Prof. Stanisław Rodziński zmarł 17 lipca 2021 r. w wieku 81 lat. Pogrzeb odbędzie się 27 lipca (wtorek) w Krakowie. Uroczystość pogrzebowa rozpocznie się mszą w Kolegiacie św. Anny o godz. 11, zaś o godz. 13 na Cmentarzu Rakowickim nastąpi uroczyste odprowadzenie trumny (od bramy głównej).
Przypominamy wywiad z artystą, który ukazał się w krakowskiej GW w 2016 roku.
Prof. Stanisław Rodziński: Tak mówią. Nie wiem tylko, czy chodzi o to, że będąc artystą, uważam się za człowieka wierzącego, czy też ludzie mają na myśli moje obrazy inspirowane Nowym Testamentem, jak “Droga Krzyżowa”, “Golgota” czy “Pieta”.
Chyba na jedno wychodzi.
– Niekoniecznie. Nawiasem mówiąc, obrazy, które przeciętny odbiorca sztuki nazywa religijnymi, to tylko część mojej twórczości. Namalowałem może ze cztery cykle drogi krzyżowej w życiu. Ale głęboko religijny może być równie dobrze jakiś krajobraz, czyjś portret, nawet martwa natura. Czasem jest taki nawet bardziej niż przedstawienie Ukrzyżowanego. Chodzi przecież o postrzeganie świata w jego płaszczyźnie duchowej. Ważne, żeby spotkanie ze sztuką prowokowało jakąś emocję, zmuszało do zgłębiania tajemnicy wiary, było wręcz pewnego rodzaju wstrząsem. Jeśli udało mi się to czasem osiągnąć, to, owszem, przyznaję, że jestem malarzem religijnym.
Pan przeżył taki wstrząs dosyć wcześnie.
– Oj, tak! Wiem, do czego pani zmierza. Był rok 1946, kiedy zobaczyłem po raz pierwszy “Drogę Krzyżową” Józefa Mehoffera, dzieło dzisiaj dla mnie bardzo ważne, zarówno ze względów czysto malarskich, jak i duchowych. Wspaniały ksiądz katecheta, franciszkanin Alan Chrząstek zaprowadził nas, sześcio-, siedmioletnie szkraby, do bazyliki franciszkanów. To było krótko po tym, jak to wybitne dzieło (trochę dzisiaj niesłusznie zapomniane) trafiło do kaplicy Męki Pańskiej. Mehoffer jeszcze wówczas żył, musiał zresztą za tę swoją “Drogę Krzyżową” odpierać ataki krytyków sztuki i niektórych niezadowolonych krakusów. Byliśmy przyzwyczajeni do gotycko-renesansowych wyobrażeń faktów związanych z życiem Zbawiciela. A tu nagle dzieło całkowicie współczesne, dopiero co ukończone. Przejmujące, wyraziste, czytelne i dramatyczne. Wywarło ono na mnie wrażenie piorunujące, tym bardziej że ojciec Alan wszystko nam objaśniał, a czynił to tak sugestywnie, że w wyobraźni przenieśliśmy się w biblijne czasy. Mówił, żeby zwrócić uwagę na kolor, gesty, pewne deformacje postaci. Myśmy to naprawdę przeżywali.
No właśnie. Bo dzisiaj z tym bywa różnie. Drogi krzyżowe to często taśmowa produkcja pseudoartystów, tandeta w najczystszej postaci. Nie mówiąc już o dewocjonaliach, pamiątkach (nierzadko made in China), a nawet wyrastających jak grzyby po deszczu kolejnych posągach św. Jana Pawła II. Wszystko to sprawia, że w niektórych kościołach, zwłaszcza współczesnych, o rozmowę z Panem Bogiem raczej trudno.
– To faktycznie spory problem. Przed laty rozmawiałem o tym z kard. Karolem Wojtyłą. Przyszły papież sprawił, że w seminariach zaczęto więcej uwagi poświęcać zarówno sztuce, jak i muzyce sakralnej. Skąd zwykły proboszcz, zwłaszcza gdzieś na dalekiej prowincji, człowiek, który ma dobre chęci, ale niekoniecznie właściwe rozeznanie, jeśli chodzi o sztukę, ma wiedzieć, co jest wartościowym dziełem, a co wręcz przeciwnie?
Aha, to już wiem, kto sprawił, że w Niedzielę Wielkanocną w 1999 r. papież Jan Paweł II wygłosił swój “List do artystów”.
– On tego typu sprawy przeżywał niesłychanie głęboko, bo przecież sam był artystą. Nie malował, ale pisał, przez pewien czas grał w teatrze. Był człowiekiem uwrażliwionym na piękno, które wypływa z prawdy, a to jest właśnie artyzm. Jeśli miałem choć minimalny udział w tym, że papież napisał ten (jakże piękny!) tekst, to cieszę się przeogromnie.
Uważam, że trzeba więcej mówić o sztuce, trzeba ją objaśniać. W przypadku sztuki sakralnej dobrze jest tłumaczyć wiernym, dlaczego artysta stworzył takie, a nie inne dzieło. To przecież zachęta do rozmowy o wierze.
Ma pan belferską żyłkę, może nawet ze szczyptą kaznodziejstwa.
– Nie zaprzeczam. Zanim związałem się z krakowską ASP, pracowałem w szkole jako pan od zajęć plastycznych. Tak na marginesie, to powiem pani, że nie ma wielkiej różnicy pomiędzy procesem twórczym dojrzałego uznanego artysty i dziecka, które nieudolnie, nieśmiało zanurza pędzel w farbie. Potem związałem się z Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych we Wrocławiu, wreszcie w 1981 r. zostałem zatrudniony na krakowskiej ASP.
Wracając do problemu, to pamiętajmy o tym, że każdy kościół, czy to Mariacki w Krakowie ze wspaniałym ołtarzem Wita Stwosza, czy kaplica Sykstyńska z genialnymi freskami Michała Anioła w Watykanie, to wszystko były kiedyś dla kogoś budowle współczesne, wzbudzające niekiedy sprzeczne opinie. Zatem ostrożnie z twierdzeniem, że to, co dawne, było zawsze wspaniałe, a dzisiaj mamy już tylko wszechobecne badziewie.
Namalowanie drogi krzyżowej to chyba spore wyzwanie.
– Każde dzieło dla artysty powinno być wyzwaniem.
Mam na myśli cierpienie. Czy trzeba go samemu doświadczyć, żeby powstało dzieło wiarygodne, czy też wystarczy czerpać z wyobraźni? Artyści mają wyobraźnię.
– Trudne pytanie. To kwestia przeżycia religijnego. Obrazy religijne miały dla mnie zawsze charakter malarskiego wyznania wiary. A jak wytłumaczyć np. fenomen ośmioletniego dziecka porywająco grającego na fortepianie utwór, który dojrzałemu pianiście sprawia nie lada kłopot? Mam na myśli nie tyle trudności techniczne, co sferę przeżyć, emocji, które zawiera konkretna, niejednokrotnie tragiczna w wyrazie kompozycja. Oto właśnie tajemnica talentu, tego światła danego przez Boga. Inaczej nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.
Zaczął pan podejmować tematy religijne tuż po studiach na krakowskiej ASP. Często tak jest, że człowiek – także będący artystą – zwraca się do Boga dopiero po jakimś trudnym, ekstremalnym przeżyciu, ledwie do udźwignięcia. To może być np. śmierć kogoś bliskiego. Był jakiś nagły zwrot w pana życiorysie?
– Przywiązanie do wiary wyniosłem z domu, pochodzę z religijnej rodziny. Nic nie zachwiało tej mojej wiary, choć momenty trudne oczywiście były, jak to w życiu. Czasy też były dla religijności ekstremalnie ciężkie. Po studiach często bywałem u kamedułów, zaprzyjaźniłem się z kilkoma mnichami. Myślę, że powrót ołtarza Mariackiego po wojennej tułaczce na pierwotne miejsce też odegrał pewną rolę w wyborze mojej malarskiej drogi.
Kim byli pana rodzice?
– Ojciec Julian do swojej śmierci w 1953 r. prowadził sklep galanteryjny przy kościele św. Barbary, mama zajmowała się domem. Mój dziadek był organistą w Nawojowej koło Nowego Sącza. Urodziłem się w Krakowie, ale Nawojowa jest bliska memu sercu do dziś, co zresztą łatwo odczytać w moim malarstwie. Staramy się z żoną Ireną [prof. Ireną Popiołek, również uznaną malarką – przyp. red.] bywać tam tak często, jak to możliwe.
Błogosławiona siostra Julia Rodzińska z Nawojowej, dominikanka, to krewna?
– To siostra mego ojca, nauczycielka, która brała udział w tajnym nauczaniu. Była przełożoną domu w Wilnie, kierowała też domem dla sierot. Zginęła w obozie koncentracyjnym Stutthof.
Studiował pan w początku lat 60. Co mówiło się wtedy na akademii o sztuce sakralnej?
– A co miało się mówić? Przecież sztuka zaczęła się w Kościele, nie można zatem pomijać jej korzeni. Byłoby to fałszowanie historii. Dopiero co skończył się wtedy okres socrealizmu, mieliśmy cudownych, wspaniałych profesorów, na uczelni panowała niemalże rodzinna, pełna ciepła atmosfera. Na przekór temu, co działo się w polityce. Moim profesorem malarstwa był Emil Krcha, świetny, związany z grupą kolorystów artysta. Jego asystentem był Jan Szancenbach, późniejszy rektor uczelni. To były ogromnie dla mnie wartościowe i ważne lata. Proszę sobie wyobrazić, że w tych ciężkich czasach, kiedy zdobycie paszportu graniczyło z cudem, myśmy jeździli po Europie i zwiedzali najważniejsze dla artysty miejsca. Byliśmy w Grecji, Austrii, gdzie oglądaliśmy muzea, kościoły, świątynie. Dosłownie zachłystywaliśmy się arcydziełami europejskiej sztuki. Na żywo, nie za pośrednictwem reprodukcji. Wszystko dzięki wstawiennictwu Niny Andrycz, małżonki premiera Cyrankiewicza, zaprzyjaźnionej z naszym wspaniałym pedagogiem i przyjacielem, pasjonatem historii sztuki prof. Włodzimierzem Hodysem. Dzięki naszym mentorom z krakowskiej ASP malowanie, rysowanie stało się dla nas czymś osobistym, prywatnym, potrzebnym. Myślę, że tak się zaczyna istota procesu twórczego. Twórczość to przecież prywatna, intymna wypowiedź.
“Droga Krzyżowa”, którą namalował pan dla kościoła Duszpasterstwa Akademickiego “Emaus” w Częstochowie, nie jest historią sprzed 2000 lat. Zresztą podobnie jak słynna “Golgota Jasnogórska” Jerzego Dudy-Gracza. Oprawcami Chrystusa bywają kapo z Auschwitz, dozorca w sowieckim łagrze albo postacie do złudzenia przypominające ponurych osobników z aparatu bezpieczeństwa. Czy faktycznie dramat, który wydarzył się dawno temu w Jerozolimie, jest tak trudny do zrozumienia, że trzeba ilustrować go faktami z naszych czasów?
– To kwestia przeżycia artystycznego. Ważne są emocje, do których artysta się odwołuje. W tym przypadku chodzi o przeżycia religijne. Pani ma na myśli tylko język tych emocji, kod – a to wszystko są przecież sprawy drugorzędne. Ważne, by poprzez sztukę ludzie wchodzili w głąb wiary. Przedstawienie drogi krzyżowej w kościele nie ma być obrazkiem, ilustracją, ale inspiracją do modlitwy, do życia duchowego.
Jak maluje pan twarz Chrystusa? Czy wzorem jest Całun Turyński? Sięga pan do jakichś symulacji komputerowych albo innych odkryć z pogranicza sensacji?
– Odwołuję się do sztuki średniowiecznej. Jestem przywiązany do tradycyjnych wizerunków Chrystusa. Chyba najważniejszy jest dla mnie ogromnie ekspresyjny, rozwijający średniowieczną tradycję Matthias Grünewald (1480-1528) z jego dosłownym, realistycznym przeżywaniem cierpienia. Ukrzyżowany Jezus ze słynnego ołtarza w Issenheim w Alzacji (dzieło życia Grünewalda) to poddany nieludzkiemu cierpieniu człowiek o szarozielonym kolorze umęczonego ciała. Bezmiar cierpienia podkreślają rany, strupy i powykręcane konwulsyjnie palce. To nie jest Caravaggio, u którego Chrystus nawet po biczowaniu jest nieskazitelny. Ołtarz został pierwotnie przeznaczony do kaplicy szpitalnej, by widok Boga cierpiącego jak człowiek pocieszał chorych. Krytycy wypowiadali się, że nigdy żadnego człowieka nie przedstawiono tak okropnie i brzydko. Ale wracając do pytania, czy koniecznie musi być ukazana twarz Zbawiciela? Na wielu moich obrazach w ogóle jej nie widać. Cierpienie zdradzać może jakiś inny element, choćby kolor nieba albo zestawienie kolorów.
Albo postać Matki Boskiej.
– Właściwie nawet zarys jej postaci wygięty w jakimś spazmatycznym bólu.
Biała chustka na jej głowie na jednym z obrazów przywodzi na myśl matkę ks. Popiełuszki.
– Proszę zwrócić uwagę jeszcze na samotność umierającego na krzyżu. Na wielu moich przedstawieniach męki Pańskiej nie ma właściwie tła, czasem jest tylko jego zarys. Najważniejszy jest dramat Chrystusa i jego najbliższych. Ten dramat rozgrywa się właściwie w przyrodzie, bez tłumu gapiów, bez zbędnych ozdobników.
Intryguje mnie częsty kontur domu w oddali, bez okien i drzwi. Czym jest ten uporczywy lejtmotyw w pana obrazach?
– Śladem obecności człowieka. Czasem jedynym.
Straszne to wszystko. Ale czułabym się nieswojo, mając taki obraz nad łóżkiem.
– Rozumiem. Prawda musi czasem boleć. Nie wdzięczę się do publiczności. Ale zapewniam, że – zwłaszcza w ostatnich latach – maluję też pogodne obrazy, z większą paletą kolorów.
Czy kiedykolwiek na którymś z obrazów cyklu “Drogi Krzyżowej” namalował pan siebie?
– Po co?
Bo ja wiem? Dla potomności, dla sławy? Artyści od wieków tak przecież robią. Duda-Gracz np. jest Szymonem Cyrenejczykiem, który pomaga dźwigać Chrystusowi krzyż.
– Moim zdaniem twórczość artysty zawsze i tak jest swego rodzaju autoportretem. Artysta to ktoś, kto dzieli się z drugim człowiekiem emocjami, wzruszeniami, refleksją, niepokojem, bólem. Również tekst, o ile jest rezultatem prywatnego przeżycia, jest dla mnie autoportretem. A pisanie i malowanie jest niemal tym samym. Swoją książkę, w której zamieściłem wybór powstających przez ćwierć wieku tekstów o sztuce, artystach, istocie twórczości (Krakowska Książka Miesiąca, marzec 2012), zatytułowałem “Autoportret malarza”.
Pisze pan o sztuce od lat 60. ubiegłego stulecia. To niezmiernie rzadkie wśród artystów.
– Moim niedoścignionym mistrzem w tej dziedzinie był Józef Czapski, malarz, pisarz, rysownik, eseista, krytyk. Znakomity człowiek o heroicznym życiorysie, z którym miałem szczęście przyjaźnić się pomimo dzielących nas przeszło 40 lat. Chyba nikt nie pisał tak świetnych, poświęconych sztuce i procesowi twórczemu esejów jak on. Dzięki niemu poznałem również Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, któremu zadedykowałem obraz “Inny świat”.
Z kim jeszcze pan się przyjaźnił?
– Z Jerzym Turowiczem, redaktorem naczelnym “Tygodnika Powszechnego”. Wpadłem kiedyś, jako zupełnie młody człowiek, do redakcji podrzucić jakiś tekst. A nóż widelec wydrukują. Tekst się spodobał i pozostałem na tych łamach na wiele lat. To było wspaniałe środowisko ludzi nasyconych wiarą i przekonaniem, że to, co robią, jest dla ludzi i ich wiary; wiary, która również może wpłynąć na politykę. Do dziś przyjaźnimy się z ks. Adamem Bonieckim.
Wróćmy jeszcze do sztuki. Doktryny pozostałych religii monoteistycznych, judaizmu i islamu, zakazują przedstawiania ludzkich i zwierzęcych postaci, zabraniają ukazywania wiernym wizerunku Boga. A dla chrześcijaństwa Biblia i jej bohaterowie to niewyczerpane źródło ikonografii. Jak pan sądzi – dlaczego?
– Dlatego, że Bóg stał się człowiekiem. Zacytujmy Jana Pawła II, który znakomicie wyjaśnia to zagadnienie we wspomnianym “Liście do artystów”: “Właśnie wokół problemu graficznego przedstawiania chrześcijańskiego misterium toczył się we wczesnych wiekach zaciekły spór, który przeszedł do historii pod nazwą “walk obrazoburczych”. Święte wizerunki, rozpowszechnione już w praktyce kultowej Ludu Bożego, stały się przedmiotem gwałtownej kontestacji. Sobór obradujący w Nicei w 787 r., który uznał dopuszczalność tych wizerunków i ich kultu, był wydarzeniem historycznym nie tylko dla wiary, ale także dla samej kultury. Decydującym argumentem, jakim posłużyli się biskupi, aby rozstrzygnąć spór, była tajemnica Wcielenia: skoro Syn Boży wszedł w świat widzialnej rzeczywistości, czyniąc ze swego człowieczeństwa jakby pomost między sferą widzialną a niewidzialną, to przez analogię wolno uznać, że zgodnie z logiką znaków graficzne przedstawienie tajemnicy może być traktowane jako jej zmysłowo postrzegalne uobecnienie. Ikona nie jest czczona dla niej samej, ale odsyła do rzeczywistości, którą przedstawia”.
No to ja zacytuję Benedykta XVI, który jeszcze jako kardynał w taki oto sposób wyraził się o pana obrazie “Ukrzyżowanie”: “Poruszający. Po raz pierwszy współczesny obraz religijny budzi moje emocje”. W jaki sposób kopia tego obrazu trafiła do jego gabinetu?
– “Ukrzyżowanie” zabrali ze sobą do Rzymu Ludmiła i Stanisław Grygielowie, przyjaciele Jana Pawła II. Papież poznał ich z kard. Josephem Ratzingerem, wówczas prefektem Kongregacji Doktryny Wiary. Podczas kolacji przyszły Benedykt XVI zainteresował się obrazem, który miał go wówczas tak poruszyć.
Tego samego dnia zadzwonił do mnie Stasiu Grygiel, a ja postanowiłem namalować niewielką kopię tego obrazu i podarować ją kard. Ratzingerowi.
Niektórzy krytycy piszą o panu, że jest pan mistrzem światła i samotności. Zgadza się pan z taką opinią?
– Niezupełnie. Jestem człowiekiem raczej towarzyskim i rodzinnym, a nie pasjonatem samotności. Wobec pewnych spraw, zwłaszcza tych ostatecznych, i tak wszyscy jesteśmy samotni. O tej egzystencjalnej samotności człowieka, tak podobnej do samotności Chrystusa na krzyżu, opowiada w swoich pracach malarskich, graficznych, a także w witrażach jeden z największych i chyba najbardziej religijnych współczesnych artystów Georges Rouault (zmarł w 1958 r.). A co do światła, to ono w malarstwie jest bardzo ważne. Za mistrza w tej dziedzinie uważam van Gogha. Proszę spojrzeć na jeden z moich obrazów inspirowanych jego twórczością. Niby tylko krajobraz, a jak naładowany ekspresją! To zasługa właśnie światła i koloru. Taki obraz też może być modlitwą, choć nie znajdzie pani na nim żadnych religijnych symboli.
Jerzy Nowosielski, próbując pana malarstwo przyporządkować jakimś artystycznym nurtom, napisał: “Stanisław Rodziński nie jest abstrakcjonistą, nie jest ekspresjonistą itd.”. To kim jest Stanisław Rodziński?
– Chyba po prostu sobą.
PROF. STANISŁAW RODZIŃSKI
Malarz, eseista, krytyk sztuki, w latach 1996-2002 rektor krakowskiej ASP. Odznaczony Srebrnym Medalem “Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2005). Brał udział w ponad 200 wystawach malarstwa i rysunku w Polsce i za granicą. W swojej twórczości podejmuje m.in. tematy pasyjne.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS