przełomu wieków, były zatem mocno przestarzałe.
W latach 60. pojawiła się jednocześnie moda na iście kosmiczne kształty ery atomowej, rozsławione m.in. poprzez konstrukcje widoczne w popularnej kreskówce o Jetsonach. Jako ambitny student Mächtig z pewnością śledził trendy, dlatego zaproponował niewielkie, lekkie moduły, które można było łączyć w większe struktury, tak jak komórki tworzą tkankę. Architekt miał przy tym doświadczenie w pracy z tworzywem sztucznym, którego użył w zadaszeniu kawiarni Europa. Wykonała je słoweńska firma Imgrad, z którą Mächtig podpisał później umowę na produkcję kiosku nazwanego oficjalnie K67. Projekt bardzo się bowiem spodobał, droga do biznesu w dawnej Jugosławii była więc otwarta.
Jugokiosk podbija Europę
Trzy lata później przed jugokioskiem otworzyły się rynki światowe. Projektowi poświęcono całą stronę w brytyjskim piśmie „Design”, w którym komplementowano nowatorstwo pomysłu. Kolejną cegiełkę do jego globalnej kariery dołożyło nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej (MoMA), które po lekturze magazynu za wszelką cenę chciało włączyć czerwony kiosk do swojej kolekcji. Czerwony, bo Mächtig z rozmysłem zaprojektował kioski w rzucającym się w oczy kolorze.
– Chodziło o to, żeby przechodnie po prostu nie mogli go nie zauważyć. Kolor sam w sobie był reklamą, nie trzeba było stosować żadnych dodatkowych elementów przykuwających wzrok. Przynajmniej tak zakładał projektant – tłumaczy Katarzyna Solińska.
Mächtig nie docenił jednak środkowoeuropejskiego gustu oraz inwencji twórczej. Lub ich braku, jak kto woli. Wśród kiosków, które uchowały się na polskich ulicach, próżno szukać budki w oryginalnej, czystej formie. W przekonaniu ich właścicieli należało wzmocnić przekaz wizualny, stąd ścianki kiosku oblepiano dodatkowymi napisami, wykonanymi zazwyczaj z popularnych w latach 90. wycinanych liter. Data nie jest przypadkowa. Wraz z upadkiem komunizmu, w kraju zaczął rozkwitać drobny handel. Jugokiosk wydawał się być doskonałym rozwiązaniem. Był szybką inwestycją, a ze względu na swoje niewielkie rozmiary i wagę (powierzchnia w środku to około 5 mkw.) mógł także stanąć dosłownie w każdym miejscu. Najczęściej handlowano w nim gazetami oraz serwowano z niego fast-foody, ale katalog oferowanych towarów i usług był naprawdę olbrzymi.
Zazwyczaj był przy tym jedyną słuszną opcją. Powszechne były sytuacje, gdy urzędnicy wydawali pozwolenia na prowadzenie działalności, ale pod warunkiem, że będzie się ona mieściła w „zagranicznym” kiosku. „Kioski polskich producentów nie podobały się architektowi miejskiemu” – wspominał w 2012 roku właściciel jednej z czerwonych budek w Łodzi. Jego kiosk, zakupiony 23 lata wcześniej, zniknął wówczas z przestrzeni miejskiej, bo teraz nie przystawał do nowej estetycznej wizji miasta.
Zobacz też: Rafał Olbiński: Bez malowania byłbym nikim
Jugokioski nie były tanie
W ogłoszeniu z kwietnia 1992 roku ich krośnieński importer oferuje je za 39,5 mln zł. To więcej niż średnia roczna pensja lub nowy fiat 126p. Mimo to przynajmniej kilka kiosków pojawiło się niebawem w różnych częściach miasta. Obok nich wyrosły konstrukcje „wzorowane” na projekcie Mächtiga. Bodaj najsłynniejsze wyjeżdżały do wszystkich zakątków kraju z fabryki w Aleksandrowie Łódzkim, jednak nie brakowało także lokalnych imitacji. W Krośnie przez pewien czas kioski produkowała Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego (WSK – PZL Krosno). Realia transformacji i nowe potrzeby rynku sprawiły, że zakład lotniczy z historią sięgającą lat 30., w czasach PRL-u słynący z produkcji szybowców, musiał przestawić się na inny asortyment. Kioski produkowane w krośnieńskim WSK rozpoznać można bez trudu.
– Choć nawiązania do jugokiosków są ewidentne, miejscowe konstrukcje zaprojektowano w specyficzny sposób. Sprawiają wrażenie nie do końca przemyślanych i niezbyt starannie wykonanych. W zestawieniu z oryginalnym projektem K67, wydają się być dość siermiężne – opisuje Katarzyna Solińska.
Trudno ustalić, ile ich wykonano, była to wówczas jedna z wielu nowych realizacji WSK, uzupełniających ofertę krajowego przemysłu. Widocznie sprowadzane z rozpadającej się już wówczas Jugosławii kioski, były zbyt drogie albo było ich zbyt mało w stosunku do popytu. Za niewystarczającą podażą przemawiają oficjalne dane dotyczące produkcji.
Imgrad wyprodukować miał łącznie 7,5 tys. kiosków. Niewiele, biorąc pod uwagę fakt, że trafiały właściwie na cały świat – od rodzimej Jugosławii, poprzez Związek Radziecki oraz kraje z nim zaprzyjaźnione, aż po USA, Bliski Wschód, Azję, a nawet Oceanię. Zaogniający się konflikt na Bałkanach położył kres eksportowi. Po wojnie produkcja kiosków trwała jeszcze kilka lat, a zakończyła ją inna batalia – spór między Mächtigiem a firmą Imgrad.
Ogłoszenie z krośnieńskiej prasy wyraźnie pokazuje także, że z realizacją oryginalnego zamysłu projektanta było raczej kiepsko. W treści mowa bowiem przede wszystkim o module podstawowym – kiosku z oknami z trzech stron. Mächtig zaprojektował jednak o wiele więcej modułów. Wierzył, że będą one łączone w zespoły, tworząc całe pawilony handlowe, a nawet restauracje ze stolikami dla gości w środku. Tymczasem skończyło się co najwyżej na serwowanym przez okienko hamburgerze lub zapiekance.
Modyfikacje legendarnego kiosku z Jugosławii
Nieprzyjemnie zaskoczyć musiała go także skala modyfikacji jego kiosku. Inwencja twórcza właścicieli K67 była niewyczerpana. Pojawiły się dodatkowe szyldy, nowe kolory oraz fantazyjne przeróbki, których lista nie ma końca. To właśnie one obrzydziły nam jugokioski do tego stopnia, że wiele miast wypowiedziało im wojnę. Inne padały ofiarą wandalizmu, który w pewnym sensie prowokowały swoją szpetotą. To niesprawiedliwe, bo – jak podkreśla Katarzyna Solińska – projekt sam w sobie był naprawdę ładny.
– Możemy spokojnie nazwać go meblem miejskim, estetycznym, a przede wszystkim funkcjonalnym. Rozmawiałam z panią pracującą w jugokiosku od 18 lat, która przyznała, że rozwiązania w nim są naprawdę dobrze przemyślane – mówi. – Z drugiej strony spotkałam się natomiast ze zdjęciem kiosku, który był obudowany z zewnątrz tak, że tylko przez otwór widać było, że w środku jest kiosk Mächtiga. Jestem pewna, że nadal wiele jugokiosków poukrywanych jest pod prowizorycznymi konstrukcjami z blachy czy drewna.
I nadal służą drobnemu handlowi oraz usługom, od małej gastronomii po dorabianie kluczy czy budki dla stróżów. Bo jugokioski mają jeszcze jedną zaletę – są niezwykle solidne. Potwierdza to Dariusz Lorens, właściciel jednej z ostatnich oryginalnych budek wyprodukowanych przez firmę Imgrad, stojących na Podkarpaciu, a zapewne także w Polsce. Czerwony kiosk od prawie 30 lat działa przy wjeździe na krośnieński dworzec autobusowy, serwując fast food: – Jakieś 10 lat temu odkupiłem tę budkę od krewnego, który z kolei zamówił ją we wczesnych latach 90. Wiem, że nie była wtedy tania, ale poza drobnymi naprawami nigdy nie musiał w nią inwestować, ja zresztą także. Bardzo dobrze się trzyma, raz tylko musiałem nieco uszczelnić dach.
„Czerwony kiosk”
Dzisiaj przy jugokioskach coraz częściej pojawia się określenie „ikona designu”. „Czerwony kiosk”, jak mawia się o nim na Bałkanach, lub po prostu K67, stał się bohaterem przynajmniej kilku artystycznych projektów. Fotografie zachowanych jeszcze budek oglądać można m.in. na stronie K67.eu oraz na facebookowym profilu Crveni Kiosk. Sporo zdjęć znaleźć można również na Instagramie. W zeszłym roku o projekcie Mächtiga przypomniała wspomniana MoMA, która wystawiła swój eksponat na ulicę, promując z niego muzealną ofertę. Podobne działania zorganizowano m.in. w Zurichu oraz w Lublanie, w rodzinnym mieście twórcy projektu. Jugokiosk trafił także na projekt znaczka wydanego kilka lat temu przez słoweńską pocztę.
Do końca roku znikną natomiast ostatnie krośnieńskie jugokioski. W ich miejsce urzędnicy chcą postawić pawilon, nowocześnie wykończony i obsadzony schludną roślinnością. Przy nadgryzionych zębem czasu i oklejonych reklamami czerwonych kioskach jego wizualizacja faktycznie wygląda pięknie.
Zobacz też: Home office w czasie kwarantanny. Nie zmarnuj tego czasu
– Tyle że sama idea zastąpienia kiosków pawilonem cofa nas w myśleniu o handlu ulicznym o kilkadziesiąt lat, jeśli nie o cały wiek, ponieważ kiosk sugerował szybkość usług – podchodzisz, coś kupujesz i idziesz dalej – a pawilon zobowiązuje do zatrzymania się na dłużej, wejścia do środka – uważa Katarzyna Solińska, która miała nadzieję, że jej wykład pozwoli spojrzeć z innej perspektywy na słoweński projekt. Odkłamać go nieco i ocieplić jego wizerunek.
– Przygotowując się do wykładu, sprawdziłam, czy ktoś nie sprzedaje czasem jugokiosku. Był jeden, nawet niedaleko od Krosna. Kosztował około 2,5 tys. zł. Żałuję, że nie mam lepszych możliwości lokalowych, bo chętnie sama bym go kupiła. To ostatni dzwonek, żeby ocalić te nieliczne kioski, które jakimś cudem jeszcze się uchowały.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS