Adaptacja kontrowersyjnej książki Blanki Lipińskiej miała udowodnić, że rodzime kino, wciąż z pewną dozą nieśmiałości podchodzące do seksu, dojrzało do filmu erotycznego na światowym poziomie. Jak często bywa w takich przypadkach, oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością.
Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza: “365 dni”, szumnie zapowiadane jako polska odpowiedź na “50 twarzy Greya”, zrealizowano w teledyskowo-reklamowej estetyce. Tłem dla ognistego romansu są pocztówkowe plenery, luksusowe posiadłości, modne kluby i prywatne jachty, na których nieprzeciętnie atrakcyjni bohaterowie przeżywają kolejne uniesienia. Rytm ich ekstatycznych zbliżeń wyznaczają wpadające w ucho popowe hity. O ile jednak relacja Anastasii i Christiana (Dakota Johnson i Jamie Dornan) opierała się na równorzędności partnerów, a dziewczyna w każdej chwili mogła się wycofać z układu zaproponowanego jej przez charyzmatycznego miliardera, o tyle znajomość Laury (Anna-Maria Sieklucka) i Massima (Michele Morrone) pozbawiona jest tej symetrii.
Autorka literackiego pierwowzoru chciałaby nas oczywiście przekonać, że mamy do czynienia z typem “czułego barbarzyńcy”, który choć nieokrzesany, za wybranką swego serca skoczyłby w ogień. Niestety jego znajomość z Laurą zaczyna się dość niefortunnie – przystojny mafiozo porywa dziewczynę, czym jakoś nie zyskuje jej sympatii. Obiecuje wprawdzie, że nie dotknie jej bez jej zgody, a jeśli w ciągu 365 dni nie odwzajemni ona jego miłości, wspaniałomyślnie zwróci jej wolność, ale chętnie wykorzystuje swoją przewagę. Przykuwanie bohaterki do łóżka czy wkładanie ręki w jej bieliznę (w obecności współpracowników i załogi prywatnego samolotu) nie liczą się więc jako “dotykanie”, zaś zakupy w ekskluzywnych butikach są zadowalającą formą ekspresji uczuć.
Dopełnieniem obrazu toksycznego mężczyzny jest jego ofiara. Choć Laura z założenia ma być dziewczyną, której siła charakteru zaskakuje Massima, bardzo szybko zaczyna się urządzać w przygotowanej dla niej złotej klatce. Decyzję tę ułatwia jej fakt, że ciemiężyciel to przystojny, bogaty i hojnie obdarzony przez naturę mężczyzna. A że chcąc zdobyć kobietę, ucieka się do przemocy? Blanka Lipińska próbuje nas przekonać, że fabuła jej dzieła to tylko niewinna fantazja, taka tam wariacja na temat wakacyjnego romansu, zapomina jednak o subtelnej różnicy między odgrywaniem ról (Anastasia i Christian) a rzeczywistym porwaniem (Massimo i Laura). Tym samym “365 dni”, mimo że sprzedawane jako romantyczna opowieść o przeznaczeniu, w istocie jest naiwną bajeczką utrwalającą seksistowskie stereotypy i w karykaturalny sposób przedstawiającą relacje damsko-męskie.
Co ciekawe, jak na film, który miał być “przełomowy” i “nowoczesny”, wspólne dzieło Blanki Lipińskiej i Barbary Białowąs opiera się na zaskakująco archaicznym schemacie fabularnym. Podobne fantazje o władzy i dominacji obecne były bowiem już w kinie niemym – wystarczy wspomnieć zekranizowanego w 1921 roku “Szejka” z Rudolphem Valentino na podstawie powieści brytyjskiej pisarki E.M. Hull. Oczywiście porównywanie warstwy audiowizualnej nie ma tu sensu, chodzi jednak o podobieństwo obu historii i opisanego w nich modelu związków między bohaterami. Są one zasmucające i zaskakujące tym bardziej, że w epoce #metoo, kiedy coraz głośniej mówi się o przemocy wobec kobiet i piętnowaniu jej sprawców, twórcy powinni przywiązywać większą wagę do wydźwięku swoich produkcji.
Nie mam złudzeń, że “365 dni” stanie się boxoffice’owym hitem – rozentuzjazmowane fanki twórczości pisarki i przystojnego Włocha z pewnością tłumnie ruszą do kin. Szkoda tylko, że walentynkowym hitem A.D. 2020 będzie nie tyle film erotyczny, co hołdujący toksycznym zachowaniom rapey movie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS