A A+ A++

Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Na Podhale24.pl zakończyliśmy publikację powieści Andrzeja Finkelstina pt. “Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie”. Wraz z autorem, zachęceni reakcją czytelników, publikujemy kolejne utwory Andrzeja Finkelstina – wybrane opowiadania z tomów pt. „Nokaut” i „Moje podróże autobusikiem”. Są to swobodne opowieści i spostrzeżenia na różne tematy społeczne i psychologiczne w formie opowiadań, często czarno-humorystycznych, zazwyczaj mające drugie dno i morał. Kolejne opowiadania publikujemy co wtorek na Podhale24.pl. Dziś pt. „Ocknąłem się z Zakopanem”.

Ocknąłem się z Zakopanem

Piątek, koniec pracy. Jak co dzień, udałem się na dworzec w Nowym Targu w celu przetransportowania się do domu. Na dworcu początkowo nie zwróciłem uwagi na to, że jestem zupełnie sam. Dopiero przedłużające się oczekiwanie zachęciło mnie do baczniejszych obserwacji i faktycznie, ze zdziwieniem stwierdziłem, że poza mną, na dworcu nie było żywej duszy. Jedynie lekki powiew od czasu do czasu z szelestem unosił liście i uliczny pył, poza tym była zupełna cisza. To zaiste, było dosyć osobliwe.

Po jakichś czterdziestu minutach nadjechał wreszcie autobus. Z zasady zawsze się spóźniał, ale nie aż tyle. Jakby wyznawał zasadę, że punktualność jest złodziejem czasu. Był jakiś dziwnie stary, bladozielony i jakby w zielonkawej mglistej otoczce. Drzwi otwarły się z chrzęstem, więc wszedłem. Kierowca z twarzą Billego Crystala, nienaturalnie blady w stanowczo za dużych butach, sprzedał mi bilet do Zakopanego. Resztę wydał mi jakimiś błyszczącymi sześciokątnymi monetami, ale nie buntowałem się bo były prześliczne. Odruchowo wrzuciłem je do portfela i o nich zapomniałem. Zadziwiające, że zwróciłem uwagę na jego zielone skarpetki w krzykliwą kratkę, które wyzierały spod za krótkich, również zielnych nogawek, opinając szyderczo chudziutkie kostki.

Wszystko to mnie nie zdziwiło, raczej zaintrygowało, zwłaszcza że za bilet zapłaciłem więcej niż zwykle. Jednakże nic nie mówiąc usiałem na zdezelowanym, pierwszym z prawej zielonym fotelu i autobus z głuchym echem łodzi podwodnej ruszył.

Pojazd nie był przepełniony. Tu i ówdzie siedziały pojedyncze indywidua, równie niemrawe jak kierowca i podobnie jak on, blado zielone lub szare. Wnętrze autobusu okazało się przestronniejsze niż można było się spodziewać. Wśród pasażerów wyłowiłem wzrokiem chudego gościa z pozbawianą mimiki ołowianą twarzą Dustina Hoffmana oraz wpatrzonego we mnie Fantomasa, skanującego lodowatym wzrokiem moją niepasującą do pozostałych postać. No cóż twarz Fantoamsa była ograna, zważywszy na to, że z podobnym gościem mam przyjemność od lat pracować. Twarze innych pasażerów również wydały się mi znajome, ale nie potrafiłem przypisać im konkretnych znanych nazwisk. Gdy to wszystko do mnie dotarło, poczułem się jakość nieswojo, jednak nie spanikowałem. Puki co byłem jednym pasażerem, który nie miał zielonkawego lub metalicznego odcienia.

Z dworca kierowca ruszył na wschód alejami, niezgodnie z trasą wyznaczaną rozkładem jazdy, ale olałem to bo czasami się zdarzało, że kurs odbywał się tą trasą ze względu na to, że na zakopiance był korek. Zaniepokoiłem się dopiero, gdy minął skrzyżowanie z Szaflarską przecinając ją na wprost, nie skręciwszy na Zakopane.

– Czy aby na pewno wsiadłem do autobusu do Zakopanego? – Zagaiłem nieśmiało do kierowcy.

– Taaak… Do Zakopanego, ale przez Bukowinę Tatrzańską. – Odparł Crystal tubalnym metalicznym głosem i przy okazji zapytał, czy nie wiem jak jechać, bo jedzie tą trasą pierwszy raz?

Szybko wyjaśniłem mu, jak ma jechać i zobowiązałem się nawigowania go.

Nie byłem zachwycony z biegu wydarzeń. Nie dość, że czekałem na autobus tyle czasu, to jeszcze pojechał dłuższą trasą i do tego kierowca był całkowicie nieobyty. No i jeszcze ci dziwacznie wyglądający ludzie. Przez chwilę pomyślałem, że może to UFO, ale zdrowy rozsądek i doświadczenie życiowe, rozwiały moje wątpliwości. Przecież UFO nie istnieje. Gdy znaleźliśmy się na szczycie pierwszego ze wzgórz, ujrzałem widok zapierający dech w piersiach.

Góry wyglądały tak groźnie i tak wyraźnie jak dźwięk zrodzonego w nich grzmotu niesionego echem wzdłuż szczytów i hal podczas burzy. I wszystko to w zielonkawych odcieniach pod oparami zielonej mgiełki unoszącej się nad wierzchołkami. Zapatrzony w cudownie wyraźny i bliski obraz Tatr, nie zwróciłem wagi, że oglądam je z poziomu statku powietrznego, zaś autobus mknął w powietrzu nad nierównym górskim pasmem i żadnego z pasażerów to nie dziwiło.

W ułamku sekundy pozostawił za sobą asfaltową drogę, a chwilę później cudem wymanewrował i uniknął roztrzaskania o krzyż na Giewoncie. Następnie skręcił mocniej i w dalszą drogę poszybował ostrożniej. Gdy minął Czerwone Wierchy, oswoiłem się z lotem i opuścił mnie skurcz żołądka. Stało się jasne, że dzieje się coś nadzwyczajnego.

Pojazd leciał bezgłośnie, zwolnił i zszedł niżej. Przy tak niskim i powolnym locie istniało ryzyko zaczepienia o czubki drzew. Spoglądając w dół napawałem się widokiem skalistych grzbietów, które wolno przemykały pod podłogą pojazdu. W jakiś niepojęty sposób nie czułem lęku wysokości i porzuciłem obawy o przyszłość, chociaż nadal byłem tym wszystkim sfrustrowany. Zza okien cicho dolatywał szum ciętego powietrza. Autobus tymczasem skręcił nad nieznane mi okolice, nad wzgórza usiane leżącymi wśród samotnych krzewów wielkimi głazami. Chwilę później dało się wyczuć bliskość wody i zauważyłem, że zbliżamy się do Doliny Pięciu Stawów.

Gdy pojazd szybował nad ciemnymi taflami wody, nagle obok kierowcy pojawiła się goła baba z ogonem i kitką na końcu o urodzie i emploi Catherine Deneuve z czasów młodości z oczyma płonącymi dziwnym purpurowym blaskiem. Nie miała kopyt i była boso. Gdyby jej ciało nie było zielone i sine a martwe oczy nie gorzały czerwienią, uznałbym że jest zmysłowa. Wciągnęła do mnie swoje zielone ręce i dłonie zacisnęła na ramionach. Przez ubranie poczułem lód. Sparaliżował mnie strach. Nie dość, że jakimś cudem leciałem w powietrzu autobusem, to jeszcze ten diabli miot przyczepił się do mnie. Bez słowa zaczęła mną gwałtownie wstrząsać. Wstrząsała tak mocno, że w końcu oprzytomniałem. Ocknąłem się na dworu w Zakopanem.

Omiotłem wzrokiem autobus, byłem sam na sam z budzącym mnie zielonkawym kierowcą. Roztrzęsiony, udałem się do domu, bez przekonania, co tak naprawę się wydarzyło. Nie zrobiłem sobie po tym wszystkim autoanalizy, czyli nie mam podstaw by stwierdzić, że znam siebie. „Ależ miałem wizję”, pomyślałem.

Gdy szedłem, a wybrałem najdłuższą drogę by ochłonąć, a pod kopułą kłębiły mi się mądrości Szymona Isserlesa Kalahora.

Następnego dnia kiedy łapałem transport do Nowego Targu w portfelu stwierdziłem obecność dziwnych, niezwykłej urody monet, reszty wydanej po zapłacie za wczorajszą podróż. Biletu niestety nie znalazłem, a szkoda.

Andrzej Finkelstin

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułW szkołach powiatowych nauczyciele nie narzekają na brak pracy
Następny artykułUjawniła, co jej zrobił. Szczegóły małżeństwa wyciekły do mediów