A A+ A++

Gdy sam grał, starał się doprowadzić przeciwników do tego, by mieli dość meczów z nim. Swoich zawodników uczył za to przede wszystkim jednego – że nie muszą być perfekcyjni, wystarczy, by byli lepsi od gościa stojącego po drugiej stronie siatki. W ten sposób doprowadził Andre Agassiego do sześciu tytułów wielkoszlemowych, a potem Andy’ego Roddicka do jego pierwszego (i jedynego) US Open. Teraz – po dziesięciu latach, gdy nie trenował nikogo w tourze – dołączył do sztabu Coco Gauff. I z miejsca odmienił jej grę oraz nastawienie. Nastoletnia Amerykanka najpierw wygrała turniej w Cincinnati, a teraz jest w finale w Nowym Jorku. Kim jest Brad Gilbert i dlaczego Coco sięgnęła po jego usługi?

 

„Jesteś, k…, najgorszy” 

Nigdy nie był wybitnym zawodnikiem. Zarówno jeśli chodzi o sukcesy – choć wygrał 20 turniejów ATP, głównie niskiej rangi, i przez kilka lat był w okolicach TOP 10 rankingu (najwyżej na czwartym miejscu) – jak i styl gry. Ten drugi był bowiem przeciwieństwem tamtych czasów. Gilbert często nie atakował (choć oczywiście to potrafił i jeśli uznał, że lepiej będzie danego rywala przycisnąć, to to robił), wyczekiwał błędów rywala, przebijał piłkę, chciał zamęczyć osobę po drugiej stronie siatki. 

To pozostałość z dziecięcych i nastoletnich lat.

W tenisa grać zaczął jako mały dzieciak. Miał cztery lata, sportem zainteresował się jego ojciec, Barry, a grywało też starsze rodzeństwo. – Dałem mu małą rakietę i patrzyłem, jak odbija piłkę o ścianę. Po krótkim czasie wszedł na kort i zaczął grać – wspominał tata Gilberta. Młodego Brada kręciła sama gra, ale jeszcze bardziej rywalizacja. Uwielbiał grać mecze, choć początkowo sprawę utrudniała mu sylwetka. Długo mierzył niespełna 160 centymetrów, wyciągnęło go – choć do 170 cm – dopiero na początku gry w uniwersytecie.

Zanim tam jednak poszedł, grywał w składzie ekipy w liceum. Wspominał, że już gdy tam trafiał, chciał zostać jej najlepszym zawodnikiem. Początkowo było to trudne, bo najlepiej w tenisa grała tam… jego siostra, Dana.  

Nie mogłem narzekać, że to ona jest „jedynką” w naszym składzie. Faktycznie była lepsza ode mnie. […] Dana i jej dwie przyjaciółki były naszą tajną bronią. Gdy przyjeżdżaliśmy i inni widzieli, że mamy je w składzie, myśleli, że łatwo wygrają. Czasem nawet nie chcieli z nimi grać. A potem one kopały im tyłki – mówil Brad.  

Gilbert w końcu został zresztą liderem licealnej, a potem też uniwersyteckiej drużyny. I to mimo wszelkich braków.  

Nigdy nie grał przesadnie dobrze technicznie. Brakowało mu też mocnego serwisu czy forehandu, jego backhand też nieco szwankował. Ale wiedział jak wygrywać. Do tenisa podchodził jak do szachów. Czasem wręcz pozwalał sobie na przegranie pierwszego seta, poświęcając go na rozgryzienie przeciwnika – mówił o swoim synu Barry.  

W tourze, gdy już do niego przeszedł, też to tak działało. Na korcie Brad wykorzystywał swój największy atut – umysł. Z najlepszymi tenisistami zwykle to nie wystarczało, ale jeśli spotykał kogoś na swoim poziomie, to najczęściej wygrywał. Choć i z tymi z topu się udawało. Swój największy tytuł – w Cincinnati, dziś to turniej ATP 1000 – odniósł po pokonaniu Pete’a Samprasa, Michaela Changa, Borisa Beckera i Stefana Edberga. Czterech mistrzów wielkoszlemowych.  Niezłe osiągnięcie, co?

Kiedyś ograł też Johna McEnroe, a tego nieco to zdenerwowało. – Gilbert, nie zasługujesz na to, by być na tym samy korcie co ja. Jesteś kurwa najgorszy – krzyknął do niego w złości. A potem zrobił sobie sześć miesięcy przerwy, żeby tę porażkę przetrawić. O Bradzie wypowiadał się zresztą jeszcze kilkukrotnie. Choćby tak:  

Kłapouchy nie dorastał Bradowi do pięt. Gilbert miał czarną chmurę nad głową od chwili, gdy wychodził na kort. Nigdy nie był usatysfakcjonowany, póki i ty nie zacząłeś takiej mieć. To było wręcz jego planem na mecz. Już w czasie rozgrzewki wyglądał, jakby miał popełnić harakiri. A potem komentował swoje zagrania w trakcie meczu, usprawiedliwiał każdy swój błąd.  

Największy sukces Brada to wspomniana wygrana w Cincinnati, zresztą to jedyny duży turniej, w którym triumfował. Do tego był jeszcze ćwierćfinał Wimbledonu, a także brązowy medal igrzysk w 1988 roku – gdy tenis oficjalnie wrócił do programu olimpijskiego.  

To może najwspanialsze 17 dni mojej kariery. […] Chciałem to wzsystko przeżyć. Mój tenis był w sumie w złym punkcie, wracałem po kontuzji kostki, źle się poruszałem, pewność siebie też spadła. Dlatego zależało mi na doświadczeniach olimpijskich. Chodziłem na każdy event, oglądałem wszystko z trybun. Zapasy, podnoszenie ciężarów, do tego mieszkałem w wiosce – mówił. 

Przy tym wszystkim jednak przeżył też nieco rozczarowania. 

Gdybym mógł zmienić wynik jednego meczu, to byłby to półfinał tych igrzysk. To była szalona rzecz, bo trzy, może cztery tygodnie później pokonałem obu finalistów [byli nimi Tim Mayotte i Miloslav Mecir – przyp. red.] mecz po meczu w Bercy. A w Seulu przegrałem z Mayottem. Zdobyłem brąz, byłem z tego zadowolony, ale czułem też, że uciekła mi wielka szansa – mówił.  

W pewnym sensie odbił to sobie osiem lat później. Ale już nie jako zawodnik. 

Przestań pudłować, Andre 

Właściwie to nie myślałem o tym, by zostać trenerem. W 1994 roku grałem w Miami, przygotowałem się do turnieju. Myślałem, że pogram jeszcze kilka lat i potem wymyślę, co robić po karierze. Wtedy spotkałem się z Andre. Miał pomysł, że nawet gdy jeszcze grałem, moglibyśmy pracować razem. Wiedział przede mną, że chcę zostać trenerem – wspominał Brad Gilbert. 

Andre, którego tu wspomina, to Agassi. Jeden z najlepszych tenisistów w historii, ale przed początkiem ich współpracy gość, którego talent się rozdrabniał. Owszem, w 1992 roku wygrał Wimbledon, ale nie potrafił pójść za ciosem. Niby dochodził daleko w wielu turniejach, ale z wygrywaniem miał problem. Najlepsi rywale byli o krok przed nim. Gilbert miał to zmienić.  

Po raz pierwszy by przedyskutować tę sprawę, spotkali się właśnie we wspomnianym Miami. Zaczęło się dziwnie. W restauracji, w której się umówili, zmienili stolik, bo Gilbert nie chciał siedzieć na zewnątrz. Potem Brad wyszedł z knajpy, poszedł do sklepu i wrócił z sześciopakiem Bud Ice’a, bo restauracja go nie miała, a on nie pił innego piwa. Z kolei gdy już zamówili jedzenie, opowiadał Agassiemu i jego menadżerowi, jak powinno się jeść nóżkę kurczaka z mozzarellą. 

Potem jednak zachwycił ich obu, gdy wreszcie zaczął mówić o grze Andre i jej słabościach. 

To nie fizyka kwantowa. Gdybym miał twoje umiejętności, talent, return, pracę nóg – dominowałbym w tourze. Ale ty zgubiłeś ogień i to już gdy miałeś szesnaście lat. Co się stało z dzieciakiem, który na korcie był agresywny, szybko odgrywał piłkę? Próbujesz być perfekcyjny, ale nigdy ci się nie udaje. I to pierdzieli ci w głowie. Twoja pewność siebie nie istnieje, a perfekcjonizm to tego przyczyna. Chcesz zagrywać winnera z każdej piłki. A wystarczy być konsekwentnym, spokojnym – w ten sposób wygrasz w 90 procentach przypadków – mówił Gilbert swojemu koledze po fachu. 

Dalej opowiadał w podobnym stylu. Że Andre powinien zluzować, że nie zawsze musi zagrywać idealnie w linię, że chodzi nie o to, by wygrać pięknie, ale by wygrać w ogóle (książka Gilberta, którą potem napisał, nazywała się „Winning Ugly”), a Agassi ma wszystkie narzędzia ku temu, by triumfować w zdecydowanej większości meczów. Musi po prostu przestać rywalizować z samym sobą, a zacząć z rywalem.  

Gonisz za perfekcją, a ona nie istnieje. Cierpisz przez to. W ciągu roku masz może pięć dni, gdy faktycznie jesteś perfekcyjny i nikt cię nie pokona. Ale osiem takich, gdy to ty z nikim nie wygrasz – twierdził.  

Agassi dał się przekonać. Zaczął współpracę z Gilbertem, gdy ten był jeszcze aktywnym graczem, ale Brad stosunkowo szybko odpuścił własną karierę i skupił się na tej Agassiego. Jego filozofia idealnie odpowiadała temu, czego Andre szukał. Nacisk w pracy kładli na przygotowanie fizyczne, dyscyplinę taktyczną, ale przede wszystkim – psychikę. Agassi miał chcieć wygrać każdy mecz, niezależnie od tego, jakim sposobem. Andre dokładał do tego tylko jedno zdanie: byle uczciwie i na korcie.

Raz się nawet o to pokłócili. Agassi pozwolił rywalowi odpocząć, gdy ten miał problemy żołądkowe, a potem przegrał mecz. Gilbert był na niego wściekły, krzyczał, że ten niepotrzebnie zgodził się na przerwę i powinien był zmusić przeciwnika do gry. Ale gdy Andre odparował, że „skoro nie potrafi pokonać kogoś, kto przed chwilą wyraźnie cierpiał, to nie zasługuje na wygraną”, uznał, że jego podopieczny ma rację.  

Wspólnie wygrali sześć turniejów wielkoszlemowych. I złoto igrzysk w Atlancie, o którym Brad mówił potem, że to dla niego „moment, który przebił nawet jego brązowy medal”. Andre Agassi pod batutą Brada Gilberta stał się najlepszym graczem świata, wygrał każdy turniej wielkoszlemowy (nie zrobił tego nawet jego największy rywal, Pete Sampras), został liderem rankingu i grał znakomity tenis.  

Brad nauczył mnie, że trenerów nie należy oceniać po tym, co wiedzą, ale po tym, czego uczy się ich student. Nauczył mnie, że nie muszę być perfekcyjny. Ba, nie muszę nawet być dobry. Jedyne, co muszę w tenisie, to być lepszym od jednej osoby – tej po drugiej stronie kortu. To jest rozwiązywanie problemów. Uproszczenie wszystkiego. Raz w Cincinnati przegrywałem z gościem, którego powinienem był spokojnie ograć. Nie wiedziałem, co robić, spojrzałem na Brada i zapytałem go: „Masz jakąś poradę?”. Na co on powiedział: „Tak, przestań pudłować”. Była w tym jakaś sztuka. Brad był mistrzem w upraszczaniu tenisa – wspominał Agassi.  

Obaj finalnie zostali (i są nadal) przyjaciółmi, choć ich współpraca zakończyła się w 2002 roku, gdy Agassi powoli zmierzał do emerytury (już po rozstaniu z Bradem wygrał jeszcze Australian Open 2003 i był w finale US Open 2005), w oficjalnym komunikacie Andre mówił: 

– Brad to najlepszy trener w historii.  

Dwóch Andych i telewizja 

Po pracy z Andre Gilbert chwilę odpoczął, a potem wskoczył do boksu innego amerykańskiego tenisisty, choć znacznie młodszego – Andy’ego Roddicka. Niespełna dwa miesiące później Roddick wygrał US Open, został też liderem rankingu ATP. I wiele z tych zasług oddawał temu, jak Brad szybko potrafił zmienić jego nastawienie i zmienić szczegóły, które wpływały na jego grę.  

Ich współpraca nie przetrwała jednak długo, bo tylko półtora sezonu.  

Podobnie było z Andym Murrayem. Gilbert został zatrudniony przez brytyjską federację do nadzorowania ich programu tenisowego, a do tego skupił się na tym, by zrobić ze Szkota – najlepszego wówczas brytyjskiego tenisisty – zawodnika ze światowej czołówki. Udało mu się, bo wprowadził go w okolice najlepszej „10” rankingu. Andy sam jednak postanowił zmienić trenera, uznając, że może sobie pozwolić na to, by tym razem wybrać go samemu (wcześniej przydzielono mu Gilberta odgórnie). 

I tak to w sumie wyglądało cały czas. Brad pracował z kolejnymi tenisistami, ale stosunkowo krótko. Przez kilka miesięcy prowadził na przykład Keia Nishikoriego, a jego ostatnim podopiecznym – nie licząc prac z juniorami w akademiach i na obozach – był Sam Querrey. U każdego z nich Gilbert poprawił wyniki, ale przy żadnym nie został na długo.  

Częściowo winny tego stanu rzeczy jest pewnie on sam. Jego styl pracy – choć dawał efekty – niekoniecznie przystawał bowiem do touru w tamtych latach. Brad od zawsze był bowiem specjalistą od szukania gorszych stron  u rywala. – Przestań myśleć o sobie i swojej grze, zamiast tego pamiętaj, że gość po drugiej stronie siatki też ma słabości – mówił.  

Amerykanin świetnie rozwijał taktykę i wiarę w siebie swoich zawodników. Gorzej – ich technikę, styl gry. Uwielbiał obserwację innych tenisistów, wyszukiwanie ich mocnych i słabych stron, analizę meczów. – Strategicznie to mistrz – mówił Andy Roddick. A jego imiennik, Murray, potwierdział. – Brad uwielbiał rozmawiać o potencjalnych zestawieniach, słabościach konkretnych tenisistów. Rozumiał, jak wygrywać, po prostu.  

Nic dziwnego, że gdy przestał trenować w tourze, został ekspertem w telewizji. Komentatorem, w tej roli zbierał i zbiera nadal różne opinie, oraz analitykiem, jednym z lepszych w branży. Świetnie opisywał strategię konkretnych graczy, od początku potrafił w przystępny sposób pokazać widzom, co który tenisista powinien robić lub dlaczego robił to, co właśnie zobaczyli.

I w tej roli sprawdzał się właściwie przez ostatnią dekadę. Zresztą robi to nadal, tyle że teraz ma też w tourze swoją zawodniczkę. Ale dlaczego w ogóle wrócił? 

Najpierw Zendaya, potem Coco 

To było w zeszłym roku. Do Brada Gilberta, który akurat pracował w Kalifornii z juniorami, zadzwonił telefon. Sprawa była nietypowa. Otóż Zendaya, jedna z największych gwiazd obecnego kina, podpisała kontrakt na występ w filmie „Challengers”, opowiadającym o miłosnym trójkącie w świecie zawodowego tenisa. 

Był tylko jeden problem. Zendaya nie potrafiła w tenisa grać ani trochę. 

Rola Gilberta? Prosta. Podszkolić ją na tyle, by na ekranie sceny z kortu wyglądały w miarę dobrze. A przy okazji potrenować też i inne osoby z obsady. Gilbert chętnie się tego wyzwania podjął, do tego wziął też udział w „projektowaniu” wymian, które potem miały zostać odtworzone na ekranie. Przez trzy miesiące były trener Agassiego szkolił więc najbardziej nietypową osobę w swoim trenerskim CV.  

Przypomniał sobie w tym czasie, jak podobała mu się praca z konkretnymi zawodnikami. Zorientował się też, że wiele z osób, z którymi współpracował w telewizji, pomagało niektórym tenisistom: Pam Shriver Donnie Vekić, Darren Cahill Jannikowi Sinnerowi. W jego oczach wszystko zaczęło się składać w jedną całość, był świadom, że może połączyć różne zobowiązania.  

Czekał tylko na dobrą okazję.  

W głowie miał myśl, że chciałby współpracy z młodym zawodnikiem czy zawodniczką, najlepiej ze Stanów. Szybko otrzymał kilka ofert, ale żadna nie wydawała mu się idealna. Aż tu nagle – po jej porażce w pierwszej rundzie Wimbledonu – zadzwoniła do niego osoba z teamu Coco Gauff. Jeśli był zainteresowany współpracą, miał porozmawiać z jej rodzicami i nią samą, przedstawić wizję na rozwój młodej zawodniczki. 

Brad wiedział, że trafił na osobę, którą chciał trenować. Zawodniczkę z wielkim potencjałem, ale takim, który wymaga pracy, by go zrealizować, bo na jej grze wciąż dużo było rys. – Wcześniej rozmawiałem z nią ze dwa razy, ale w ramach wywiadów do telewizji. Gdy mnie o to poprosili, porozmawialiśmy z godzinę. Od razu widziałem, że jest bardzo bystra. Powiedziałem jej, co moglibyśmy zrobić z jej grą. Po wszystkim powiedzieli mi, że się do mnie odezwą – wspominał Gilbert.  

I w przeciwieństwie do standardowych rozmów kwalifikacyjnych – faktycznie się odezwali. Coco chciała spróbować współpracy z doświadczonym szkoleniowcem, choć, jak sama przyznawała, sukcesów trenerskich Brada nie pamiętała, bo przy okazji tych największych „nie było jej jeszcze na świecie”. Ale przekonał ją do siebie: pomysłem, wizją i tym, co jej powiedział. Zdaniem Matsa Wilandera, byłego znakomitego tenisisty, dziś eksperta Eurosportu, Coco nie mogła wybrać lepiej:  

Brad rozumie, czym jest talent i co on oznacza. Talent to nie osoba, która ma świetną technikę. Talent to ktoś, kto ma wewnętrzne dążenie do sukcesu. On to wie. Rozumiał to w przeszłości, choćby z Andym Murrayem, nawet jeśli ostatecznie rozstali się w nie najlepszych relacjach. Ale to część jego charakteru. Brad zaczyna z tobą pracować, wchodzi do twojego umysłu i serca, i nie bierze „nie” jako odpowiedzi. Jeśli z czymś się nie zgodzisz, idzie do następnej osoby. Zrobił tak z Murrayem, ale wcześniej pomógł Roddickowi wygrać US Open, a z Agassiego zrobił zdobywcę Karierowego Wielkiego Szlema – mówił Wilander.  

A kogo zrobi z Coco Gauff?  

Stare hity, zabawa i detale 

Brad Gilbert w trakcie tegorocznego US Open nie ma łatwego życia. Śpi po kilka godzin, bo z powodu różnych obowiązków chodzi do łóżka często po 2 w nocy, a wstaje – to akurat u niego normalne – jeszcze przed 6, żeby wyjść na dłuższy spacer. – Piję mnóstwo kawy, od zawsze tak mam. Gdy grałem, piłem nawet więcej. Rano zwykle wypijam dwa podwójne espresso. Zwykle to wystarcza, ale teraz może wypiję jeszcze jakieś popołudniu – mówił. 

Kawa musi być mocna, bo zajęć Gilbert ma po prostu mnóstwo. Jest analitykiem jednej ze stacji telewizyjnych, więc ogląda właściwie każdy z najważniejszych meczów. Jeszcze nie opuścił ani jednej sesji wieczornej. Bywa zresztą, że przeprowadza też rozmowy z zawodnikami po ich spotkaniach. Albo je komentuje. W skrócie: jest wszędzie i robi wszystko.  

Przylatuję tu od 1981 roku. Nie chciałbym, żeby było inaczej. Robię to, co chcę. Gram, trenuję, komentuję. Nie chciałbym robić niczego innego zamiast tego – mówił. Co najciekawsze, nie wpływa to w ogóle na jakość jego pracy z Coco Gauff. Bo to jej ze wszystkich zawodników i zawodniczek poświęca w trakcie tego turnieju najwięcej uwagi. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Oficjalnie jest w jej sztabie tylko asystentem. Głównym trenerem pozostaje Hiszpan Pere Riba, który zresztą też dołączył tam niedawno. Problemy z trenerami u Coco zaczęły się wiosną, gdy z jej teamu odszedł Diego Mayano, który zrezygnował z powodów osobistych. Potem Amerykanka znalazła Ribę, a wreszcie trafiła też pod skrzydła Gilberta. Z czego cieszy się nie tylko ona, ale i Hiszpan.  

Najważniejsze nie jest to, jak wypadamy ja czy Brad. Najważniejsze, że Coco wierzy w pracę, którą wykonujemy i się poprawia. Brad wniósł do naszego zespołu mnóstwo rzeczy. Jest bardzo pozytywny, szybko złapaliśmy dobre połączenie. Obserwuję go przy pracy i wiele się uczę – mówił trener Amerykanki. 

A sama Coco szybko zaufała doświadczonemu szkoleniowcowi. Głównie dlatego, że ten… nie zachowuje się, jakby był o niej o dobre dwa pokolenia starszy.

Martwiłam się różnicą wieku, ale Brad ma umysł 20-latka. Czasem zachowuje się nawet jak ktoś młodszy, jakby był 10-letnim dzieciakiem. Właściwie każdy trening gra z Jolly Rancherem [nazwa cukierków i żelek popularnych w Stanach – przyp. red.] w ustach. Za każdym razem mi też je daje. Biorę je, ale ich nie jem. W tym momencie nie mogę sobie na to pozwolić – opowiadała Coco.  

Brad szybko ją więc kupił, ale nie zrobiłby tego, gdyby był tylko zabawny i rozdawał cukierki. To w końcu nie Halloween. Najważniejsze było to, że Cori spodobały się metody jego pracy i szybko zauważyła ich pozytywne efekty. Gilbert wiedział, że w tym okresie nie może sobie pozwolić na wiele zmian, bo przed Gauff wielkie turnieje. Więc skupił się na drobiazgach, detalach. Pominął nawet rzeczy, o których większość osób od razu mu mówiła czy pisała.  

Każdy wspominał o jej forehandzie. A my niczego w nim nie zmieniliśmy. (śmiech) Nigdy nawet o nim nie wspomniałem, choćby słowem. Gdy ktoś cały czas mówi o jednym zagraniu, to zaczyna cię zżerać. A gdy sam się na tym zafiksujesz, to cierpią na tym inne uderzenia. Uznałem więc, że nie będziemy nad nim pracować w ogóle – mówił Gilbert. 

Zamiast tego przestawił Coco taktycznie. Miała ustawiać się nieco dalej returnując, za to grać agresywniej, gdy sama serwowała. To zmiany, które można było wprowadzić z miejsca. – Tenis jest prosty. Musisz utrzymać swój serwis i przełamać rywala. Wtedy wygrasz. Coco od razu wprowadziła pewne zmiany, które jej zaproponowałem. I to zrobiło różnicę. Nagle zaczęła lepiej returnować – mówił Brad.  

Efekty jego pracy widoczne są gołym okiem. Odkąd dołączył do sztabu Coco Gauff, ta zdążyła wygrać turniej w Cincinnati (pokonując po drodze – po raz pierwszy w karierze – Igę Świątek), a teraz doszła do finału US Open. Ale sam Amerykanin przyznaje, że to w małej mierze jego zasługa – bo talent u Coco od zawsze był.  

Przychodząc do jej teamu wiedziałem, że ma wiele mocnych stron w swojej grze. Chciałem tylko poprawić to, co już u niej było. Do tego dochodzi kwestia strategii, znajdowania rozwiązań – mówił. Gauff z kolei przyznawała, że faktycznie, wielkich zmian nie było, ale Gilbert potrafił do niej trafić. – Czasem nie chodzi o to, co ktoś mówi, ale kto to mówi. Wiadomość, jaką dostaję, się nie zmieniła, zmienił się sposób jej przekazania. Mam inną perspektywę, to pomaga.  

Gilbert nauczył ją również – co przyznaje sama Coco – cieszyć się tenisem. 

Dociera do mnie, że powinnam po prostu cieszyć się grą. Pere też tak to widzi, choć czasem pozostaje bardziej skoncentrowany i zaangażowany. Z Bradem sporo uczę się podczas dobrej zabawy. W ostatnich tygodniach odczuwałam radość także w stykowych momentach. W Montrealu Jessica Pegula przełamała mnie pod koniec trzeciego seta, ale nawet wtedy cieszyłam się tą rywalizacją. Wcześniej byłabym po prostu bardzo zestresowana. To zasługa Brada. Dąży do tego, bym umiała rozluźnić się w ciężkich kortowych sytuacjach i zaczęła doceniać także to, co w tenisie najtrudniejsze – mówiła Amerykanka. 

Co jeszcze istotne – Brad potrafił ją nauczyć cieszyć się, ale również… cierpieć na korcie. Odkąd współpracują, Coco zaliczyła już kilka spotkań, w których nie wszystko szło po jej myśli i nie grała najlepiej. Ale potrafiła wygrać. – To zawsze była mocna strona Brada, przecież napisał o tym nawet książkę. Strategia, te sprawy. Jestem pewien, że jest zadowolony, gdy Coco wygrywa takie mecze, znajduje drogę do triumfu – mówił potem Andy Murray.  

Czy tę drogę znajdzie też w starciu z Aryną Sabalenką w finale? Niewykluczone. W ich bezpośrednich pojedynkach w końcu prowadzi 3:2. Gdyby dołożyła czwartą wygraną, to Brad Gilbert w zasadzie powtórzyłby to, co zrobił z Andym Roddickiem, natychmiastowo doprowadzając go do wygranej w Wielkim Szlemie. 

Choć tym razem pewnie chciałby, by ta współpraca trwała dłużej, przyniosła więcej sukcesów i nauczyła Coco… miłości do starej muzyki. Bo tego jednego Brad nie potrafi w niej na razie zaszczepić. The Eagles, Grateful Dead, Tom Petty czy Bruce Springsteen – próbował wszystkiego, ale Gauff zostaje przy swoich piosenkach. 

Choć kto wie, może z czasem i to się u niej zmieni. 

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix (Gauff)/Wikimedia (Gilbert) 

Czytaj więcej o tenisie:

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułVuelta a Espana 2023: etap 15 – mapki/przekroje
Następny artykułBędą emerytury stażowe. Jakie kryteria?