A A+ A++

W sprawie Michała Dworczyka wciąż nie wiemy, czy sprawcami wycieku wrażliwych informacji z jego prywatnej korespondencji mailowej są rosyjscy hakerzy (a służby nadzorowane przez Mariusza Kamińskiego ponoszą odpowiedzialność wyłącznie za to, że ani nie były w stanie ochronić jednego z najważniejszych polityków obozu rządzącego dziś Polską, ani nie były w stanie nakłonić go do większej ostrożności), czy też afera mailowa jest elementem walki o władzę w PiS, w której ludzie służb biorą udział jako strona albo jako sojusznik jednej ze stron. W tym samym bowiem czasie działacze partii Jarosława Gowina – rozpruwanej właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego i Adama Bielana – skarżą się na to, że sami bywali celem nieformalnych nacisków, z wykorzystaniem materiałów wrażliwych na ich temat, bynajmniej bez udziału Rosjan.

Służby w polityce

Udział służb w najbardziej brutalnych rozgrywkach o władzę nie byłby w historii III RP ani niczym zaskakującym, ani niczym nowym. Sam Mariusz Kamiński został przecież wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami skazany na kary więzienia (prezydent Andrzej Duda ułaskawił go w sposób budzący wątpliwości wielu polskich prawników, to znaczy przed uprawomocnieniem się wyroku) – za „aferę gruntową”. To znaczy za prowokację CBA, która miała politycznie zniszczyć Andrzeja Leppera, czyli jednego z koalicjantów Jarosława Kaczyńskiego w czasie pierwszych rządów PiS-u w latach 2006-2007. Tak, aby Kaczyński mógł przejąć jego posłów i jego wyborców.

Oczywiście w III RP nie tylko Jarosław Kaczyński używał służb jako narzędzia walki o władzę. Do pomocy służb odwoływał się Lech Wałęsa po przegranych na rzecz Aleksandra Kwaśniewskiego wyborach prezydenckich 1995 roku (tzw. afera Olina). Z pomocy służb korzystał „obóz transformacji” rozpracowując prawicową opozycję na początku lat 90. (tzw. szafa Lesiaka).

Materiały gromadzone przez SB na temat działaczy dawnej opozycji demokratycznej stały się głównym narzędziem politycznej rozgrywki Antoniego Macierewicza, który jako minister spraw wewnętrznych próbował przy ich pomocy ratować mniejszościowy rząd Jana Olszewskiego (pierwsza lustracja i tzw. noc teczek 4 czerwca 1992 roku).

Ludzie wprowadzeni do polskich służb w okresie pierwszych rządów Jarosława Kaczyńskiego, związani najczęściej z Mariuszem Kamińskim, po raz pierwszy na szeroką skalę posłużyli się prowokacjami i agenturą przeciwko politycznym przeciwnikom lub konkurentom PiS w latach 2006-2007. „Agent Tomek” (funkcjonariusz Centralnego Biura Antykorupcyjnego) przeprowadził na polecenie Kamińskiego prowokację, której ofiarą padła posłanka Platformy Obywatelskiej Beata Sawicka. Ujawnienie jej gotowości do udziału w aferze korupcyjnej (zaaranżowanej przez uwodzącego ją „agenta Tomka”) w apogeum kampanii przed wyborami parlamentarnymi 2007 roku miało przesądzić o klęsce PO, jednak brutalność i prymitywizm tej akcji odniosły przeciwny polityczny skutek.

Służby w III RP dopracowały się czarnej legendy, mimo że większość afer z ich udziałem była wynikiem działań polityków. Szczególnie tych, którzy sami zafascynowani mitem wpływu i potęgi tajnych służb, próbowali używać ich tam, gdzie ich własne polityczne kompetencje zawiodły. Winą nowych polskich służb było najwyżej to, że niektórzy ich funkcjonariusze – z oportunizmu, z nadmiaru ambicji, ze źle pojętej ideowości (mylącej interes państwa z interesem konkretnego polityka czy partii) – to zaproszenie polityków przyjęli.

Nowy początek

Choć może się to wydawać paradoksem, właśnie w tajnych służbach III RP po raz pierwszy autentycznie przezwyciężono niszczący Polskę w latach 80. „podział postkomunistyczny”. Czyli podział na ludzi broniących PRL-u i ludzi, którzy PRL usiłowali obalić. Od momentu zastąpienia w 1990 roku Służby Bezpieczeństwa przez Urząd Ochrony Państwa, w nowych tajnych służbach Trzeciej Rzeczypospolitej współpracowali ze sobą ludzie starego i nowego reżimu.

Kiedy w 1990 roku rozwiązano komunistyczną Służbę Bezpieczeństwa, aby stworzyć Urząd Ochrony Państwa, spośród ok. 24 tysięcy funkcjonariuszy SB do UOP trafiło po weryfikacji ok. 4 tysięcy osób. Do UOP trafili także wybrani i zweryfikowani funkcjonariusze służb wojskowych, a ze strony „solidarnościowej” uzupełnili to grono ludzie działający w opozycyjnym podziemiu lat 80. Szczególnie młodsi, z Niezależnego Zrzeszenia Studentów czy ruchu Wolność i Pokój. Pierwszym szefem UOP został Krzysztof Kozłowski, klasyczny polski inteligent, wcześniej związany z Tygodnikiem Powszechnym i współpracujący z solidarnościowym podziemiem. Później na czele UOP zastąpił go inny dawny opozycjonista, Andrzej Milczanowski, nieco bardziej od swego poprzednika zafascynowany służbami i wierzący w ich sprawczość, a w przeciwieństwie do Kozłowskiego, będącego bliskim współpracownikiem i sympatykiem Tadeusza Mazowieckiego, popierający Lecha Wałęsę.

Obaj pierwsi szefowie UOP, mimo swoich opozycyjnych biografii byli przekonani, że w nowych polskich służbach mogą współpracować ze sobą ludzie o różnej politycznej przeszłości. Także późniejsze osiągnięcia tych służb oraz ich patologie nie znały „postkomunistycznego podziału” na „złych weteranów SB i WSI” oraz „nieskazitelnych młodych ludzi z solidarnościowego podziemia”. Pomoc w ewakuacji w 1990 roku agentów CIA i amerykańskiego wywiadu wojskowego z Iraku (operacja „Samum”), która okazała się jedną z przepustek Polski do NATO, była głównie dziełem PRL-owskich „weteranów”, choć już pod nowym, postsolidarnościowym kierownictwem resortu i służb. Jednak wszystkie kolejne osiągnięcia – wyłapywanie rosyjskich czy białoruskich agentów, owocna wywiadowcza współpraca ze służbami NATO, ale także wszystkie patologie służb polegające głównie na mieszaniu się w politykę lub byciu rozgrywanym przez polityków – cały ten dorobek polskich służb po roku 1990 to zasługa zarówno „weteranów” dawnego reżimu, jak też „rekrutów” nowego.

Tzw. szafa Lesiaka (zbiór dokumentów uzyskanych dzięki rozpracowywaniu prawicowych partii politycznych będących w opozycji najpierw do Lecha Wałęsy, później do rządu Hanny Suchockiej) była dziełem specjalnego zespołu w UOP, w którym działali zarówno weterani z dawnej SB, jak też ludzie wywodzący się z młodzieżowej antykomunistycznej opozycji lat 80.

Prawdziwe braterstwo krwi (pomiędzy wyższymi oficerami UOP wywodzącymi się z dawnych służb PRL-owskich i tymi z dawnego młodzieżowego antykomunistycznego podziemia) zawiązało się przy okazji tzw. afery Olina, kiedy ludzie z obu „naborów” próbowali znaleźć dowody na agenturalną współpracę z Rosjanami ówczesnego „postkomunistycznego” premiera Józefa Oleksego (to on miał nosić pseudonim „Olin”). Sprawa Olina zakończyła się fiaskiem, kiedy Andrzej Milczanowski, który w dramatycznym sejmowym przemówieniu zarzucił liderom postkomunistycznej formacji agenturalność, musiał ustąpić. Oleksy podał się do dymisji, jednak w niczym nie osłabiło to postkomunistów mających na swoim koncie dwa świeże wyborcze zwycięstwa – w wyborach parlamentarnych i w wyborach prezydenckich, w których Aleksander Kwaśniewski pokonał Lecha Wałęsę. Znaczna część opinii publicznej uznała wówczas aferę Olina za próbę podważenia wyniku wyborów przy użyciu służb.

Postkomuniści po powrocie do władzy mieli problem z ponownym podporządkowaniem sobie nowych służb. Część dawnych funkcjonariuszy „skompromitowała” się w ich oczach, współpracując z Wałęsą i Milczanowskim. Z kolei wielu najtwardszych weteranów z dawnej SB i WSI, którzy nie przeszli weryfikacji albo nawet do niej nie przystąpili, wcale nie chciało wracać. Uważali bowiem Kwaśniewskiego i Millera za „zdrajców”, z racji ich jednoznacznego opowiedzenia się po stronie NATO, a później UE. Kontrolę postkomunistów nad służbami utrudniała także zaostrzająca się walka polityczna pomiędzy Kwaśniewskim i Millerem. Jeden z ostatnich szefów UOP, Zbigniew Siemiątkowski, był raczej człowiekiem Kwaśniewskiego, niż Millera. W tej sytuacji zbyt ostentacyjne używanie służb do walki politycznej stawało się ryzykowne.

Kiedy rząd Leszka Millera rozwiązał UOP w 2002 roku (w oparciu o ustawę uchwaloną przez większość SLD-PSL), tworząc w to miejsce Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencję Wywiadu, przeprowadzono kontrczystkę zwalniając ok. 400 osób (8 procent funkcjonariuszy UOP).

Specyficzny i dość wyjątkowy stosunek do służb miał Donald Tusk. Mimo, że w okresie rządów PiS jego własna partia stała się obiektem agenturalnych prowokacji, zostawił początkowo w swoim rządzie Mariusza Kamińskiego jako szefa CBA. Tusk uważał, że zarówno obecność Kamińskiego, jak też pozostawienie w służbach całej grupy jego ludzi pomoże mu zdyscyplinować własnych partyjnych działaczy. Obecność tego „ciała obcego” uchroni ich przed pokusą korupcji. Już jednak w czasie afery hazardowej z 2009 roku (podejrzenie o płatny lobbing przy uchwalaniu ustawy regulującej hazard w Polsce), Tusk miał się przekonać, że Kamiński jest raczej patriotą Kaczyńskiego, niż polskiego państwa. Sposób ujawnienia afery hazardowej (głównym medialnym dysponentem tajnych materiałów ze śledztwa CBA okazał się dziennikarski sympatyk PiS-u Cezary Gmyz) miał doprowadzić do upadku rządu.

Po odwołaniu Kamińskiego, Tusk zostawił w służbach wielu jego ludzi. Nadal jedną z motywacji pozostawała chęć dyscyplinowania swojej własnej partii. Jednak to właśnie „patrioci PiS-u” w polskich służbach mieli później wpływ na przebieg afery wokół „kelnerskich podsłuchów”, która wizerunkowo i politycznie zdemolowała rząd Donalda Tuska w 2014 roku.

Afera podsłuchowa – czyli trwający przez wiele miesięcy proceder podsłuchiwania najważniejszych osób w państwie, przy obojętności służb, które okazały się później równie bezradne próbując wyjaśnić głębsze mechanizmy tej afery – była największą kompromitacją polskich służb. Przynajmniej do czasu afery z mailami Dworczyka.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSkradzioną toyotą uderzył w latarnię
Następny artykułZabezpiecz mieszkanie przed wakacyjnym wyjazdem – nie daj się złodziejom!