Możecie się nie zgadzać, możecie protestować, możecie nas nawet wyśmiać. Przyjmiemy to godnie i z pokorą, ale zdania nie zmienimy. Za nami – uwaga, uwaga – udana jesień w Ekstraklasie. A tak, zapomnijcie na chwilę o tych wszystkich paździerzach, o tych meczach bez celnego strzału, o tych piłkarskich jajcach, gdy „chłop się wywrócił na piłce, no nie wytrzymam”. Pamiętajmy wszyscy, z jakiego poziomu niepewności i sceptycyzmu startowaliśmy, jakie nastroje towarzyszyły nam, gdy w Pogoni wykryto jakieś trzydzieści zakażeń koronawirusem. I w takim nastroju usiądźmy do przyjemnych wspominek z ostatnich miesięcy – wybraliśmy dziesięć oczarowań, które sprawiły, że ligę oglądało się miło.
Nie tworzyliśmy rankingu. Jak w końcu zestawić Kacpra Kozłowskiego z Leszkiem Ojrzyńskim? Wybraliśmy za to okrągłą dyszkę, która sprawiła, że liga była naprawdę znośna. Albo przynajmniej: znośna bywała. Kolejność nieistotna, może poza punktem pierwszym.
PO PROSTU: PRZETRWALIŚMY
Zaczynamy od „matki wszystkich oczarowań”. Nie byłoby dryblingów Kacpra Kozłowskiego i nie byłoby spektakularnego powrotu do pracy Leszka Ojrzyńskiego, gdyby nie ogromna determinacja całego środowiska piłkarskiego, by grać mecze, niezależnie od sytuacji pandemicznej. Udało się rozegrać w tym roku 248 spotkań Ekstraklasy, dokładnie tyle, ile było ich zaplanowanych. A przecież po drodze mieliśmy dwie (właściwie już chyba dwie i pół) fale koronawirusa. Po drodze minęliśmy się z dwoma lockdownami, na trasie były przeszkody organizacyjne, finansowe, wreszcie czysto zdrowotne.
A jednak, udało się. Środowisko piłkarskie oczywiście zdążyło się pięćset razy pokłócić. Karczemne awantury wybuchały równie często, jak w czasie „pozapandemicznym”. Ale gdy już skończyły się wszystkie szarpaniny o to, kto ma płacić za testy i co zrobić w przypadku osiemnastu zarażeń w drużynie – wszyscy spięli się i doprowadzili ligę do szczęśliwego końca. Gdy przypomnimy sobie nasze kwietniowe nastroje, gdy przypomnimy sobie jak zakończyły się sezony w ligach francuskich chociażby… Doceniamy to, co mamy u siebie. Ba, możemy z całą odpowiedzialnością użyć mocnych słów.
Jesteśmy oczarowani tym, jak zgrabnie udało nam się przejść przez 2020 rok. To ani przez moment nie było oczywiste. To ani przez moment nie było łatwe.
KAROL NIEMCZYCKI
Teraz przechodzimy już z czystym sumieniem do piłkarzy, zjawisk, trenerów i całej czysto piłkarskiej warstwy. Wypadałoby zacząć od bramki i tutaj mamy jeden jasny typ. Karol Niemczycki jako oczarowanie pasuje z trzech powodów:
- to nie był ruch, który z miejsca uznalibyśmy za hitowy transfer, Niemczycki przychodził z Puszczy Niepołomice, jako talenciak, ale jednak – tylko z pierwszej ligi.
- Cracovia jest klubem z ambicjami i aspiracjami, celującym w kolejne trofea. W teorii wyróżnić się na tle zespołu walczącego o utrzymanie byłoby zdecydowanie prościej.
- Niemczycki był bezsprzecznie najlepszy w Cracovii, a jeszcze w dodatku uratował ją od problemów z obsadą pozycji młodzieżowca.
Nie ma tu za wiele pola do dyskusji – za Niemczyckim przemawiają tzw. aspekty wizualne, bo jego interwencje mogliśmy sobie utrwalać właściwie co kolejkę w skrótach meczów. Według naszych statystyk obronił 53 strzały – najwięcej w lidze i wcale nie umniejsza mu fakt, że spora część konkurentów zagrała mniej minut. W końcu Chudy czy Stipica też grali od deski do deski. Trzecia sprawa – średnia naszych not. 5,29 to drugi wynik w Cracovii, lepiej wypadł tylko Siplak, ale nie-taki-znowu-stary Słowak wystąpił w mniejszej liczbie spotkań, no i łatwiej mu było o podbicie oceny asystą czy golem.
A poza tym – spójrzmy na nazwiska młodzieżowców w Cracovii. Gut. Pik. Zaucha. Kapek. Jesteśmy w stanie sobie wyobrazić Cracovię, która nie posiada między słupkami młodego polskiego bramkarza „z fachem w ręku”? Nie do końca.
Zastanawiamy się jedynie – może na tle tych wszystkich afer, aferek i skandali przy Kałuży, imponowała nam i oczarowała nas zwyczajna solidność Niemczyckiego? Tak też może być, ale to nie wina Niemczyckiego, że tło dla niego robią gra Rivaldinho i artykuły o Jablonskym.
LESZEK OJRZYŃSKI
Pan trener Leszek Ojrzyński. Nie będziemy udawać, że jesteśmy w pełni obiektywni, bo nie jesteśmy. Chyba nikt zresztą nie jest. Leszek Ojrzyński jest zbyt poczciwym, zbyt porządnym, a przy tym zbyt mocno doświadczonym przez los człowiekiem, by mu nie kibicować. Ale jeśli ktoś sądził, że wracając do ligi wniesie tylko obrazki z całowaniem różańca czy imponującą energię, którą kipiał od pierwszego dnia pracy w Stali Mielec, mocno się pomylił.
Bo Ojrzyński wniósł po prostu ogromną jakość.
Z ekipy, która wyglądała jakby awans do Ekstraklasy znalazła w paczce chipsów, ekspresowo zrobił skład na urwanie punktów murowanym faworytom. Z Lechem u siebie można było nawet pokusić się o zwycięstwo, z Legią na wyjeździe udało się już wywieźć trzy punkty. To ostatnie musi mocno wybrzmieć, bo Legia z drużynami z miejsc 8-16 zagrała osiem meczów, wygrała sześć, dość pechowo zremisowała z Piastem i wreszcie przegrała ze Stalą.
Już to musi robić wrażenie, ale uwagę przykuwa po prostu sznyt Ojrzyńskiego.
Zachwycamy się, że Liverpool ma własnego trenera od opracowywania strategii wyrzutu z autu, ale pan trener Ojrzyński ma to przecież w małym palcu od lat. Ustawienie się piątką obrońców na Lecha Poznań to jedna sprawa, ale płynna zmiana systemu, gdy okazało się, że poznaniacy są do skaleczenia to osobny rozdział. Gdyby ktoś chciał robić jakieś zarzuty wobec Ojrzyńskiego, to ten od razu wybijał z ręki argumenty. Siermiężny futbol? Panie, mój skrzydłowy prawie strzelił gola krzyżakiem. Zresztą, cały czas gra Grzegorz Tomasiewicz, człowiek o napoleońskim wzroście. To nie jest laga na bałagan i potrójne zasieki z tyłu – widać to było zwłaszcza przeciw Lechowi, gdy Kolejorz momentami mógł się czuć zepchnięty do narożnika.
Ojrzyński nie przywiązuje się do nazwisk, pozycji w klubie, ba, nawet Forsella trzyma na ławce, choć rozsądek podpowiadał, że bite przez niego stałe fragmenty będą główną bronią Stali w wydaniu tego trenera. Kurczę, doszło do tego, że czekamy niecierpliwie na kolejne batalie mielczan w Ekstraklasie. Gdyby ktoś nam to oznajmił półtora miesiąca temu, pewnie byśmy nie uwierzyli. Tak jak w zwycięstwo Stali przy Łazienkowskiej, urwanie punktów Lechowi, pewne ogranie Jagiellonii, 8 punktów w 5 meczach.
BARTOSZ KIELIBA
Kolejna mocna historia życiowa i kolejne oczarowanie czysto piłkarskie. O tym, co spotkało Bartosz Kielibę możecie przeczytać w obszernym wywiadzie na Weszło, o tym jak idzie walka z chorobą jego córki – na blogu rodziny, gdzie znajdziecie również informacje jak można pomóc.
Ale Kieliba i Warta Poznań to nie tylko piękna historia o tym, jak przejść od III ligi do Ekstraklasy, o tym jak wstać w momencie, gdy w klubie nie ma za co opłacić bieżących rachunków. To przede wszystkim kawał solidnego rzemiosła futbolowego i to właśnie na nim chcielibyśmy się skupić. Bo Kieliba trochę symbolizuje całą drużynę, a szerzej pewnie i cały klub ze stolicy Wielkopolski.
Czego bowiem się spodziewaliśmy? Spodziewaliśmy się, że będziemy odmieniać przez wszystkie przypadki słowo „sympatyczny”, że znajdziemy osiemdziesiąt różnych synonimów dla słów „urocza opowieść”, ale finalnie trzeba będzie też przyznać: piłkarsko nie pasują do Ekstraklasy. Tymczasem Warta Poznań wyglądała najsolidniej spośród beniaminków, praktycznie nie notowała jakichś spektakularnych wtop, nawet jeśli przegrywała, to jednak po twardej walce, często też golach straconych w końcówce, gdy wąziutka kadra nie radziła sobie fizycznie.
Tyle, ile oni mieli po drodze zakrętów…
Chyba nikt w lidze tyle nie miał. Odstają finansowo, permanentnie grają poza domem, przez chwilę nie mieli nawet kogo wpuścić na boisko z ławki, bo połowa składu wylądowała pod kwarantanna. A mimo to uciułali tyle punktów, by z jednej strony dość spokojnie patrzeć za siebie, a z drugiej – trzymać niewielki dystans do Wisły Kraków, Wisły Płock czy Piasta Gliwice. Zasługi Kieliby? Szefował defensywie, która była najmocniejszym punktem Warty. 19 straconych goli to naprawdę przyzwoity wynik na tle rywali. Inni beniaminkowie? Stal 28 goli, Podbeskidzie rekordowe 38. Inne poznańskie drużyny? Lech 22 stracone bramki. Jeśli jest problem, to w przodzie, gdzie Warta ma najgorszy wynik w lidze obok „Górali”.
A nawet i z przodu Kieliba ma przecież swoje zasługi, choćby w postaci bramki z Wisłą Płock. Przede wszystkim jednak – to bardzo solidny stoper, który spokojnie łapałby się do większości drużyn w stawce. Debiutował jeszcze w III lidze, już po awansie do I ligi nie był pewny, czy będzie w stanie regularnie dawać jakość. Tymczasem nie tylko poprowadził Wartę do Ekstraklasy, ale teraz też jest na dobrej drodze, by zaprowadzić ją do utrzymania.
DEFENSYWA POGONI SZCZECIN
Mieliśmy postawić na Dante Stipicę, mieliśmy postawić na Benedikta Zecha, ale ostatecznie uznaliśmy, że na wyróżnienie zasługuje cała defensywa Pogoni Szczecin. A może nawet jeszcze szerzej – cała gra defensywna Pogoni, bo przecież aktywnie uczestniczą w niej nawet skrzydłowi, o dwójce środkowych pomocników nie wspominając. To po prostu ma ręce i nogi, a co wierniejsi fani Ośmiornicy Stipicy mogliby dodać – to ma osiem rąk i nogi.
Efekty widać w tabeli, gdzie Pogoń rzutem na taśmę wbiła się na podium z zaledwie punktem straty do lidera. Ale widać to przede wszystkim w statystykach dotyczących bramek. Osiem straconych w 14 meczach – wynik po prostu doskonały. Szczególnie, jeśli uwzględnimy okoliczności – między innymi miesięczną przerwę „koronawirusową” i późniejszy powolny powrót do pełni sił. Ciekawostka – połowę bramek Pogoń straciła w pierwszych trzech kolejkach. W ostatnich dziesięciu spotkaniach Portowcy dali sobie wbić cztery gole. Od połowy września 8 czystych kont w 11 rozegranych meczach.
Defensywne oczarowanie rundy, bez kontrowersji.
ODGRUZOWANIE LEGII WARSZAWA
Kryzys Legii Warszawa trwał do połowy października, ale w tym czasie zdołał poczynić prawdziwe spustoszenie w klubie. W lidze – wiadomo, dwie porażki, ale głównie dlatego, że z uwagi na koronawirusa i europejskie puchary część spotkań przełożono. Gorzej, że eliminacji do Ligi Mistrzów i Ligi Europy nie udało się przełożyć – Legia stylowo wtopiła z Omonią, a potem poprawiła jeszcze Karabachem. To były już pierwsze dni pracy Czesława Michniewicza, a kryzys zamiast się cofać, właściwie się pogłębił – bo doszła jeszcze porażka w Superpucharze z Cracovią.
Ustalmy: to nie tak, że Legia była wówczas typowana do spadku. Chyba wszyscy byli świadomi, że klub musi wrócić na właściwe tory, bo zwyczajnie ma zbyt dużo czysto piłkarskiej jakości, by wiecznie wyłapywać oklepy od Jagiellonii czy Górników.
Natomiast sposób, w jaki stołeczny zespół się odrodził, zasługuje na wszelkie pochwały. 8 zwycięstw (w tym w Pucharze Polski), 2 remisy i tylko jedna porażka ze Stalą Mielec na pożegnanie ligi. Finisz godny lidera rundy jesiennej, finisz, który nie tylko daje punkt przewagi nad Rakowem i Pogonią Szczecin, ale przede wszystkim aż 6 punktów nad całą grupą pościgową. Jest zdecydowanie za wcześnie, by pisać, że w walce o tytuł liczą się trzy drużyny. Ale możemy już chyba napisać, że Legii będzie bardzo ciężko wypaść poza podium, a jednego poważnego rywala legioniści już właściwie definitywnie zostawili za sobą – bo naprawdę trudno sobie wyobrazić, by Lech skończył ligę wyżej niż podopieczni Czesława Michniewicza.
Natomiast wyniki to jest tylko fragment rzeczywistości, który oderwany od gry nie robiłby aż tak wielkiego wrażenia.
Tymczasem w stolicy zgadza się nie tylko miejsce w tabeli, nie tylko średnia zdobywanych punktów na mecz, ale też po prostu postawa poszczególnych piłkarzy. Odrodził się w ostatniej chwili Andre Martins. Coraz lepiej wyglądał Bartosz Kapustka, który już teraz jest pewnie jednym z najmocniejszych pomocników w lidze, a ma jeszcze sporo niewykorzystanego potencjału. Doskonale odnalazł się Josip Juranović, który z różnych względów nie był w stanie pomagać Legii od pierwszego dnia swojego pobytu w Warszawie. Tomas Pekhart robi to, co robił od zawsze – staje na drodze piłki w taki sposób, że ma już 13 goli na koncie.
A przecież to nie jest tak, że z Karabachem grali zupełnie inni ludzie. Nie. Tutaj po prostu poprzez ciężką pracę i taktyczne korekty udało się odgruzować mocno skostniałą ekipę.
MIKAEL ISHAK
Puchary pucharami, ale Ishak był prawdopodobnie jedynym piłkarzem Lecha Poznań, który dostarczał regularnie jakość również w ligowych starciach. Na tle wyjątkowo rozczarowujących występów jego kolegów ze składu, Szwed wyróżniał się walecznością, „wszędobylskością” oraz tym, co dla napastnika najważniejsze – skutecznością. 7 goli, 1 asysta, 3 kluczowe podania, a pewnie mogłyby te liczby być jeszcze większe, gdyby nie momentami dość dyskusyjna forma kolegów z ofensywy.
Dlaczego od razu oczarowanie, dlaczego tak mocne słowa?
Ano dlatego, że Ishak przełamał ostatecznie kilka negatywnych trendów. Po pierwsze – to w pełni udany zagraniczny transfer Kolejorza, bez jakichś ukrytych defektów i klauzul zapisanych małym druczkiem. Nie jest szklany jak Rogne, nie ma baniaka pokroju Nicki Bille Nielsena, nie spala się pod presją jak Thomalla, nawet nie potrzebuje aklimatyzacji jak Tiba. No i nie tęskni za domem jak Amaral. Wszedł i od pierwszych minut oferował ogromne wzmocnienie siły ognia lechitów. Po drugie – to napastnik. Napastnik w Ekstraklasie. Napastnik kupiony do Ekstraklasy. O tym jak trudno wykonać tego typu transakcję, zapytajcie w Lubinie (Mraz, Sirk) czy w Krakowie (Beqiraj, Rivaldinho, Alvarez).
Bardzo często wśród snajperów zdarzają się typowe transferowe flopy. Czasem kluby kupują zawodników, którzy nie pasują totalnie do ekstraklasowego sposobu grania. Czasem przyjeżdżają napastnicy ewidentnie zapuszczeni. U Ishaka zagrało wszystko. Chciałoby się napisać: wreszcie. Potrzebujemy tego typu napastników, bo – jak pokazała Liga Europy – z nimi w składzie jest zdecydowanie prościej, czy rywalem jest Raków Częstochowa, czy Standard Liege.
KACPER KOZŁOWSKI
Już dawno nie było młodego zawodnika, wobec którego oczekiwania byłyby tak wysokie. Kacper Kozłowski w pierwszych publikacjach zagościł jako młodziutki chłopak, dotarliśmy do jakichś tekstów z 2017 roku, pierwszy występ z dorosłymi zaliczył jeszcze jako 14-latek. Marcin Dorna w rozmowie z Przeglądem Sportowym stwierdził wówczas, że nie spodziewał się kiedykolwiek zobaczyć juniora, który wyszkoleniem technicznym przerastałby młodego Karola Linettego – a takim właśnie piłkarzem stał się w jego oczach Kozłowski. Sukcesy we wszystkich drużynach juniorskich. Powołania do wszystkich możliwych reprezentacji. Bardzo szybkie zaproszenia na treningi z pierwszym zespołem.
Oczekiwania były ogromne, nie zmienił ich wypadek samochodowy Kacpra, który nieco spowolnił jego rozwój. Wszyscy czekali na pierwsze mecze w Ekstraklasie, na pierwsze dryblingi, podania, na to by w praniu sprawdzić, czy faktycznie gość jest tak dobry, jak mówią o nim autorytety w kwestiach szkolenia.
Nie jest łatwo w takich okolicznościach oczarować. Przecież spodziewaliśmy się, że będzie dobry, że nie będzie odstawał. Spodziewaliśmy się, że to może być jeden z najciekawszych młodzieżowców w lidze. Ale żeby 17-latek wleciał z taką fantazją? Z taką pewnością siebie? Kozłowski na razie ma tylko jedną asystę, ale liczby w żaden sposób nie oddają, jak świetnie wyglądała jego gra. Bez kompleksów, bez strachu, bez oporów przed nieszablonowymi zagraniami. Wszedł jak do siebie, z miejsca stając się ważną postacią w układance Kosty Runjaicia.
Kacper, tak trzymaj.
MICHAL FRYDRYCH
I kolejny piłkarz z kategorii: niespodzianka. Z Kozłowskim łączy go zresztą coś więcej, niż tylko forma i średnia not dająca miejsce w czołówce na ich pozycjach. Otóż po Frydrychu – podobnie jak po Kozłowskim – spodziewaliśmy się dobrej gry. Jego CV, dotychczasowa gra, nasza opinia o poziomie Ekstraklasy – wszystko składało się na proste równanie: Frydrych musi się prezentować solidnie.
Co nas zaskoczyło? Przede wszystkim fakt, że trafił akurat do Wisły Kraków. Facet jeszcze w listopadzie 2019 roku grał 90 minut w meczu Slavii Praga z Barceloną, potem poprawił niemal pełnym występem przeciw Interowi. W gablocie trzy mistrzostwa Czech, w tym za sezon 2019/20. Zaledwie 30-letni, żaden emeryt. I taki gość wybiera klub, który będzie walczył o utrzymanie w lidze? Przecież pasowałby do lepszych klubów.
Natomiast zaskoczył nas też fakt, że Frydrych nawet w słabiutkich meczach Wisły Kraków potrafił grać dobrze. Poniżej pewnego poziomu nie schodził nawet na moment, czasem oczywiście obrywał za postawę całej defensywy Białej Gwiazdy, ale żeby sam cokolwiek zawalił? Trudno nam sobie taką sytuację przypomnieć, w przeciwieństwie do chwil, gdy był liderem całego zespołu – jak w meczach z Górnikiem Zabrze czy Podbeskidziem Bielsko-Biała. Właściwie sam, swoją osobą, podnosił jakość całego bloku defensywnego.
RAKÓW CZĘSTOCHOWA
Na koniec zostaje jeden klub, który po prostu musimy wyróżnić jako całość. Raków Częstochowa. Fenomen społeczny. Dowód na to, że można w życiu wygrać ewidentnie bez układów. Klub rzetelny, solidny, powtarzalność sukcesów przez lata.
To co właśnie przykuwa uwagę – ten ciągły, bezustanny rozwój. Dziś już trochę się przyzwyczailiśmy – a, Raków ma Cebulę, Tudora, Tijanicia, trudno żeby nie walczył o mistrzostwo. Ale kurczę, rozbijmy to sobie choć odrobinę, by odpowiednio zlokalizować sukces Rakowa jakim jest wicemistrzostwo jesieni.
Mówimy o klubie, który w całej swojej historii nigdy nie zajął na koniec ligi miejsca wyższego niż ósme. Więcej: nigdy nawet na jedną kolejkę nie udało mu się wcisnąć na podium, maksymalnie był na czwartej pozycji. Mówimy o klubie, który w sezonach 2014/15 i 2015/16 dwukrotnie przegrał awans do I ligi na ostatniej prostej. Który trzy sezony temu zakończył rozgrywki za plecami Chojniczanki Chojnice, GKS-u Katowice i Wigier Suwałki. Raków w ostatnim sezonie tłukł się w dole tabeli, przegrał dwukrotnie z ŁKS-em Łódź, a przecież w okienku transferowym nie kupił Eden Hazarda wraz z bratem, tylko Cebulę ze spadającej Korony, Gutkovskisa z przegrywającego baraże Bruk-Betu i Oskara Zawadę z potężnej Wisły Płock.
Było oczywiste, że Raków będzie grał o wyższe cele niż sezon temu, nie wpadajmy w paranoję.
To klub poukładany finansowo, ze świetnym trenerem i pionem sportowym, który ma powtarzalność na rynku transferowy – zanim wpadł do ligi Lopez, to Raków sprowadził Tijanicia z Tudorem, a przed tą dwójką namówił na grę u siebie Petraska czy Schwarza. Było jasne, że nawet z Gutkovskisem i Zawadą na dziewiątce, Raków będzie lepszy niż przed rokiem. Ale kurczę, wicemistrzostwo jesieni. Podkreślmy to raz jeszcze, w lidze z Legią Warszawa i Lechem Poznań, ale też mozolnie budowanymi projektami Michała Probierza w Cracovii czy Kosty Runjaicia w Szczecinie. Musimy doceniać Raków. Musimy doceniać, że Marek Papszun robi z Cebuli jednego z najlepszych pomocników ligi. Że potrafi sobie radzić nawet z kontuzjami absolutnie kluczowych zawodników. Musimy doceniać, że wypada Petrasek, wjeżdża Niewulis i nie ma utraty jakości.
Kurczę, nawet Schwarz stwierdza sobie, że właściwie to mógłby trochę pobiegać na stoperze. Papszun zgadza się: a, pobiegaj sobie. I co? Mamy gościa, który wcale nie odstaje od kolegów z drużyny w zespole drugiej siły Ekstraklasy.
Raków to jest kawał pięknej historii o tym, ile może dać pomysł, konsekwencja i praca. Jeśli uznajemy, że ta jesień była udana – to była udana także za sprawą Rakowa. A może nawet: przede wszystkim za sprawą Rakowa.
Fot.FotoPyK
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS