Poznań nie ma dziś żadnego klubu na zapleczu Ekstraklasy, ale w przeszłości zespoły ze stolicy Wielkopolski zapisały kilka kart historii tych rozgrywek. W tabeli wszech czasów znajdziemy trzy z nich – Lecha, Wartę i nieistniejącą już Olimpię. Drużyna, która rozgrywała swoje mecze na Golęcinie, zajmuje 32. miejsce w historycznej tabeli 1. ligi, a w przypadku Ekstraklasy plasuje się na 40. pozycji. Pamięć o drużynie, która w czasach PRL-u toczyła zacięte boje z wielkimi markami, a w latach 90. grali w niej przyszli reprezentanci Polski, jest jednak zamazana. Głównie z powodu milicyjnego rodowodu.
– Nie ma wielkiej nostalgii za Olimpią. Ludzie mówią, że chodziło się na Golęcin, ale to tyle. Sekcja piłkarska już nie funkcjonuje, inne, jako osobne byty są. Nie odczuwam sentymentu, nie wyobrażam sobie, kto miałby na te mecze chodzić, gdyby nagle powstała – mówi Grzegorz Hałasik, dziennikarz „Polskiego Radia Poznań”. Mimo że klub ma całkiem bogatą historię:
- 8 sezonów w ekstraklasie
- 21 sezonów w 1. lidze
- półfinał Pucharu Polski
Rzadko kiedy były w niej momenty, w których za wynikami szła popularność. – Z przekazów ojca czy starszych kibiców wiem, że w latach 70., gdy Lech nie był topową siłą, Olimpia miała bardzo dużo kibiców i wiele osób z Jeżyc czy innych części miasta, chętniej chodziło na nią niż na Lecha. Sportowo było to często równorzędne kluby. Miała też stadion ze sztucznym oświetleniem, to przyciągało, bo otoczka meczu rozgrywanego wieczorem była zupełnie inna, a tylko tam były światła i to od początku lat 70. W latach 80., po stanie wojennym, Lech był już topową drużyną w kraju, a Olimpia traciła, bo była kojarzona z milicją. Kiedy Olimpia awansowała do Ekstraklasy, frekwencja rosła, bo ludzie z ciekawości chodzili obejrzeć mecze z Górnikiem czy innymi drużynami, gdy akurat Lech grał na wyjeździe. Tyle że nie było specjalnego kibicowania, a stadion wypełniał się tylko przy okazji derbów z Lechem – dodaje nasz rozmówca.
Mimo to pamięć o Olimpii warto podtrzymać. Także tej, która rywalizowała na zapleczu najwyższej ligi w kraju.
Olimpia Poznań, czyli klub milicyjny
– Moja ciocia miała syna, on był koszykarzem – Stanisław Olejniczak, grał na igrzyskach w Tokio. Kiedy przenosiłem się do Poznania, poprosiłem ją o pomoc, chciałem znaleźć klub i grać w piłkę, a szedłem tam do szkoły. Pojechałem do niego do domu i powiedział mi, że może mi załatwić Lecha albo Olimpię. Chciałem iść do Lecha, ale zaproponował mi Olimpię, bo tam najlepsi juniorzy trafiali do drużyny seniorów, więc miałbym szansę się rozwijać. Lech kupuje graczy i tam mogłem zginąć. Nie widziałem wielkiej różnicy, bo chciałem po prostu grać, więc poszedłem do Olimpii. Z perspektywy czasu ta podpowiedź była słuszna, bo rzeczywiście stało się tak, jak mi to zasugerował – w wieku 18 lat trafiłem do pierwszej drużyny Olimpii, to był rok 1978 – opowiada Ryszard Rybak, który doskonale pamięta większość sezonów klubu z Golęcina w 1. lidze na przełomie lat 70. i 80.
Poznański klub przyciągał wtedy perspektywami, ale i pensjami. Jako zespół będący pod nadzorem służb, stać go było na więcej, nawet w porównaniu z lokalnymi rywalami. Sporo ważyła także możliwość „odbębnienia” służby wojskowej w koszulce Olimpii. Tak było w przypadku Jana Wlekłego, który grał w Poznaniu długo przed Rybakiem. – Dzięki znajomościom trenera Dyskobolii, pana Pikulika, jadąc do Nowego Tomyśla po kartę wojskową już wiedziałem, że w wojsku będę grał w Olimpii Poznań (II liga). Występowałem na pozycji lewego łącznika (tak jak wspominał pan Bolesław Stasiłowicz, również jedna z grodziskich legend – red.) Można powiedzieć, że byłem jednym z lepszych zawodników. W 1958r. wywalczyliśmy Mistrzostwo i awans do II ligi, za który każdemu z piłkarzy Olimpia wypłaciła po 10 tys. zł – cytuje swoją legendę strona Dyskobolii Grodzisk.
W latach Ryszarda Rybaka wiele się nie zmieniło. Najlepiej mieli ci, którzy zdecydowali się wziąć etat w milicji. – Piłkarze zarabiali wtedy dobrze. Jak dostałem pierwszą wypłatę i pojechałem do domu, to mama poprosiła mnie, żebym nie mówił o tym ojcu, bo zarobiłem trzy razy tyle, co on. Nie chciała, żeby mu było przykro, że mając 18 lat, zarabiam więcej niż ojciec, który 30 lat ciężko harował. Spora grupa zawodników była na etatach milicyjnych. Mnie cały czas namawiano, żeby wziąć ten etat, bo dostawali różne bonusy czy przywileje, no i po 15 latach mogli przejść na emeryturę. Natomiast mój brat mieszkał w trójmieście, siedział za „Solidarności”, więc nie mógłbym pojechać na święta Bożego Narodzenia, jakbym powiedział, że jestem milicjantem. Byłem na stypendium sportowym, za mniejsze pieniądze, ale nie żałuję. Gdybym wziął ten etat, to pewnie nie trafiłbym do Lecha, już nie mówiąc o skazie, która by na mnie ciążyła – tłumaczy były piłkarz Olimpii.
Grzegorz Hałasik także wspominał o etatach w Służbach Bezpieczeństwa, które zapewniały wysokie pensje wyróżniającym się zawodnikom. Ale taki kij miał dwa końce. Poza skazą, o której mówi Rybak, zostawał także nieprzyjemny wpis w CV, który po obaleniu komunistycznych władz, był bardzo kłopotliwy. W katowickim “Sporcie” opisano nawet historię anonimowego zawodnika, który został negatywnie zweryfikowany, mimo że z SB odbierał jedynie comiesięczne pensje. Cóż, znał ryzyko i miał wybór.
Poparzeni piłkarze – historia z czasów gry Olimpii w Ekstraklasie
Niechęć kibiców i pierwszoligowy średniak
Powiązania z milicją były głównym powodem odpływu kibiców od Olimpii. – Na meczach było 100-150 osób. Nasza najbliższa rodzina, znajomi, koledzy – opowiada Ryszard Rybak, który dodaje, że poznaniacy mieli problemy, gdy podróżowali po kraju na spotkania wyjazdowe. – Pamiętam, jak jechaliśmy na mecz do Gdańska. Pełny stadion, Wałęsa na trybunach. Wystarczyło puścić iskrę i nie wiadomo, co by się z nami mogło stać, bo kto zatrzyma 30 tysięcy ludzi? Odczuwało się na wyjazdach, że była niechęć. Kibice swoimi okrzykami dawali o tym znać. Pamiętam jeden mecz, na którym biegłem po piłkę pod trybuny, żeby rzucić aut. Od razu zaczęły się obelgi, a ja, mimo że nie powinienem się odzywać, to krzyknąłem, że ja nie jestem z milicji, tylko na stypendium. To jednak zrozumiałe, trochę osób przecież przez tę milicję ucierpiało. Piłkarze jednak nie mieli hamulców. Podchodzili do tego, jak do wojska – jakie było wyjście? Albo pobór do wojska, albo grasz w Legii czy Śląsku. Tu było podobnie, nikt nie kalkulował, tylko grał w piłkę, patrzył trochę egoistycznie, na swój interes.
Ale fanów na trybunach brakowało także z innego powodu. Olimpia Poznań z czasów, gdy Ryszard Rybak wchodził do pierwszej drużyny, była przeciętnym pierwszoligowcem. Takim, któremu bliżej było do walki o utrzymanie niż do gry o awans. Do 1983 roku miejsca w tabeli Olimpii nie działały na wyobraźnię.
- 7., 12., 8., 11., 12., 10., 9., 11.
Biorąc pod uwagę, że w 1. lidze funkcjonował wtedy podział na grupy, klub z Wielkopolski nie miał się czym pochwalić. Rybak nie ukrywa, że trochę go to uwierało. – Tworzyłem drużynę juniorów, która była najlepsza w Wielkopolsce. W zasadzie ciągle wygrywaliśmy, porażka była wypadkiem przy pracy. Z dnia na dzień trafiłem do zespołu, której ambicje sięgały 28-30 punktów, bo przy punktacji 2 za zwycięstwo 1 za remis dawało to gwarancję utrzymania się w lidze. Taki był cel i potencjał piłkarski drużyny. Miejsce w środku tabeli było szczytem marzeń. Ciężko mi było to zaakceptować, słuchałem rozmów starszych zawodników, jak jechaliśmy na mecze. Na przykład: „w Wałbrzychu to zawsze średnio koło 2-3 się kończy”. I rzeczywiście, skończyło się koło trzech. To była jednak siła wyższa. W latach 70. były dwa czy trzy takie lata, gdzie pałętaliśmy się między 9 a 11 miejscem. W sezonie 1981/1982 heroicznie walczyliśmy o utrzymanie i po tym utrzymaniu w klubie doszli do wniosku, że trzeba coś zrobić.
Artykuł o Olimpii w poznańskich “Skarbach Miasta” zaczyna się od cytatu z Mieczysława Moczara, komunistycznego polityka, który czuwał m.in. nad milicyjnymi klubami. Moczar mówi, że jego resort stać na to, żeby “odwrócić tabelę” i z drużyn walczących o utrzymanie zrobić ekipy, które przodują w tabeli. Tak też stało się w Poznaniu, choć w samym klubie nie spodziewano się, że może być aż tak dobrze.
– Ściągnięto trenera Różańskiego ze Szczecina, przyszli zawodnicy z Lecha. Piotr Grobelny, Remigiusz Marchlewicz, a trochę wcześniej Piotr Krakowski. Do tego była duża grupa młodych, ambitnych chłopaków i to był punkt zwrotny Olimpii, bo ze średniaka stworzył się zespół, który mógł powalczyć o coś więcej. Trener Różański po przyjściu przedstawił działaczom regulamin, który zakładał, że gdy będziemy na miejscach 1-3 premie będą wysokie, za miejsca 3-6 trochę mniejsze, a poniżej marne grosze. Władze na to przystały, bo stwierdziły, że nie ma co nawet myśleć o miejscu w pierwszej trójce. A my na przekór temu odpaliliśmy, skończyliśmy sezon na drugim miejscu, potem znowu. Raz awansował Górnik Wałbrzych, innym razem Lechia Gdańsk, z którą przegraliśmy przez różnicę bramek w dwumeczu, bo w Poznaniu było 1:1, a na wyjeździe 0:0 – mówi nasz rozmówca.
Lepsze wyniki sprawiły, że na Golęcin wracali kibice. – Mecz z Lechią to było chyba jedyne spotkanie, na którym było 20 tys. osób, z czego 7 czy 8 przyjechało z Gdańska. Jak walczyliśmy o najwyższe cele, to na mecze przychodziło 1500-2000 osób. Wtedy akurat był taki weekend, że my graliśmy z Lechią, a dzień później był mecz Lecha z Widzewem, na który przyszło 45 tys., wpuszczono zbyt wielu kibiców na stadion – twierdzi Rybak.
Grzegorz Hałasik dodaje jednak, że były to raczej kurtuazyjne wizyty. Czyli ludzie na stadion przychodzili, ale o dopingowaniu miejscowych nie było mowy.
Droga Olimpii Poznań do Ekstraklasy
Inna rzecz, że Olimpia nie potrzebowała wsparcia dwunastego zawodnika, bo już jej jedenastka była mocna. – Numerem jeden u nas był Piotr Grobelny. On grał w Lechu do 1982 roku, ale nie przyszedł do nas odcinać kuponów. Szalenie ambitny zawodnik, „dziesiątka” w starym stylu. Bardzo dobry stały fragment gry, uderzenie z dystansu. Przyszedł podrażniony tym, że w Lechu mu podziękowano i chciał osiągnąć coś z Olimpią. To był kluczowy piłkarz z dużym wpływem na zespół. Po jego przyjściu wszystko drgnęło i kończyliśmy na podium. Jak dzisiaj pan włączy mecze 1. ligi, to jest taka różnica, że jest mniej gry, a więcej walki. Piłkarze są wybiegani, to są zawodowe kluby, ale jednak więcej jest walki. Tak samo było wtedy. Grało się troszeczkę inaczej, bo graliśmy 4-4-2 z libero, ostatnim stoperem grającym głębiej. Poza tym wielkiej filozofii nie było. Na początku lat 80. przechodziliśmy czasami na 3-5-2. Teraz przepisy wymuszają trochę inną grę, bo np. bramkarz nie może chwycić piłki po podaniu od swojego zawodnika, kiedyś tak nie było, więc grało się na większym polu, a teraz się grę zawęża, gra się wyższym pressingiem – opisuje swój były zespół Ryszard Rybak.
– Zawsze pamiętam Jacka Burkhardta, ojca Filipa i Marcina. Andrzej Borówko, Jerzy Kaziów – to piłkarze z lat 80. Z Bałtyku Gdynia przyjechał bramkarz Grzegorz Stencel. Sporo zawodników kojarzonych z poznańską piłką tam funkcjonowało, np. Sławomir Najtkowski, bardzo dobry ligowy piłkarz, głównie pamiętany z Olimpii. Warto też wspomnieć trenerów, bo był moment, że pracował tam Hubert Kostka, był też Zdzisław Podedworny – wylicza z kolei Hałasik.
Pierwszoligową Olimpię chwalił także Włodzimierz Wojciechowski. – Kiedy zaczynałem w Olimpii, wydawało się mi z początku, że na zapleczu pierwszej ligi poziom nie jest za wysoki. Tymczasem dostałem na nim niezłą szkołę. Już przed debiutem w niej jeden z kolegów z zespołów, Marian Krawelt, powiedział mi jasno, że mam mu grać piłkę prosto na nogę, bardzo dokładnie. Jasno stwierdził, że jakieś zagrania za mocne, za lekkie, niecelne czy niedokładne go nie interesują. To był w ogóle niesamowity napastnik, prawdziwy bombardier. Wychodził na trening, brał dziesięć ciężkich piłek, ustawiał je dwadzieścia metrów od bramki i boso uderzał je po kolei w jej światło, a strzały miał piekielne. Poza tym w tamtym okresie piłkarze z drugiej ligi potrafili dostać się nawet do reprezentacji, jak chociażby Wacek Domagała, nie można więc mówić, że była to łatwa liga – czytamy na oficjalnej stronie Lecha Poznań.
Poznaniacy tworzyli dużą konkurencję dla bogatych klubów z innych regionów Polski. Na pierwszoligowych boiskach roiło się od zawodników, którzy bardzo szybko promowali się do najwyższej ligi, czy nawet kadry kraju. Mimo to Olimpia przez cztery lata nie odstawała od czołówki, aż w końcu wywalczyła awans.
– Kiedy graliśmy z Piastem Gliwice to rywalizowałem z Andrzejem Buncolem, który potem poszedł do Legii Warszawa. On wchodził do seniorów w tym samym czasie, co ja i widać było, że to będzie kawał piłkarza. Jerzy Kruszczyński, z którym grałem później w Lechu Poznań, był królem strzelców w jednym z sezonów. Był też taki piłkarz Górnika Wałbrzych, Henryk Janikowski, ojciec futbolisty amerykańskiego Sebastiana. Graliśmy z nimi w domu, strasznie padało, wiał duży wiatr. Pierwszą bramkę strzelił nasz bramkarz, Jurek Bzdęga, który wykopał piłkę, ona zrobiła kozioł w polu karnym i wpadła do siatki. Górnik wyrównał, jest 85. minuta i strzelamy bezpośrednio z rzutu rożnego. Janikowski stoi na środku i mówi: jak my możemy wygrać, jak nam takie bramki wpadają? Nieprawdopodobna sytuacja, żeby dwa takie gole padły w jednym meczu. Było tam kilka mocnych klubów – Lechia Gdańsk, która grała z Juventusem, awansowała i my z nimi graliśmy o punkty. Rywalizowaliśmy też z Gwardią Warszawa, innym milicyjnym klubem. Tam w ataku było słynne trio: Baran, Dziekanowski, Banaszkiewicz. Jak na drugą ligę to był super atak, Dziekanowski potem trafił do Widzewa, był wokół tego duży szum – mówi były pomocnik.
CASHBACK 500 PLN NA START, CASHBACK BEZ KOŃCA I EARLY PAYOUT – TYLKO W FUKSIARZ.PL!
Golęcin był sportową dumą Poznania
Ryszard Rybak awansu na koncie nie zapisał, bo odszedł do Lecha Poznań. I tak został wstrzymany na dwa lata, bo Olimpia nie chciała się zgodzić na odejście swojego podstawowego zawodnika. To też pokazuje, że był to klub z ambicjami, bo mówimy już o czasach wzrostu popularności i siły “Kolejorza” w stolicy Wielkopolski. Dawny piłkarz Olimpii opowiada nam jednak o pewnym temacie, w którym lechici nie mogli równać się z drużyną z Golęcina. – Nasz ośrodek był jednym z pięciu w Europie, które były najlepiej wkomponowane w środowisko naturalne, najładniej położone. Wtedy te obiekty sportowe były na miarę XXI wieku. Blisko były jeziora, lasy, 30-tysięczny stadion stał w parku, obok były boiska. Lech mógł się wtedy chować. Pewnie kosztowało to kupę państwowej kasy, ale kto w tamtych czasach miał takie obiekty budować, jak nie milicja i wojsko? Przyjemnie się tam przychodziło na treningi, ludzie chętnie chodzili tam na spacery. W pobliżu był także basen, kawiarenka, restauracja.
Grzegorz Hałasik także zwraca uwagę na położenie i unikatowość tamtego obiektu. – Stadion się wyróżniał, nie wiem, czy nowoczesnością, bo to była tradycyjna trybuna, tylko trochę inna niż wszędzie. My kojarzymy trybuny jako wał ziemny, a tam była nierówność terenu, niecka. Korona stadionu na Golęcinie, który nadal funkcjonuje, to jest poziom zero, to było charakterystyczne. Ten stadion wyróżniało sztuczne oświetlenie, w Poznaniu długo nie było żadnego innego stadionu ze sztucznym światłem. Dzisiaj rozebrano już nawet te słupy, nie ma po tym śladu. Ten kompleks był znakomicie położony, otoczony lasem. Nie ma tam super dojazdu, trzeba się tam przespacerować, ale jest otoczony drzewami ze wszystkich stron, to dodaje uroku. Są tam też korty, stadion lekkoatletyczny, obok powstało nowe boisko.
Wspominamy o tym z ważnego powodu. Otóż siłę Olimpii w późniejszych latach, gdy ustrój się zmieniał, stanowili wychowankowie. – Z racji położenia w pobliżu Winograd i Piątkowa, które były poznańskimi sypialniami, wielu chłopaków z moich roczników wybierało Olimpię jako swój pierwszy klub. Na Dębiec czy Bułgarską był kawał drogi, a na Golęcin Krzysiek Kotorowski jeździł rowerem. Dwa najpopularniejsze nazwiska wychowanków Olimpii to Kotorowski, który mieszkał na Piątkowie i miał rzut beretem do klubu, a na Lecha musiałby przejechać całe miasto. Olimpia miała też niezłych trenerów, więc można było się tam nauczyć grać w piłkę i przyciągało to chłopaków z północnego Poznania. Oprócz Kotorowskiego trzeba wymienić Mirosława Szymkowiaka, który raczej nie zaistniał w Poznaniu i odchodził z klubu w dziwnych okolicznościach. Grzegorz Rasiak też jest z północnego Poznania, więc mieszkał blisko stadionu i tam zaczynał karierę.
Od Brzęczka i Szymkowiaka do upadku Olimpii Poznań
Olimpia nie stała jednak samymi wychowankami. Komunistyczny ustrój zastąpił dziki kapitalizm, więc i klub piłkarski z rąk służb przejęli prywatni inwestorzy. – Wokół Olimpii zaczął się kręcić jakiś dziwny, prywatny biznes, byli tam Bolesław Krzyżostaniak i Jerzy Łupicki. To oni sprowadzili Jerzego Brzęczka czy Grzegorza Mielcarskiego. Olimpia jednak nie odzyskała popularności, chyba że sekcja koszykówki. W latach 90. koszykarki Olimpii były popularne, odnosiły sukcesy międzynarodowe. W 1993 roku zajęły trzecie miejsce w Europie – wyjaśnia dziennikarz Polskiego Radia.
Faktycznie, do klubu dołączali obiecujący młodzi piłkarze. W “Sporcie” po latach pisano, że w ich przypadku działał “skauting szeptany”. Milicyjna przeszłość sprawiała, że w Poznaniu pozostały różne powiązania. Dlatego gdy gdzieś pojawiał się talent, wieść niosła się od komendy do komendy i w końcu trafiała na Golęcin. – Pan Krzyżostaniak był wówczas naprawdę mocny, dlatego Olimpię stać było na wiele. Dlatego młody Brzęczek nie mógł trafić wtedy gdzie indziej, choć nie byliśmy jedynymi chętnymi na pozyskanie tego zdolnego juniora. Kiedy myśmy się nim zainteresowali, a rzeczywiście informacja przyszła od jednego z milicyjnych satelitów klubu, chodziło już koło niego kilka innych klubów, zdaje się, że z wielkim na owe czasy Górnikiem Zabrze na czele, ale teraz dokładnie już nie pamiętam. Nie zapłaciliśmy za Jurka jakoś szczególnie dużo. Z tego co pamiętam, kilkaset tysięcy złotych i kilkuletni zapas korkotrampków oraz piłkarskich butów dla seniorów, o które wtedy nie było jednak w Polsce łatwo. Na Golęcinie też szybko pokazał, że jest wyjątkowo solidny i pracowity – mówił katowickiej gazecie Jarosław Szuba, były trener i członek sztabów szkoleniowych poznańskiej drużyny.
Klub odniósł wtedy największe sukcesy w historii – zajął piąte miejsce w Ekstraklasie i dotarł do półfinału Pucharu Polski. – Pechowo odpadliśmy wtedy z Legią, bo byliśmy zespołem wyraźnie lepszym, co udowodniliśmy na boisku. Wygraliśmy w Poznaniu 2:0, ale działacze nie policzyli kartki Andrzeja Przerady i mimo że w rewanżu przegraliśmy tylko 0:1, a mogliśmy – ba, wręcz powinniśmy – przy Łazienkowskiej zwyciężyć, i zostaliśmy ukarani walkowerem. A zdobylibyśmy wtedy puchar, jestem przekonany, bo GKS Katowice, który pokonał warszawiaków w finale, po prostu nam leżał. I historia potoczyłaby się zupełnie inaczej – wspomina Szuba w “Sporcie”.
Wszystko było jednak budowane na bardzo kruchych fundamentach. Krzyżostaniak i jego “Bolplast” nie były pewnym sponsorem, a dziwnym trafem właśnie wtedy do poznaniaków zaczęły się przyczepiać szemrane historie. Na przykład ta związana z transferem Brzęczka do Lecha Poznań, który pilotował Ryszard Górka, także przez pewien czas związany z Olimpią. – Zatwierdzenie Brzęczka do gry w Lechu mogło dojść do skutku tylko w efekcie zmowy Górki z Marianem Kustoniem, który rządził wtedy Wielkopolskim ZPN-em. Do Bolka w sprawie transferu Brzęczka zwrócili się też Hiszpanie z czołówki Primera Division, wykładali milion dolarów. Krzyżostaniak po igrzyskach w Barcelonie rozmawiał też z FC Porto, którzy chcieli kupić Mielcarskiego, też za milion. Wmieszał się w to wszystko sędzia Piotr Werner i karty trzech zawodników Olimpii, bez Brzęczka, ale z Mielcarskim, wykupili widzewiacy. Te karty były zastawione w banku na sumę 400 milionów złotych. To były bandyckie czasy – opowiadał katowickiej gazecie Jerzy Łupicki.
Zamieszanie dotyczyło także transferu Mirosława Szymkowiaka. “Skarby Miasta” wspominają historię opisaną w “Focusie”, która dotyczy postrzelenia Krzyżostaniaka pod jego domem. Chodziło o sprawę “zwrócenia Jacku 40 tysięcy złotych”. – Tym Jackiem, któremu szef Olimpii miał być winny pieniądze, był dziś już nieżyjący minister sportu Jacek Dębski. Jak wynika z informacji zgromadzonych przez dziennikarkę „Focusa”, chodziło o pomoc w zatrzymaniu w klubie Mirosława Szymkowiaka, który trafił do Widzewa, PZPN przenosiny zaakceptował, a w odwróceniu niekorzystnego splotu wydarzeń miał pomóc właśnie Dębski. Skoro sprawy nie udało się załatwić, tak jak sobie tego życzył Krzyżostaniak, uznał on, że pieniądze za usługę po prostu się nie należą – czytamy w tej publikacji.
Ostateczny upadek Olimpii Poznań nastąpił, po “Niedzieli Cudów”. To drużyna z Golęcina była tą, której bramki jak na zawołanie pakowali piłkarze ŁKS-u Łódź. Później historia klubu została rozmieniona na drobne, bo ten przeniósł się z Wielkopolski do Gdańska i stworzył komiczną hybrydę „Lechia/Olimpia Gdańsk/Poznań”. Taki twór nie miał jednak prawa przetrwać – i nie przetrwał. Olimpia bardzo szybko wróciła do swojego miasta, ale tylko po to, żeby błąkać się po niższych ligach, aż do rozwiązania klubu w 2005 roku.
Niedawno pasjonaci stworzyli w Poznaniu inną Olimpię, którą promował ciekawy projekt – miał to być klub w pełni sterowany przez kibiców. Z dawną Olimpią, poza nazwą, nie ma on jednak wiele wspólnego – zresztą i tak już nie istnieje – więc ta powoli spada w historycznej tabeli 1. ligi. Tylko w ostatnich latach prześcignęły ją Stal Mielec, Radomiak Radom, Raków Częstochowa, Podbeskidzie Bielsko-Biała czy GKS Tychy. Niedługo szturm przypuszczą kolejne kluby, które dziś budują swoją markę na zapleczu Ekstraklasy.
Dlatego warto o Olimpii wspomnieć, zanim całkowicie się zakurzy.
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS