Jak mówi prof. Anna Wasilewska, dyrektorka Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku, nie ma właściwie dyżuru, by straż nie przywiozła jakiś pacjentów z granicy. – W ostatnim czasie trafiło do nas kilkunastu pacjentów w różnym wieku. To są zarówno niemowlęta, dzieci małe, które są pod opieką rodziców czy opiekunów prawnych, sporo było nastolatków. Ostatnio były dwie dziewczyny, które odłączyły się od grupy, z którą przechodziły przez granicę – relacjonuje w rozmowie z reporterem TOK FM Jakubem Medkiem. Jak dodaje, obecnie w szpitalu przebywa jedna dziewczynka, której opiekunów nie udało się jak dotąd odnaleźć, a ostatnio przyjęto dzieci m.in. z Konga i Kamerunu.
Najmłodsi pacjenci, którzy do szpitala trafiają w asyście funkcjonariuszy Straży Granicznej, są najczęściej w średniociężkim stanie. – Są odwodnieni, młodsze dzieci mają biegunkę, infekcje dróg oddechowych, starsze dzieciaki były w stanie ciężkim ze względu na to, że przeszły bardzo dużą odległość piechotą i miały bardzo podwyższone enzymy wskazujące na uszkodzenie mięśni. To są parametry, które odnotowujemy po bardzo dużych treningach – wyjaśnia dyrektorka.
Dlatego lekarze z Białegostoku zajmują się przede wszystkim nawadnianiem dzieci, stosują odpowiednie diety wysokokaloryczne, często podają im antybiotyki, bo ich infekcje nie były leczone przez dłuższy czas, wyrównują też poziom elektrolitów. – Dzieci dochodzą do siebie po paru dniach – mówi dyrektorka.
Prof. Wasilewska opowiada też, że czasami poza dzieckiem hospitalizowana jest również matka – tak było w przypadku, gdy do szpitala trafiła młoda kobieta z niemowlęciem. – Nie dziwię się, że dzieci są w takim stanie, w takim stresie. Nie możemy za bardzo zapewnić im psychologa, który mówi ich w języku, są bez rodziny. Jest to tragedia. Wydaje mi się, że to nie powinno mieć miejsca. Szczególne jeśli patrzymy na te najmłodsze dzieci – podkreśla lekarka.
Problemem jest zarówno bariera językowa, jak i to, że w placówce brakuje miejsc. Jak wyjaśnia dyrektorka, w szpitalu trwa remont, większość łóżek jest wyłączona, a trafia tam coraz więcej dzieci z COVID-19. Przez to lecznica może przyjąć tylko tych pacjentów, którzy najpilniej potrzebują pomocy.
Reszta jest wypychana
Jeśli jednak dzieci są w lepszym stanie, nikt ich do szpitala nie wozi. Tak było z grupą, której pomagała parę dni temu Marianna Wartecka z Fundacji Ocalenie. – Była to rodzina z bardzo małymi dziećmi. Udało nam się podać im herbatę i karimaty – relacjonuje Wartecka. Potem zabrała ich straż i wywiozła w kierunku granicy.
Tak stało się też np. w poniedziałek, z grupą z dziećmi przetrzymywaną w placówce w Michałowie. – Grupa siedziała przed budynkiem. Nagle podeszli funkcjonariusze z karabinami, zaczęli ich na siłę podnosić. Szarpać kobiety, popychać dzieci. Podniósł się ogromny krzyk – mówi dziennikarka “Faktu” Agnieszka Kaszuba. Straż graniczna sama potwierdziła, że grupa, w której było dziewięcioro małych dzieci, została wypchnięta do Białorusi.
Posłuchaj podcastu:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS