Czy warto tak tyrać? Opowiadają Tomek, Bartosz, Kasia, Grzegorz i Irena.
Były kierowca tira
Tomek, ogolony na zapałkę, postawny 32-latek, żałuje harówy.
A zaczęło się od tego, że nie trafił z kierunkiem studiów (ochrona środowiska), więc poszedł w tiry. Wyjechał do Wielkiej Brytanii. Zatrudnił się w pierwszej lepszej polskiej firmie na trasy międzynarodowe, żeby od razu zarobić jak najwięcej. Wiadomo, że na dalekich „rejsach” można wyciągnąć najlepsze pieniądze. Nikt poza samotnymi 20-latkami z Polski nie chce ich robić. – Chyba, że jacyś desperaci. Bo jak masz rodzinę i jesteś w pewnym wieku, to ciężko ci zniknąć na tydzień czy dwa albo i miesiąc, non stop spać w kabinie, myć się na parkingu, jeść w przydrożnym barze albo McDonaldzie. Mnie to było obojętne. Nie miałem dziewczyny, nie potrzebowałem życia prywatnego ani wygody, liczyły się tylko funty. Nawet nie musiałem wynajmować mieszkania, bo i tak nie było mnie w domu. Co drugi weekend spędzałem u siostry i jej partnera. Leżałem wtedy w łóżku, patrzyłem w telewizor albo piliśmy wódkę w knajpach, gdzie przepuszczałem pieniądze – opowiada Tomek. Nie dało mu do myślenia nawet to, gdy poznał kobietę i zaczęła narzekać, że się w ogóle nie widują. Stwierdziła, że to bez sensu – on, że ona jest jakaś dziwna. Zerwali. On jeździł dalej, zmieniając jedynie firmy. Marzył, że w końcu założy własną firmę, kupi tira i będzie pracował mniej.
Przełom przyszedł, gdy po trzech latach pracy wysiadł mu kręgosłup. Dały o sobie znać lordoza i wypadek samochodowy, który spowodował przed osiemnastką podkradając samochód rodziców. Wrócił do Polski na leczenie, próbował robić krótsze trasy, za mniejsze pieniądze. Ale ból był nie do wytrzymania. Po kilku latach zmagania się ze samym sobą, wciąż bez własnej firmy, stwierdził, że musi zmienić branżę. Po pierwsze: zdrowie, po drugie nowa narzeczona narzekała. Chciał wziąć z nią ślub, nie chciał jej stracić. Postanowił przyuczyć się w zakładzie stolarskim u osoby z rodziny.
Na czarno, za jakieś śmieszne pieniądze, z których nie dało się wynająć mieszkania, nawet w małym mieście. Pieniądze z tirów topniały bardzo szybko, podobnie jak atmosfera w rodzinie. Po dziesięciu miesiącach odszedł i założył własną działalność. Teraz naprawia elektronarzędzia w budynku gospodarczym u teściowej. Nie ma żadnych oszczędności, wszystko zaczyna od nowa.
Pracownik sektora kultury
Bartosz, intelektualista po czterdziestce, okulary na nosie, doktorat w szufladzie, mówi, że to będzie opowieść o zapierdolu w budżetówce w „Polsce B”.
Osiem lat na dwa etaty w dwóch państwowych szkołach wyższych w małych miastach. Do tego mnóstwo zleceń. A potem cztery lata pracy w kulturze, w największej w województwie instytucji kultury. I w tym czasie w wieku 36 lat wylew.
Lekarze nie znaleźli przyczyny biochemicznej. Psycholodzy stwierdzili: przepracowanie i zbytnie zaangażowanie w pracę. – Wierzyłem, że to, co robię, ma jakiś głębszy sens, mieliśmy przecież misję. Dlatego, żeby nie robić zbyt wielu nadgodzin, regularnie przynosiłem pracę do domu. I mentalnie, i fizycznie. Pracowaliśmy nie jak w urzędzie 8-16, ale niekiedy do późnej nocy. Jak w najgorszych korporacjach.
Dostawał wieczorem maila, że trzeba coś tam przygotować na poranne spotkanie dla szefa, bo ten spotyka się z kimś ważnym. I robił. Koncert o 20, który przeciągał się do północy? Trzeba było zostać. Z żoną i psem widywał się sporadycznie. Nie zawsze potrafił odmawiać szefostwu. Przyznaje, może brakowało mu asertywności. Nie tylko jemu zresztą. Ludzie bali się o stabilną pracę. Bo mieli kredyty, a ta instytucja płaciła najlepiej ze wszystkich w branży kulturalnej w mieście, o ile nie w całym województwie. Można było dostać 4 tysiące na rękę, podczas gdy w innych około 2,5 tysiąca. Rachunek był oczywisty.
– Ok, zdobyłem doświadczenie, precyzję, ale bez tych wielu nadgodzin i tak bym to zdobył, tylko łagodniej dla siebie. Instytucje publiczne powinny być wolne od tego cwaniackiego wyzysku. Są utrzymywane z podatków, nie są powołane, żeby zarabiać. Nie są i uprawiają zwykłe neoliberalne wyrobnictwo, powszechne w wielu branżach na wolnym rynku, w środowisku aktywistycznym, w NGO-sach, w mediach, w oświacie, w pracy opiekuńczej, gdzie sprzedaje się ludziom jakąś opowieść tylko po to, żeby dawali z siebie więcej. Do granic wytrzymałości.
Pracoholizm
Fot.: iStock
Kreatywna korpoludka
Kasia spełniała marzenia i robiła karierę w Warszawie. Wydawało się, że wszystko idzie „jak Matczak” przykazał. Miała 25 lat, tuż po studiach. Łączyła pracę na pełen etat z własnym projektem designerskim. Najpierw tyrała, bo nie wiedziała, czy projekt okaże się rentowny. Potem, gdy już zaczął na siebie zarabiać, a z obu prac wychodziła jej dobra kasa, czuła, że taka szansa może się nie powtórzyć, dalej to ciągnęła. Nie pracowała po 16 godzin, ale pewnie 12-14 przez kilkanaście miesięcy.
– W pewnym momencie działałam już jak maszynka z listą zadań do wykonania i nie zastanawiałam się nad tym, jak się czuję. Chciałam tylko wykreślić z listy kolejne zadanie, bo zbliżało mnie do końca, ale w sumie nie wiem czego, chyba tylko tej listy, bo nie odliczałam nawet do weekendu, w weekend też była praca. Mogłam sobie powiedzieć co najwyżej: o, jeszcze tylko 14 dni takiego zapierdolu i mam np. dzień przerwy.
Zapominała o piciu, czasem o godzinie 18 orientowała się, że poza herbatą rano nic nie wypiła w ciągu dnia. Czasem opóźniała nawet wyjście do łazienki, bo szkoda czasu. Bo jeszcze dokończy, to kolejna rzecz będzie z głowy. Miała rozwalony żołądek ze stresu, ale nie myślała o tym w kategoriach komfortu, tylko czegoś co ją spowalnia, sprawia że jest mniej wydajna i nie daj boże po drodze z punktu do punktu będę musiała zatrzymać się, żeby skorzystać z łazienki. To z kolei dodatkowy stres, bo spóźnienie, bo zawsze wszystko było na styk.
– Byłam wiecznie wkurwiona – opowiada. – Jak trzeba było zatankować auto, podjechać na pocztę, czułam że mi to rozwala plan, że mnie opóźnia. Czułam się chujową córką, przyjaciółką, partnerką. Rodzice proszą mnie o pomoc? Jasne, że pomogę, są najważniejsi, ale już z czymś to koliduje. Oni akurat wiedzieli jak zapierdalam, więc sporadycznie o coś prosili, nawet starali się nie dzwonić, żeby nie przeszkadzać. Mówili: zadzwoń jak będziesz miała wolną chwilę. Znajomi? Prowadziłam w głowie listę okrojoną tylko do tych osób, z którymi chcę utrzymywać kontakt najbardziej na świecie. Nie spotykałam się z tym z kim chciałam, tylko z tym z kim już trzeba było, żeby te relację jakoś podtrzymać.
W domu dla mojego chłopaka też byłam chujowa. Mógł posprzątać, pozmywać, a np. nie zrobić prania i już afera gotowa. „Serio? To na mnie czeka? Przecież on wie, ile pracuje”. Pracował dużo mniej, to fakt, ale to zupełnie mnie nie usprawiedliwia. Przecież miał prawo do wolnego czasu, do odpoczynku. Kiedyś wykrzyczał mi, że zapierdalam tak i chciałabym, żeby on żył tak samo. Może faktycznie tak było, byłam sfrustrowana i zazdrosna o jego „wolność”. Pamiętam jak kiedyś pracowałam do 3, mieliśmy wtedy małe mieszkanie, on spał w łóżku obok biurka. Zobaczyłam, że śpi i po prostu się rozryczałam. W tym zapierdalaniu czułam się też coraz bardziej samotna.
Wie, że to źle brzmi, ale czuła, że to jedyne rozwiązanie. Wieczne wyrzuty sumienia: że zamiast spotkania ze znajomymi powinna robić rzeczy do pracy. Czas wolny zawsze był czasem ukradzionym, więc trudno było się nim cieszyć. – Może mogłabym się pocieszyć tym, że pracowałam dobrze, ale czy można pracować dobrze, pracując tyle? Wątpię, przecież byłam przemęczona – przyznaje.
W końcu zaczęła zauważać, co jej to robi: strach, stres, samotność, pustka. Powoli uczyła się odpuszczać i tego, że praca nie jest jedyną wartością. Dziś znów jest na etacie, stara się nie robić nadgodzin, czasem odpisze po pracy na jakiegoś maila. Dba o czas dla rodziców, czas z partnerką, totalnie czuje, że to najważniejsze. – A kasa? Okres kiedy zarabiałam najwięcej był najgorszym w moim życiu – mówi.
I zwraca uwagę na to, że to pokolenie które wchodzi teraz na rynek jest zupełnie inne. „Zrobić coś wieczorem? A czemu po godzinach pracy?”. – Ja bym robiła aż się kurzy i dziękowała bogu, że mam pracę. Nam wmówiono, że teraz to są możliwości, że można się wybić, że warto zapierdalać i być najlepszym, bo tylko tak się coś osiągnie. Ale może oni będą mieli lżej, może zdrowiej, mniej wydadzą na terapię.
Nowe BMW za gotówkę
Grzegorz niestety nie może powiedzieć o tytanicznej pracy w czasie przeszłym. Wciągnięty w wir wielkich pieniędzy, dużych projektów nie umie się zatrzymać.
Dorobił się na IT. Z żoną prowadzą jeszcze sieć tajskich SPA, które stały się bardzo popularne w ostatnich latach. Otwierają właśnie nowe biura na Mokotowie i na Woli w Warszawie. Otwiera także restaurację w przyszłym roku. – Od 10 lat nie wiem, w co ręce włożyć, a w ostatnich 4 latach tempo jeszcze wzrosło, za czym idzie skok zarobkowy o 500 procent i z roku na rok rośnie.
Pytam go, czy go to nakręca. – Jak idziesz do salonu BMW i kupujesz samochód od ręki za 300 koła i to samo robisz za 3 miesiące to tak, nakręca. I kupujesz auto plug-in i potem się zastanawiasz, kurde, gdzie ja teraz będę ładować to auto. No tak, to muszę teraz kupić mieszkanie z ładowarką, pach i kupujesz mieszkanie. Żona się pyta „A kiedy dom pod Warszawą?”. W przyszłym roku, jak znajdę chwilę na zrobienie papierków. Chęć posiadania jest jak narkotyk – odpowiada. I mówi o kosztach: – W pewnym momencie nie wyrabiasz i jedziesz na tabletkach, psychotropach, aby ciągnąć tę manianę dalej. Potem się orientujesz, że tak długo się nie da. Zaczyna szwankować ci umysł i ciało, potrzebujesz coraz więcej wspomagaczy, środków przeciwbólowych. Potem wychodzisz z tego twardo pracując – tutaj wybucha śmiechem.
– Czasem przychodzą chwile refleksji: po co to wszystko? Po cholerę? BMW nie zjem, dzieci na świecie chodzą głodne, a ja wydaje kasę na mało ważne zbytki. To, aby było mi lepiej, daję datki na siepomaga.pl. Albo lecę do Tajlandii i dla uczniów całej szkoły kupuję ubrania i przybory szkolne.
Grzegorz ma czworo dzieci, żonę. – Rozumieją dlaczego to robię, ale jestem pewien, że na starość mi wypomną, jaki byłem. Bo niby fizycznie przebywam obok nich, ale myślami gdzieś indziej. Nerwowy, naładowany negatywną energią, z nosem w komputerze. Czy moje dzieci docenią kiedyś taki czas? Zadaję sobie te pytania często i nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Czasami kładę się i pytam się: po co mi to ? Czy potrzebuje najnowszego BMW i czy przyda mi się po śmierci? Co na łożu śmierci będzie dla mnie ważne? Obiecuję sobie, że w następnym roku będzie inaczej, że powiem sobie: pierdolę, nie robię, wystarczy, mam już wystarczająco. A potem znowu widzę na ile mnie stać i siadam do komputera, żeby popracować.
Pracownica szpitala
Irena, samodzielna mama z południa Polski, twierdzi, że kompletnie nie widzi sensu w pracy non stop, ale nie ma wyjścia. Jest diagnostką laboratoryjną z bardzo wąską specjalizacją serolożki transfuzyjnej. Przez duże wymagania związane z edukacją i ogromną odpowiedzialność nikt się nie pcha do pracy w laboratoriach. We trzy zabezpieczają bank krwi w małym mieście powiatowym.
Podaje mi dane z odcinka listy płac za wrzesień. 22 dni pracy od 7 rano do 14:35 plus 275 godzin bycia „pod telefonem”. Czyli niby w domu, ale na krótkiej smyczy. Kiedy ktoś potrzebuje krwi lub jej składnika, musi w 30 minut pojawić się w pracy. – Czasem jest spokojny dzień, a czasem dwa wezwania w dzień, a jedno w nocy. A o 7 rano muszę być już w pracy. Pamiętam jedną wigilię. Wzywano mnie trzy razy. Inne święta Bożego Narodzenia – pierwszy dzień tych świąt i trudne 5-godzinne dobieranie krwi. Kiedy jedna koleżanka była w ciąży, a druga złamała nogę, przez dwa miesiące nie miałam ani jednego dnia wolnego i byłam cały czas pod telefonem.
Koszty? Życie w stresie, zawalone co drugie święta. Syn trafia do świetlicy przed 7 rano. Nieobecność na wywiadówce, bo akurat dostała wezwanie. Stres, migreny i napięcia w kręgosłupie lędźwiowym. – Nie mogę nagle rzucić wszystkiego i pojechać na wycieczkę. Imprezy, gdzie jestem jedyną niepijącą, bo dyżur pod telefonem. Utrudnione są nawet prace w ogrodzie, bo nie słyszę dzwonka telefonu gdy koszę trawę. Jak koleżanki na urlopie, to stres, że jak mi się coś stanie, to kogoś nie zoperują i umrze. Można powiedzieć, że to moja decyzja, ale czy na pewno?
Irena: – Taki system pracy nie jest normalny. W bardziej rozwiniętych krajach myśli się o skracaniu czasu pracy, a u nas wciąż panuje dziki kapitalizm, tylko z lepszymi pensjami. Piszę to z perspektywy 40-latki. Ta młodość poststudencka trwa krótko i nagle budzimy się ze świadomością, że nie przeżyliśmy pierwszego dnia dziecka w przedszkolu, bo w tym dniu musieliśmy być o 6 rano w pracy. Poza tym są takie dwa trendy, dwie prędkości w kwestii postrzegania pracy i życia. Czyli zapierdziel jak u Taty Maty lub świadome życie, przeżywanie każdej chwili tu i teraz. Trzeba pamiętać, że życie jest jedno. Mam nadzieję, że jeszcze będę mogła je kiedyś poczuć.
Czytaj również: Praca w Polsce. Robią tylko niezbędne minimum. Poza tym: kawa, energetyk, papierosek
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS