Kaja Kallas, urzędująca premier Estonii, mówi w wywiadzie dla Financial Times, że w świetle obowiązujących w NATO planów obrony wschodniej flanki jej ojczyzna byłaby „starta z mapy” Europy, a miasta – w tym stolica Tallin z jego piękną starówką – „zrównane z ziemią”. W ten sposób ocenia ona obowiązujące nadal plany sojusznicze na wypadek rosyjskiej agresji, które zakładają, że Moskale zdobyliby w pierwszej fazie konfliktu zaatakowane państwa bałtyckie, a dopiero po 180 dniach od rozpoczęcia wojny, po tym, jak wojska Sojuszu już się zmobilizują i zdołają dotrzeć na wschód, następowałaby druga faza – wyzwolenia zajętych przez wroga terenów.
Odnosząc się do doświadczeń obecnej wojny na Ukrainie mówi ona ze smutkiem – „Jeśli porównać rozmiary Ukrainy i Państw Bałtyckich, oznaczałoby to całkowite zniszczenie naszych krajów i naszej kultury”. Komentując obecną strategię NATO-wskiej obecności na wschodzie, która sprowadza się do utrzymania niewielkich liczebnie i lekko uzbrojonych sił określanych w amerykańskiej myśli strategicznej mianem „tripwire forces”, których zadaniem jest nie tyle obrona terytorium, co – przez sam fakt uczestnictwa w walkach – wzmacnianie politycznych gwarancji sojuszniczych, Kallas argumentuje, że taka projekcja siły, zwłaszcza po doświadczeniach w Buczy i w Irpieniu, jest już zdecydowanie niewystarczająca. Estońska premier odniosła się też do ostatniej propozycji Sojuszu – będącej, jak wiele na to wskazuje pomysłem Berlina – na temat wzmocnienia potencjału wojskowego NATO na wschodniej flance. Warto przypomnieć za Financial Times, że aktualnie w każdym z państw bałtyckich stacjonuje w formacie rotacyjnym po batalionie wielonarodowym NATO (z grubsza ok. 1000 żołnierzy). Wilno, Ryga i Tallin – każde z tych państw, chciałyby mieć u siebie na stałe po dywizji (20 do 25 tys. żołnierzy) deklarując, że są gotowe zasilić te formacje własnymi oddziałami o liczebności od 3 do 5 tys. Ostatnie propozycje Centrali Paktu mówią o zwiększeniu obecności do poziomu brygady, z tą wszakże poprawką, że większa część tych sił miałaby stacjonować na co dzień w Niemczech i w razie zaostrzenia sytuacji zostać szybko przerzucona na Wschód. Premier Estonii komentując tę propozycję mówi, że „nie jest przywiązana” do takiej czy innej formuły organizacyjnej, jednak podkreśla, jakie znaczenie z perspektywy jej kraju ma fakt, iż siły NATO-wskie od pierwszych minut byłyby w stanie uczestniczyć w walkach.
W gruncie rzeczy, podobnie geostrategiczną sytuację państw bałtyckich ocenia brytyjski minister obrony Ben Wallace, który powiedział niedawno, że „nie mamy 60 dni na przewiezienie czołgów do Estonii. Bo na tym etapie nie będzie Estonii, biorąc pod uwagę to, co Rosjanie zrobili na Ukrainie”. Nie zmienia to jednak faktu, że niedawna propozycja Berlina, aby zwiększyć kontyngent niemieckich sił odpowiedzialnych za obronę Litwy o 3,5 tys. żołnierzy, ale nie dyslokowanych w tym kraju a na co dzień stacjonujących w Niemczech, jest uznawane w państwach zachodniej części naszego kontynentu za odpowiedź dobrą i adekwatną w obliczu zagrożenia rosyjskiego.
Kajsa Ollongren, holenderski minister obrony, już oświadczyła, że jej kraj zgadza się „z niemieckim podejściem, które moim zdaniem pasuje do strategii, którą powinniśmy mieć dla całej wschodniej flanki NATO, co oznacza silniejszą postawę, ale jest również elastyczne”. Jak trzeźwo zauważa Henry Foy, dziennikarz brytyjskiego dziennika, obecnie jedynie Amerykanie mają 82. Dywizję Powietrzno-Desantową, którą są w stanie w 18 godzin przerzucić w dowolny zakątek świata. Europejczycy nie mają takich zdolności, co pod znakiem zapytania stawia kwestię szybkiego wejścia do walki sił stacjonujących w Niemczech, nie mówiąc już o tych z Holandii czy znajdujących się dalej na Zachodzie.
Kallas otwarcie podniosła kwestię, o której wiele pisałem na portalu wPolityce.pl w ubiegłym roku, argumentując, że dotychczasowa strategia NATO obrony wschodniej flanki gwarantuje – zarówno Polsce. jak i państwom bałtyckim – dwie wojny. Pierwszą, obronną przed rosyjską agresją, kiedy trzeba będzie powstrzymać, a przynajmniej opóźnić postępy Moskali licząc niemal wyłącznie na własne siły i drugą, wyzwoleńczą, kiedy już nadejdą posiłki naszych sojuszników. Byłem wówczas oskarżany w najlepszym wypadku o czarnowidztwo, częściej o podważanie wiary Polaków w Sojusz Północnoatlantycki i rozbijanie jedności NATO, czym oczywiście zainteresowana jest Moskwa, ergo Budzisz, działa na rzecz Rosji. Teraz, jak widzę, do obozu zwolenników trzeźwej oceny natowskiej strategii, co mnie nieco tylko pociesza, zapisała się premier Estonii i minister obrony Wielkiej Brytanii. To niewątpliwie cieszy, choć martwić musi skłonność części polskich ekspertów i specjalistów, aby kontentować się w ocenie naszego położenia geostrategicznego jedynie sloganami i hasłami, bez głębszej analizy rzeczywistej sytuacji.
Wróćmy jeszcze do kwestii NATO-wskiej strategii, bo ciekawego wywiadu udzielił portalowi Europejska Prawda Andrij Zahorodniuk, były minister obrony Ukrainy już za prezydentury Zełenskiego, uznawany za zwolennika twardej integracji euroatlantyckiej swego kraju. Powiedział on w długiej rozmowie, że „musimy budować alternatywne sojusze, ale jednocześnie iść do NATO”. Tak sformułowana propozycja jest wynikiem oceny sytuacji w samym Pakcie, w skład którego wchodzą państwa „nadal bojące się Rosji”, co pociąga za sobą rezerwę fundamentalnej, z perspektywy Kijowa, kwestii członkostwa. Zahorodniuk jest zdania, że przełamanie stereotypów na temat siły Moskwy może zająć lata, a to oznacza, że Ukraina nie może swego przyszłego bezpieczeństwa uzależnić od procesu, który nie wiadomo jak długo będzie trwał i czym się zakończy. Nie ma on też złudzeń, co do skali gwarancji, nawet jeśli Ukraina pewnego dnia stałaby się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego i podkreśla, że artykuł 5 „zobowiązuje sojuszników do wzięcia udziału w rozwiązaniu konfliktu najlepiej jak potrafią, ale nie ma gwarancji, że to zrobią”. A zatem, Ukraina nie może oczekiwać żelaznych gwarancji, nawet ewentualne członkostwo Kijowa w NATO – do czego jest jeszcze bardzo daleko – tego nie zapewnia. Oczywiście, nie można rezygnować z dążenia do osiągnięcia tego celu i trzeba zrobić wszystko, aby wejście do Sojuszu Północnoatlantyckiego stało się możliwe, co jednak nie zwalnia elit w Kijowie z troski o własne bezpieczeństwo w przyszłości i uzasadnia myślenie o uzupełniających czy równoległych systemach sojuszniczych. W rozmowie porusza on jeszcze dwie ciekawe kwestie. A mianowicie, przypomina spotkanie, które – będąc jeszcze ministrem – organizował w 2019 roku w Odessie i w którym uczestniczyli – obok Sekretarza Generalnego NATO – przedstawiciele państw członkowskich wchodzących w skład Rady Północnoatlantyckiej. Wówczas to, występując w imieniu, Ukrainy zaproponował on włączenie się Kijowa w prace, których celem byłoby zdefiniowanie strategii Sojuszu Północnoatlantyckiego na Morzu Czarnym. Jednak jego propozycja została przyjęta wówczas z konsternacją, bo jak się w toku spotkania okazało, NATO nie prowadziło wówczas, nawet na poziomie studialnym, prac nad swą strategia na tym akwenie, co zwłaszcza w perspektywie obecnej sytuacji rosyjskiej blokady ukraińskich portów i widma głodu na świecie musi być postrzegane w kategoriach zadziwiającej krótkowzroczności strategicznej. Zahorodniuk, jak mówi, przyjął to ze zdziwieniem, ale – jak dodaje – ostatecznie jego pogląd na temat myśli strategicznej Sojuszu Północnoatlantyckiego jako organizacji ukształtowała lektura dokumentów zeszłorocznego szczytu w Brukseli, w którym członkowie aliansu wypowiadali się z uznaniem o misji stabilizacyjnej w Afganistanie, a było to na miesiąc przed upadkiem Kabulu.
Kwestie te warte są zauważenia nie tylko dlatego, że będąc członkami Sojuszu Północnoatlantyckiego musimy mieć świadomość ograniczeń z jakimi na co dzień mierzy się, z różną zresztą skutecznością, ten alians. Jest to nie mniej ważne w sytuacji zaostrzania się sytuacji wokół Litwy, co właśnie ma miejsce w związku z posunięciami rządu w Wilnie zmierzającymi do egzekucji unijnych sankcji wobec Rosji. Precyzyjnie rzecz ujmując. chodzi o decyzję Litwy z 18 czerwca o wstrzymaniu przewozu transportem kolejowym towarów objętych unijnymi sankcjami do enklawy Kaliningradzkiej. Posunięcie to wywołało w Kaliningradzie panikę i spowodowało histeryczne reakcje rosyjskich czynników oficjalnych. Rosyjski MSZ wydał napisane w tonie ultymatywnym oświadczenie, w którym padają żądania natychmiastowego ruchu towarowego między Federacją Rosyjską a Kaliningradem przez Litwę, co poparte jest groźbą odwołania się przez Moskwę do „prawa obrony interesów narodowych”. Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Nikołaj Patruszew zapowiedział, że odpowiedź Moskwy „będzie bolesna dla obywateli Litwy”, a rosyjscy publicyści, w tym oficerowie rezerwy, otwarcie zaczęli grozić wojną. Przed II wojną światową podobne żądania odczytano by prawdopodobnie w kategoriach domagania się przez Rosję od Litwy eksterytorialnego korytarza lądowego.
Warto jednak zauważyć, że z technicznego punktu widzenia Wilno wdrożyło jedynie unijne postanowienia sankcyjne, a reakcja Moskwy jest, jak należy przypuszczać, celowo przesadzona po to, aby rozmontować unijny system restrykcji. Rosji już raz się to udało w kwestii płatności w rublach za dostarczany na Zachód Europy gaz. Początkowo Komisja Europejska twierdziła, że takie praktyki są w świetle unijnych regulacji nielegalne, ale potem zmieniła zdanie i obecnie – jak niedawno, przy okazji Forum Ekonomicznego w Petersburgu powiedział wicepremier Aleksandr Nowak, nadzorujący rosyjski sektor paliwowo-energetyczny – już 95 proc. nabywców rosyjskiego gazu płaci w rublach, za pośrednictwem specjalnych rachunków rozliczeniowych w Gazprombanku. Ten ruch pozwolił Moskwie zarówno sprawdzić, na ile twardą jest w kwestii sankcji postawa stolic europejskich, jak i uchronić bank kontrolowany przez Gazprom przed wykluczeniem z systemu rozliczeniowego SWIFT. Teraz Rosja chce iść dalej, przy czym w dwóch kierunkach. Z jednej strony, deklarując odblokowanie transportów żywności, o ile zostaną zniesione niektóre sankcje nałożone na Rosję i Białoruś. Mowa jest oczywiście o embargu na nawozy, których eksport stanowi jedno z podstawowych źródeł dochodów Mińska, a sytuacja robi się coraz poważniejsza, bo dochody eksportowe Białorusi spadły w ciągu 5 miesięcy tego roku o 42 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. Ultimatum pod adresem Litwy należy odczytywać w podobnych kategoriach. Jeśliby okazało się, że europejskie sankcje można interpretować w ten sposób, iż transport zabronionych towarów ich nie obejmuje, to byłby to kolejny wyłom, a może krok zmierzający w stronę zniesienia blokady transportowej Rosji.
Mamy w tym wypadku do czynienia z czytelną strategią, której elementem jest, w przypadku Rosji, odwoływanie się do narzędzi presji wojskowej po to, aby osiągnąć cele z obszarów gospodarki. Tak też ultimatum Moskwy zostało odebrane w Stanach Zjednoczonych. Ned Price, rzecznik Departamentu Stanu, poparł decyzję Litwy o wstrzymaniu transportu towarów do Kaliningradu przypominając jednocześnie, że Ameryka będzie „wspierać Litwę i swoich sojuszników w NATO”. Wspomniał też, że artykuł 5. działa i atak na jednego z członków Sojuszu będzie traktowany jak uderzenie na cały Pakt. Rosyjskie media informują też o rozmowie ambasadora Unii Europejskiej w Moskwie Markusa Ederera, który został wezwany do rosyjskiego MSZ-u. Miał on w toku rozmów, jak sam powiedział, „poprosić stronę rosyjską o zachowanie spokoju, nie pogarszanie sytuacji ani słowem, ani czynami, a rozwiązania tej sytuacji szukać na drodze dyplomacji”.
Nie wgłębiając się w istotę kwestii, muszę stwierdzić, że ta właśnie – widoczna jak na dłoni – różnica stanowisk przedstawiciela Stanów Zjednoczonych i niemieckiego dyplomaty reprezentującego Unię Europejską jest tym, co nastraja mnie najbardziej pesymistycznie, jeśli chodzi o przyszłość Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS