8 minut temu
Jeden z największych letnich hitów transferowych mamy już w zasadzie za sobą zanim lato się w ogóle rozpoczęło – to paradoks sytuacji w której wiadomo już, że 1 lipca 2022 roku Erling Haaland oficjalnie zostanie piłkarzem Manchesteru City. Trudno powiedzieć, by Norweg przechodził dotychczas trudną drogę – wręcz przeciwnie, przez kolejne sezony, w kolejnych ligach i zespołach, przechodził on niczym taran. Teraz, wśród “Obywateli” wylądował na absolutnym piłkarskim szczycie – i to jest coś, co powinno choć trochę ekscytować każdego fana futbolu, niezależnie od jego sympatii klubowych.
Ostatnie lato XX wieku, lato 2000, miało w sobie coś wyjątkowego – być może działało poczucie, że domykana jest pewna klamra, że stulecie wyjątkowo bolesne kończy się w bardzo optymistyczny sposób – “za plecami” były przecież całkiem kolorowe lata 90., a przed ludzkością wiek, który miał być czasem komputerowego triumfu i okresem podboju kosmosu. A przynajmniej tak wówczas wierzono.
Na wszystkich dyskotekach młodzież szalała do świeżego hitu wschodzącej gwiazdy muzyki pop, Britney Spears, której piosenka “Oops!… I Did It Again” szturmowała czołówki wszelkich list przebojów. Niebawem rozpocząć miał się prawdziwy szał na Pokemony. Ludzkość więc – choć oczywiście nie wszędzie – cieszyła się z krótkiego okresu względnej niewinności, gdzieś między upadkiem starego, podzielonego na dwie części świata, a prawdziwym “fin de siècle”, który wyznaczył atak na dwie nowojorskie wieże.
Co działo się w futbolu? 2 lipca puchar za wygranie mistrzostw Europy podnieśli w górę Francuzi, którzy ogrywając Włochów potwierdzili swoją ówczesną dominację na światowych arenach piłkarskich. Niebawem miało też dojść do czegoś, co szumnie ogłoszono największą zdradą w dziejach dyscypliny – dotychczasowy lider FC Barcelona Luis Figo właśnie przenosił się do Realu Madryt, dając początek erze “Galacticos” na Santiago Bernabeu. Tymczasem… w Anglii Alf-Inge Haaland, zwany często zdrobniale Alfiem powoli przeprowadzał się z Leeds do Manchesteru.
Norweg, który trzy poprzednie lata spędził na Elland Road, będąc częścią fantastycznej ekipy zmontowanej przez Davida O’Leary’ego, postanowił poszukać sobie nowych wyzwań w innej drużynie z Premier League. Wybór padł na City, które jednak stało dużo gorzej niż Leeds United – “Pawie” kończyły kampanię 1999/2000 jako trzecie w angielskiej ekstraklasie, a “Obywateli”… w ogóle w niej nie było. Beniaminek miał jednak za sobą udany sezon w Championship i wielkie ambicje, by znów powalczyć w elicie.
Nim Alfie jednak na dobre zadomowił się w Manchesterze czekało go ważne wydarzenie w życiu prywatnym – 21 lipca na świat przyszedł jego syn, Erling Braut. Wówczas świeżo upieczony zawodnik “The Citizens” nie musiał wcale podejrzewać, że dokładnie 22 lata po tym, jak on sam dołączył do City, dokładnie to samo uczyni właśnie jego potomek. Różnica będzie taka, że MC z niepozornej drużyny pukającej do drzwi Premier League zmieni się w europejskiego giganta, a Erling będzie nazywany “maszyną”, “robotem” i “potworem” – i choć to zabrzmi dziwnie, to pod każdym z tych określeń będzie się kryć podziw.
Czy dzieci piłkarzy mają łatwiejszą drogę do zrobienia kariery w futbolu niż dzieci szewców, piekarzy, wykładowców uniwersyteckich czy lekarzy? Na to pytanie nie ma oczywiście prostej odpowiedzi – z jednej strony dzieciak, który chce pójść w ślady sławnego rodzica musi liczyć się czasem z ogromną presją i oczekiwaniami, którym nie jest w końcu w stanie podołać – czego przykładem był swego czasu chociażby Jordi Cryuff. Z drugiej zaś strony niektórzy naprawdę dziedziczą talent w genach i obracając się w świecie piłki od najmłodszych lat już zawsze czują się w takim środowisku jak ryba w wodzie. Erling bez wątpienia wpisuje się raczej w ten drugi scenariusz.
Tak naprawdę zaczął on “odtwarzać” dawną ścieżkę swojego ojca już w wieku pięciu lat, bo właśnie wtedy po raz pierwszy kopnął futbolówkę na boisku należącym do akademii Bryne FK, klubu, w którym pierwsze kroki stawiał i Alfie. Haaland senior powrócił bowiem do ojczyzny po tym, jak w 2003 roku zakończył swoją karierę, dając swoim potomkom (Erlingowi, Astorowi i Gabrielle) szansę na wychowywanie się na samiutkim południu kraju.
Erling tym samym przechodził w klasyczny stylu kolejne szczeble kariery juniorskiej, aż w końcu jako niespełna 17-latek został dostrzeżony przez zespół Molde – tam z kolei trenerem był nie byle kto, bo Ole Gunnar Solskjaer. Słynny “Baby-face Killer” swego czasu wspominał lata pracy z napastnikiem – i okazuje się, że nie zawsze było łatwo.
“Oczywiście, nigdy nie wiadomo, jak to będzie z kontuzjami, a on naprawdę mocno zmagał się z urazami kolan, gdy do nas przyszedł” – opowiadał OGS cytowany przez “Daily Mirror”. “Widziałem jednak kogoś z charakterem” – dodał były zawodnik Manchesteru United.
“Potrafił podczas treningu ‘położyć’ na murawie naszego środkowego obrońcę i pomocnika, dwóch wielkich facetów, a potem kazać im wstawać. On jest zwycięzcą” – mówił Solskjaer. Wiedział już wtedy, że nie będzie w stanie zatrzymywać długo swojego podopiecznego – zresztą nie miało to najmniejszego sensu. Haaland był zwyczajnie za dobry na Norwegię.
Piłkarz na szczęście nie popełnił błędu, który przydarzył się wielu młodym i zdolnym przed nim – nie od razu rzucił się na najgłębszą wodę, by odbić się boleśnie od któregoś europejskiego hegemona. Związał się z potentatem – ale ligi austriackiej, a konkretnie z Red Bullem Salzburg. Pod Alpami spędził równiutko rok – od 1 stycznia 2019 do 1 stycznia 2020 roku. Efekty? Fantastyczne!
Już w swoim debiucie, towarzyskim spotkaniu z USK Anif, zdobył pierwszą bramkę dla nowej ekipy. Potem powoli wchodził do pierwszego składu, ale nie dawał powodów, by o nim zapomniano – między jednym sezonem a drugim zdobył dziewięć z dwunastu goli, jakie padły w starciu Norwegii U-20 z Salwadorem. Od początku kampanii 2019/2020 był już podstawowym zawodnikiem “Die Bullen”, w rundzie jesiennej zdobywając 28 bramek we wszystkich rozgrywkach. Było jasne, że Austria będzie tylko krótkim epizodem, a potwierdził to naprawdę prędki transfer do Borussii Dortmund. I to był najprawdziwszy przełom.
Haaland z miejsca stał się bowiem kimś więcej, niż tylko zdolnym nastolatkiem – został marką samą w sobie, jednym z zaledwie kilku młodzieńców – obok przede wszystkim Kyliana Mbappe – o których można było z całą pewnością powiedzieć, że na pewno na długie lata będą w stanie zagnieździć się na piłkarskim Olimpie.
Pierwsze pół roku na Signal Iduna Park – 16 bramek. Pierwszy pełny sezon w Westfalii – 41 goli. Kosmos. Patrząc tylko na rozgrywki Bundesligi, jedynie dwóch graczy na całe Niemcy zdołało go wyprzedzić w trafianiu do siatki – Andre Silva z Eintrachtu i oczywiście Robert Lewandowski. W Lidze Mistrzów był jednak bezkonkurencyjny. Obecny sezon w jego wykonaniu jest trochę gorszy – ma “zaledwie” 28 bramek na swoim koncie przed ostatnią kolejką Bundesligi, ale też trzeba brać poprawkę na to, że kilkukrotnie męczyły go w ostatnich miesiącach kontuzje. Dla wszystkich fanów BVB nastał jednak czas zmierzenia się z bolesną prawdą – oto jest właśnie moment, w którym będzie trzeba się rozstać.
“Borussen” tak naprawdę już w momencie podpisywania 4,5-letniego kontraktu poczynili krok, który wiecznie podgrzewał atmosferę wokół gracza. Klub “przyklepał” klauzulę wykupu snajpera, która miała wynosić 75 mln euro – dla zwykłego śmiertelnika to kwota niewyobrażalna, pozwalająca na spokojne życie wielu pokoleniom jego rodziny. Patrząc jednak na klasę Haalanda – to w sumie grosze. Jedynym obwarowaniem był termin jej aktywowania – ten mijał… latem 2022 roku.
Konsekwencją takiego układu był fakt, że już poprzedniego lata Norweg był jednym z głównych aktorów w teatrze dziennikarskich spekulacji. O jego możliwym transferze pisały media ze wszystkich krajów, których ekstraklasy mieszczą się w umownym europejskim top 5 – z Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii i Anglii. Powód był prosty – zakładano, że któryś gigant może przygotować ofertę nie do odrzucenia, finansowo wykraczającą daleko poza kwotę z klauzuli. Czemu? Po prostu po to, by konkurencja nie sprzątnęła mu takiego “kąska” sprzed nosa.
Poprzedniego lata sporo mówiło się m.in. o tym, że Erling Haaland może stać się częścią naprawdę potężnego projektu Florentino Pereza – temu miało się marzyć zbudowanie kolejnego “galaktycznego” zespołu, który zdominowałby na wiele lat zarówno krajowe podwórko, jak i cały “Stary Kontynent”. Na liście słynnego prezesa – prócz skandynawskiej gwiazdy – miał być również wspominany już Mbappe oraz chociażby Paul Pogba.
Żadne z tych przenosin nie doszły jednak do skutku. W przypadku Mbappe po prostu fiaskiem zakończyły się negocjacje z PSG, które żadną siłą nie chciało wypuścić tak ważnego futbolisty. Co do Pogby i Haalanda nie do końca było wiadomo, na ile rozmowy były zaawansowane, a na ile temat został po prostu rozbuchany. Zamiast gracza “Czerwonych Diabłów” linię pomocy zasilił jego rodak – młodziutki Eduardo Camavinga, który okazał się bez wątpienia jednym z najbardziej intrygujących ruchów “Królewskich”.
A Erling? No cóż, sprawa przepadła, a obecnie taki nabytek byłby dla Realu przyczynkiem do bólu głowy. Kto bowiem byłby klasyczną “dziewiątką” – on, czy Karim Benzema, który – niczym wino – starzeje się naprawdę wyśmienicie? W każdym wariancie ktoś czułby tu potężny dyskomfort – Norweg jest już zwyczajnie zbyt mocny na rolę zmiennika, a Benzema nie chce znów biegać po boisku w cieniu kogoś innego, tak jak to było swego czasu za pobytu na Bernabeu Cristiano Ronaldo.
Tym samym z miesiąca na miesiąc prawdopodobieństwo transferu Haalanda do “Los Blancos” zdawało się spadać – z drugiej zaś strony mocy nabrały doniesienia o zamianie Dortmundu na Monachium. To mogłoby się zdawać jeszcze bardziej nierealne, ale – jak to zwykle bywa – diabeł tkwi w szczegółach.
Centralnym punktem nie tylko samego napadu, ale i całej podstawowej jedenastki “Die Roten” jest bez wątpienia Robert Lewandowski – człowiek, jak mogłoby się zdawać, najzupełniej nie do ruszenia. Jeszcze jakiś czas temu mogło się zdawać, że Bayern będzie chciał go więc zatrzymać za wszelką cenę w swoich szeregach choćby i do końca kariery Polaka – ten sezon zweryfikował jednak, że nie jest to wcale pewnikiem.
Wraz z początkiem kampanii 21/22 “Lewy” zaczął się niebezpiecznie zbliżać do końca swojego kontraktu z Bawarczykami, który przestanie obowiązywać dokładnie 30 czerwca 2023 roku. Wydawało się więc jasne, że drużyna z Allianz Arena raczej szybciej niż później postara się dopiąć prolongatę – tutaj jednak nastąpiło pewne zdziwienie, bowiem włodarze FCB w ogóle nie kwapili się do tego, by zasiąść do stołu z Pinim Zahavim, agentem Lewandowskiego. Niemieckie gazety donosiły o mocnym zniesmaczeniu kapitana polskiej kadry, które miał potęgować fakt, że coraz głośniej mówiło się… no właśnie, o transferze Haalanda.
Pokutowało bowiem przekonanie, że Bayern chce możliwie gładko przeprowadzić zmianę pokoleniową – z jednej strony miał zbliżać się ostatni dobry moment na spieniężenie pewnej marki, jaką jest “RL9”, z drugiej zaś strony nie można ukrywać, że Lewandowski jest już powolutku, powolutku bliżej niż dalej zakończenia kariery – podczas gdy Haaland ma w perspektywie jeszcze jakieś kilkanaście sezonów, o ile nie spotka go jakaś ciężka kontuzja.
Mimo wszystko istniały pewne przesłanki wskazujące, że opcja przenosin 21-latka do “Die Roten” od początku jest skazana na porażkę. Po pierwsze drużyna z Bawarii bardzo ostrożnie podchodzi do wydawania pieniędzy – tam, gdzie inne drużyny potrafią lekką ręką wydawać dziesiątki milionów euro czy funtów, FCB jest skłonne do końca targować się o to, by gracz taki, jak Marcel Sabitzer kosztował jedynie kilkanaście. Uruchomienie klauzuli Haalanda, opłacenie jego – najprawdopodobniej bardzo dużej – pensji i przekazanie funduszy na różne bonusy niekoniecznie byłoby w Monachium chętnie widziane.
Inną sprawą jest to, czy sam piłkarz postawiłby na “Gwieździe Południa” swój priorytet. Ze względów ambicjonalnych nie mógł dłużej wiązać swojej przyszłości z Borussią – wieczne oglądanie pleców Bawarczyków w walce o mistrzostwo Niemiec, nie mówiąc o braku szans na Ligę Mistrzów, nie mogły dłużej zadowalać zawodnika, który naprawdę kocha wygrywać i wszelkie triumfy przeżywa całym sobą. Na Allianz triumfów w Bundeslidze miałby na pewno w bród – szans na puchar LM byłoby z całą pewnością więcej. Pytanie, czy nie wolałby spróbować swoich sił w zupełnie nowej lidze, podjąć się całkowicie świeżego wyzwania, które do tego pozwoliłoby mu wygrywać też marketingowo? Taka Hiszpania czy Anglia otworzyłaby przed nim zupełnie nowe horyzonty budowania swojego wizerunku w przestrzeni publicznej.
No i właśnie – tu wkroczył angielski zespół.
Manchester City pod jednym względem jest na pewno ewenementem – od pewnego czasu jest to drużyna pozbawiona standardowego piłkarza na pozycji numer dziewięć, który do tego byłby “zakotwiczony” w wyjściowym składzie. Ostatnio nierzadko w tej roli występuje Gabriel Jesus – ale jeszcze kilka miesięcy temu częściej można go było zobaczyć na skrzydle. Na szpicy zdarzało się lądować zamiennie kilku graczom – prócz wspomnianego Brazylijczyka byli to chociażby Raheem Sterling, Phil Foden czy Jack Grealish.
To wszystko niejako konsekwencja tego, że “Obywatele” nie zareagowali przesadnie na fakt, iż Sergio Aguero, przez wiele lat gwiazda ich ofensywy, zaczyna potrzebować zastępstwa. Gnębiony przez kontuzję Argentyńczyk ostatecznie opuścił Etihad latem 2021 roku, by po kilku miesiącach – ze względu na problemy zdrowotne dotyczące serca – zakończyć karierę jako gracz FC Barcelona. W jego miejsce nie udało się ściągnąć z Tottenhamu Harry’ego Kane’a, więc Pep Guardiola szył atak z takiego materiału, jaki miał już pod ręką. W Manchesterze uznano jednak, że już wystarczy tego dobrego.
Choć bez “dziewiątki” City radziło sobie naprawdę całkiem nieźle, to zwrot w kierunku Haalanda w ciągu ostatnich miesięcy zdawał się czymś naturalnym. Manchesterczycy mieli w swoich rękach tak naprawdę wszystkie karty – przede wszystkim byli skłonni wydać wcześniej na Kane’a chociażby i 100 mln funtów, więc żadne klauzule nie były im straszne. Na pensję też mieli przygotowane fundusze, a chociażby prowizja dla agenta Norwega, którym do niedawna był – już niestety nieżyjący – Mino Raiola, zdawała się tylko formalnością.
“The Citizens” to ponadto zespół, który z jednej strony funkcjonują w ramach naprawdę konkurencyjnej ligi – z drugiej strony co roku ma pewne widoki na to, by sięgnąć i po poczwórną koronę, bo jest regularnie wymieniany nie tylko w gronie faworytów do mistrzostwa Anglii i triumfu w Champions League, ale i do sięgnięcia po najwyższy laur w dwóch krajowych pucharach – Pucharze Anglii i Pucharze Ligi An … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS