Od kilkudziesięciu godzin napływają do nas informacje o działaniach zaczepnych ukraińskich sił zbrojnych na terenie Chersońszczyzny, które trochę na wyrost określane są w mediach mianem „ofensywy”.
Oczyma wyobraźni widzimy wyzwalany Chersoń i uciekających Moskali, Putina zmuszonego do wydania rozkazu o wycofaniu własnych oddziałów za Dniepr, a może nawet jeszcze dalej. Dobrze byłoby jednak nie brać własnych nadziei za rzeczywistość i starać się rzetelnie ocenić sytuację. Oczywiście nie wiemy wszystkiego, przede wszystkim nie znamy stanu ducha w rosyjskich siłach zbrojnych i – być może – okaże się, iż zwiększona presja ze strony Ukrainy uruchomi lawinę wydarzeń, które skończą się upokarzającą klęską dla Moskwy. Ale póki nic takiego nie nastąpiło, zbierzmy kilka informacji.
1. Dominuje optyka polityczna, nie wojskowa
Już na początku lipca prezydent Zełenski polecił wyzwolenie południa Ukrainy, przede wszystkim obszarów położonych na prawym brzegu Dniepru. Potem mówił – i to jest jak można przypuszczać główny powód większej aktywności sił ukraińskich na tym teatrze – że przeprowadzenie przez Moskwę zapowiedzianych na 10 września referendów na terenach okupowanych zamknie drogę do jakichkolwiek negocjacji o zawieszeniu broni czy pokoju z Rosją. O rozpoczęciu ukraińskiej ofensywy po tym, jak metodycznie przy użyciu HIMARS-ów były niszczone rosyjskie magazyny i punkty dowodzenia i atakowane kanały komunikacji, pisał na początku lipca w codziennym raporcie brytyjski wywiad. Równolegle nasiliła się akcja partyzancka i dywersyjna na okupowanych przez Moskali obszarach, również polegająca na eliminowaniu kolaborantów. Jednym z ostatnich przykładów jest zlikwidowanie Aleksieja Kowaliowa, byłego deputowanego do ukraińskiej Rady Najwyższej z partii Zełenskiego, który przeszedł na stronę Rosjan. W efekcie stronie ukraińskiej już udało się osiągnąć znaczący sukces polityczny, bo potwierdzają się informacje o ewakuowaniu na teren Rosji, do Woroneża, Kiryła Stremeusowa, szefa tzw. administracji Chersonia, mianowanego przez Rosjan. Perspektywa przeprowadzenia tzw. referendum na tych obszarach oddala się, o czym powiedział sam Stremeusow w rosyjskich mediach podkreślając, że referenda powinny odbyć się jednocześnie we wszystkich „wyzwolonych” regionach i kwestia daty jest nadal otwartą, bo „chcielibyśmy, aby ludzie sami byli gotowi do przeprowadzenia” głosowania. Iwan Fiodorow, mer okupowanego Melitopola, powiedział, że z informacji, które posiada, wynika, że „nie będzie jednego dnia”, w którym przeprowadzone zostaną „głosowania”. Obecnie, w jego opinii, okupacyjna administracja rozważa rozciągnięcie ich na 5 dni, komisja z urną ma odwiedzać mieszkańców w domach, a działania Moskali popiera około 10 proc. mieszkańców okupowanych terenów. O tym, że kwestia tzw. referendów staje się istotnym tematem debat, również na najwyższym poziomie, świadczą ostatnie wypowiedzi Johna Kirby, rzecznika Narodowej Rady Bezpieczeństwa, który wypowiedział się na temat rosyjskich planów w tym zakresie zaraz po tym, jak poinformował o największym – wartym 3 mld dolarów – z dotychczasowych pakietów pomocy wojskowej Stanów Zjednoczonych dla Ukrainy. CNN informowało też ostatnio, że administracja Bidena przekazała Kijowowi broń umożliwiającą rozpoczęcie kontrofensywy na południu kraju, co jest oczywistym potwierdzeniem uzgodnień w tej materii. Gdyby Kijowowi udało się uniemożliwić Moskwie przeprowadzenie jej planów w kwestii tzw. referendów, nawet niezależnie od rezultatów kontruderzenia, to i tak byłby to znaczący sukces. Po pierwsze, dlatego, że za ich przeprowadzenie odpowiada zastępca szefa administracji Kremla Sergiej Kirijenko, który uchodzi nawet za jednego z ewentualnych następców Putina. Zastąpił on Dmitrija Kozaka, który stracił wiele w oczach Władimira Władimirowicza po tym, jak nie powiódł się rosyjski blietzkrieg w pierwszych dniach wojny – głównie dlatego, że prorosyjska V kolumna nie okazała się tak duża i gotowa do działania, jak oceniano w Moskwie. Kirijenko uchodzi za jeden z filarów „partii wojny” i niepowodzenie jego planów może nadwątlić jego pozycję. Z perspektywy Kremla sprawa referendów wydaje się być istotną, o czym świadczy też niedawne spotkanie z Putinem Wiktora Zołotowa, dowodzącego Rosgwardią, które anonsowane było przez Pieskowa jako ważne. Do zadań formacji Zołotowa tradycyjnie należą funkcje policyjne na zajętych terenach, co – jak można przypuszczać – oznacza, że zapewne jednym z tematów rozmów były kwestie tzw. referendów. Moskale planowali odbyć je 10 września, kiedy w całej Federacji Rosyjskiej odbywają się „wybory” do rad różnych szczebli oraz na niektóre stanowiska gubernatorskie. Jest oczywistym, że w ten sposób rosyjskie władze chciały podkreślić fakt objęcia kontroli nad zajętymi obszarami i to, że wracają one do Rosji „na wsze czasy” – jak powiedział zlikwidowany przez stronę ukraińską Aleksiej Kowaliow. Z oczywistych powodów władzom w Kijowie zależy na uniemożliwieniu Moskalom przeprowadzenia tego symbolicznego posunięcia. Jurij Butosow, komentator wojenny opozycyjnie nastrojony wobec działań ekipy Zełenskiego, mówi w związku z ukraińskim uderzeniem na prawym brzegu Dniepru, że „bardzo źle jest, gdy pole informacyjne zaczyna wpływać na to, jak wojska powinny działać”, że najprawdopodobniej w tym wypadku to politycy wydali wojskowym rozkaz do ataku, kierując się zupełnie inną niźli relacja sił i środków kalkulacją.
2. Kontrofensywa z wojskowego punktu widzenia
Podręcznikowo, aby strona atakująca była w stanie przełamać opór broniących się, musi dysponować przewagą – zarówno ogniową, jak i w sile żywej – co najmniej 3 do 1. Ukraina na Chersońszczynie nie ma dziś takiej przewagi. Analitycy śledzący sytuację uważają, że Rosjanie mają na tym kierunku 25-26 batalionowych grup bojowych, czemu strona ukraińska może przeciwstawić ok. 22 – 24 formacje tego typu. Nawet biorąc poprawkę na znakomicie lepsze morale ukraińskich żołnierzy to jest zbyt mało, aby myśleć o wielkiej ofensywie. Tym bardziej, że Rosjanie zapowiedzieli dyslokowanie na front (w tym na te tereny) jednostek z 3. Korpusu Armijnego, co oznacza, że w ostatnich dniach (bo niektóre, mimo uszkodzonych przepraw przez Dniepr, już dotarły) ta relacja sił zmieniła się na niekorzyść Kijowa. To zresztą może być jeden z motywów, dlaczego teraz zdecydowano się na atak.
Nie przybyły jeszcze wszystkie uzupełnienia, nowe oddziały nie „zgrały się” z tymi, które znajdują się na linii frontu, a dodatkowo niszczone są punkty dowodzenia i zaopatrzenie. Czas może działać na niekorzyść strony ukraińskiej choćby dlatego, że rosyjski przyczółek na Chersońszczyźnie stanowi istotne i niewykluczone, iż narastające zagrożenie rosyjskim atakiem na Mikołajów i dalej w kierunku na Odessę. Trzeba było, w świetle tej interpretacji, atakować już teraz, bo potem może być gorzej. Nie zmienia to jednak faktu, że – jak napisał jeden z amerykańskich ekspertów – Ukraina potrzebowałaby nie jednego, ale trzech cudów, które winny mieć miejsce jednocześnie, aby skutecznie wyprzeć Moskali za Dniepr. Daniel Davies, pułkownik rezerwy i ekspert think tanku strategicznego Defence Priorieties, jest zdania, że o zwycięstwie ukraińskiej ofensywy można byłoby mówić, jeśliby jednocześnie wystąpiły trzy korzystne dla nich okoliczności. Po pierwsze, jak napisał, Rosjanie „musieliby nie zauważyć”, co się szykuje i nie podjąć działań wyprzedzających. Ale to już się nie wydarzy, bo Moskale, o czym otwarcie informują ukraińskie media, nie tylko ściągnęli więcej wojska, ale również rozbudowują umocnienia. Po drugie, musiałaby przestać się liczyć geografia. Atakując w kierunku na Chersoń, strona ukraińska musiałaby przejść 20 km stepu, otwartej, płaskiej przestrzeni. Trzeci cud jest jeszcze mniej prawdopodobny. Jeszcze nigdy w historii wojen, argumentuje Davies, nie zdarzyło się, aby słabsza liczebnie, a także jeśli chodzi o siłę artylerii i lotnictwa, atakująca strona zdołała wyprzeć broniących się w miastach i wykorzystujących umocnione pozycje przeważających pod każdym względem przeciwników. A tak jest w przypadku relacji sił na kierunku chersońskim.
Strona ukraińska, co zauważył piszący dla Atlantic Council Richard D. Hooker Jr., aby myśleć o przeprowadzeniu skutecznej ofensywy musiałaby poprzedzić ją reorganizacją własnych sił zbrojnych, a tego nie uczyniła. O co chodzi? Otóż Ukraina ma dziś pod bronią, zdaniem amerykańskiego eksperta, 38 brygad zmechanizowanych i pancernych, które mogą prowadzić wojnę manewrową, a dodatkowo dysponuje potencjałem 11 brygad artylerii. Każda z tych formacji z grubsza liczy 4 tys. żołnierzy, a do rachunku tego nie wlicza się sił obrony terytorialnej wypełniających inne zadania. Tylko, że patrząc na ten potencjał z punktu widzenia systemów dowodzenia, ukraińska armia, zorganizowana jest w sposób „rozproszony” – bez dowództw i sztabów na poziomie dywizji czy korpusów. Taka struktura okazała się atutem w czasie obrony, wyzwoliła bowiem inicjatywę dowódców na niższych szczeblach, tworząc w gruncie rzeczy „sieciowy” system obrony, ale w przypadku kontrnatarcia jest, jak uważa Hooker, wadą. Przede wszystkim dlatego, że działanie ofensywne jest trudniejszą operacją niż obrona z punktu widzenia sztuki wojennej, a kontrnatarcie już najtrudniejszą. Większa jest skala działania, większe wymogi w zakresie organizacji wojsk pierwszego i kolejnych rzutów, a także odwodów strategicznych, konieczna jest też bardzo trudna koordynacja wielodomenowa. Należałoby też utworzyć strategiczne odwody w sile trzech pancernych, a co najmniej zmechanizowanych, dywizji, które mogłyby działać w kategoriach „pancernej pięści” i uderzać w miejscach, gdzie pękać zaczyna rosyjska obrona. Tylko, że obecnie Ukraina niczego takiego nie ma, co oznacza, że jest w stanie prowadzić działania zaczepne o charakterze taktycznym, które w dogodnych warunkach (chaotyczny odwrót Rosjan) mogą przekształcić się w operację, ale o warunkach niezbędnych do przeprowadzenia strategicznej i skutecznej ofensywy trudno mówić.
Nawiasem mówiąc, źle zaplanowana i przeprowadzona ofensywa może nie tylko oznaczać duże straty po stronie atakującej, o czym zresztą donoszą – choć nie do końca warto w te informacje wierzyć – Rosjanie, ale również powoduje inne, znacznie poważniejsze zagrożenie. Jej załamanie się może skłonić Moskali do przeprowadzenia kontrnatarcia na osłabione pozycje ukraińskie.
Czego jesteśmy świadkami?
Na razie mamy do czynienia z pełną blokadą informacyjną po stronie ukraińskiej i niewiarygodnymi doniesieniami rosyjskimi. Co zatem się dzieje i czego jesteśmy świadkami? Możliwe jest przynajmniej kilka wyjaśnień. Po pierwsze, Zełenski został zmuszony do podjęcia trudnych decyzji. Dzieje się tak, kiedy musimy przeciwdziałać niekorzystnemu rozwojowi sytuacji politycznej (referenda) nawet za cenę przeprowadzenia uderzenia kosztem znacznych strat własnych. Po drugie, być może mamy do czynienia z tym, co fachowcy określają mianem „kształtowania” teatru przyszłych działań wojennych, kiedy to przeprowadza się uderzenia o charakterze taktycznym, szukając słabych punktów w obronie przeciwnika i chcąc osłabić jego morale. Gdyby równolegle udało się nasilić walkę partyzancką na tyłach, to rzeczywiście, w obliczu ostrzeliwanych linii zaopatrzenia i niszczonych magazynów broni i paliwa, Rosjanie mogliby stanąć wobec dylematu strategicznego – kontynuować walkę na większym obszarze z mobilnym przeciwnikiem czy zająć lepsze pozycje, co może oznaczać wycofanie się, choćby częściowe, z obecnych pozycji. Wreszcie, po trzecie, możemy mieć do czynienia z operacją, której celem jest przede wszystkim „maskirowka” i uderzenie nastąpi na zupełnie innym kierunku. Eksperci typują Donbas (Izium), ale również prawdopodobne, ich zdaniem, jest przeprowadzenie przez ukraińskie siły zbrojne większej operacji zaczepnej w okolicach Charkowa. Niedługo zapewne przekonamy się z czym mamy do czynienia, ale to, co dzieje się na kierunku Chersońskim trudno określić dziś mianem dużej ofensywy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS