To tak w nawiązaniu jeszcze do jednego z moich poprzednich wpisów, w którym zarysowałem moją osobistą receptę na kryzys, jaki niewątpliwie musi powstać w duszy katolika wobec tak znaczącej kompromitacji instytucji Kościoła, jaka ma miejsce w czasach obecnych. Nie jest to odniesienie bezpośrednie, niemniej wyjaśnia pewne moje ogólniejsze zapatrywania na relację religii z moralnością i roli, jaka przypadać tej drugiej musi, moim zdaniem, w praktyce życia i “głoszenia”.
Jednym z najbardziej oklepanych dzisiaj obecnie w Kościele chwytów retorycznych jest narzekania na dawne czasy, jakoby w nich „sprowadzano religię do moralności”. To oczywiście bardzo niedobrze, ponieważ – tak się to zazwyczaj przedstawia – katolicyzm w takim wypadku staje się zbiorem maksym etycznych, przestaje zaś być zjawiskiem autentycznie duchowym. Ten kaznodziejski skrót ma oczywiście głębsze umocowanie teologiczne. Jest to kwestia pewnej zmiany perspektywy, jaką próbowano w Kościele przeprowadzić po Soborze Watykańskim II. Nawet tak „konserwatywny” (tak twierdzą niektórzy) teolog jak Benedykt XVI wielokrotnie podkreślał (bodaj w „Jezusie z Nazaretu”, ale także w swych dokumentach i wystąpieniach już ściśle papieskich), że, na przykład, jak czytamy w encyklice „Deus caritas est”: „U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”. Z tym wiąże się element drugi, mianowicie: akcentowanie roli przebaczenia i miłosierdzia kosztem cnoty. Jeśli wiara nie ma ścisłego związku z moralnością, „zachowywanie przykazań” (jak to się dawniej mówiło) traci status kwestii pierwszorzędnej, a ważniejsza od niego staje się świadomość, że nawet największy grzesznik, jeśli tylko stara się powstać ze swych upadków, może mieć kontakt z Bogiem. W tym duchu wypowiada się ostatnio, na przykład, Tomasz Terlikowski, przy okazji wykonywania swej fantastycznej pracy w prześwietlaniu nadużyć seksualnych kleru. Niedawno choćby, napisał: „Jednym z najcudowniejszych doświadczeń w chrześcijaństwie, otwierającym nie tylko na Boga, na siebie, ale i na innych jest poznanie prawdy, że Bóg kocha mnie bezwarunkowo, takim jakim jestem, w całej mojej sytuacji. Boże Miłosierdzie nie jest ograniczone, a Bóg nie jest Ojcem, który nieustannie siecze rózgą, ale Ojcem, który czeka nas swoje dziecko, wybiega po nie, czuwa u drzwi serca, kocha zawsze i wszędzie, zawsze jest blisko”.
Źródło tego podejścia, być może wbrew pozorom, jest łatwe do zidentyfikowania. Stanowi je reakcja na potężny kryzys wiary, jaki rozpoczął się w Europie na przełomie wieków XIX i XX. Oczywiście, teraz różnej maści fanatycy „tradycji” próbują przekonać nas, Kościół znalazł się w odwrocie dopiero po Soborze Watykańskim II, kiedy przestał „nieomylnie” uznawać, że Pięcioksiąg napisał Mojżesz. Ale nie. Kryzys rozpoczął się właśnie wtedy. A za jego istotę uznaje się powszechnie coś, co nazwać można „burżuaizacją” wiary – uznanie jej za element specyficznej mentalności klasy średniej, jaka wykształciła się w drugiej połowie XIX wieku. Jedną z cech charakterystycznych myślenia tej klasy był właśnie niespotykany rygoryzm moralny. Tak dobrze do niedawna jeszcze znany motyw „kobiety upadłej”, powszechnie pogardzanej i właściwie społecznie skreślonej; całkowity ostracyzm w stosunku do ludzi żyjących w „wolnych” związkach i (w krajach katolickich) rozwodników; pierwszorzędne znaczenie „dobrej reputacji”, a zatem i konieczność bezustannego zachowywania przynajmniej zewnętrznej szaty cnót – to wszystko właśnie owoce burżuazyjnego ducha, który opanował Europę w „górnym” okresie rozwoju kapitalizmu. I choć nie da się ukryć, że jest w tej surowości coś imponującego, efekty tej dominacji były, en bloc, tragiczne. Widzimy, jaką ceną przychodzi dziś płacić za nią zachodowi. Pomału, no i w znacznie mniejszym stopniu, bo Polska nigdy krajem burżuazyjnym w zasadzie nie była, ten moment odpłaty zbliża się i u nas. I nie da się ukryć, że rzeczywiście, kościoły chrześcijańskie odegrały w utrwalaniu burżuazyjnej moralności, czy raczej obyczajowości, niemałą rolę. Pisał o tym znakomicie Jacques Maritain w swych „Dziewięciu wykładach z zakresu filozofii moralnej”, gdy zauważył, że zwłaszcza właśnie w okresie, o którym tutaj mówimy, chrześcijański ideał świętości został w katolicyzmie zastąpiony przez w gruncie rzeczy pogański ideał „spełnionego mieszczanina”, z gromadką dzieci, posłuszną żoną i sporymi oszczędnościami na koncie w banku. To dobrze, że Kościół postanowił się spod tego wpływu wyzwolić, odzyskać tożsamość i właściwy sobie sposób myślenia.
Niestety, jak to zwykle w owej tragikomedii, jaka nazywamy historią, bywa, wylano dziecko z kąpielą. Miast skupić się, jak to robił właśnie choćby wielki Jacques, na krytyce moralności burżuazyjnej, krytykę tę zaczęto rozciągać na moralność w ogóle. Miast piętnować nierealistycznie wysokie wymagania, zaczęto podejrzliwie patrzeć na wymaganie od ludzi czegokolwiek. Ba, sam przecież wielokrotnie już słyszałem, jak w kaznodziejskim zapale duszpasterz negatywnego bohatera przypowieści o synu marnotrawnym robił ze… starszego brata, który pozostał przy ojcu. To jest właśnie ten punkt, w którym ja przynajmniej zaczynam mieć poważne wątpliwości i zastanawiam się, czy w całym tym natłoku gadania o bezwarunkowym przebaczeniu, dobroci Ojca, no i że ogólnie „relacje, nie rózga” i jest ciepło, miło i sympatycznie, nie tracimy z oczu pewnych ważnych szczegółów. Bo chociaż istotnie, nie jestem teologiem i brak mi może tutaj właściwej dla tej profesji subtelności myślenia, to na mój zdrowy rozum zasadniczo lepiej jest być w życiu dobrym, niż złym. W Ewangelii zaś, na ile pamiętam, znajdzie się całkiem sporo pochwał cnoty i potępienia grzechu. A także i takie zdanie: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie”.
Bo prawda jest, rzecz jasna, taka, że moralność nie jest dodatkiem do Ewangelii, a jej zasadniczą, najlepiej uchwytną i najbardziej uniwersalną treścią. Łaska nie skreśla natury, ale ją udoskonala. Wiara nie skreśla rozumu, ale go potrzebuje. Jedną zaś z najbardziej zaś oczywistych i najlepiej dostępnych całemu rodzajowi ludzkiemu prawd tego rozumu jest właśnie dziedzina wymagań moralnych: pojęcia dobra i zła, imperatyw aby pierwsze czynić, drugiego unikać, zbiór bardziej poszczególnych wskazań, jak to osiągnąć, a także jakieś niejasne przeświadczenie, że za dobro należy się „nagroda” (czy że ono po prostu naturalnie owocuje i ten owoc trwa), a za zło – kara, w życiu i po życiu. Powie ktoś, że to prymitywne. I pewnie z jakiejś perspektywy można to tak nazwać. Być może, że samo bycie człowiekiem jest dość prymitywne. Póki jednak jesteśmy ludźmi, musimy żyć na ludzki sposób. A „instynkt moralny”, o którym tak pięknie pisał Lord Shaftesbury, to jedna z najważniejszych składowych naszego człowieczeństwa.
Siła Ewangelii przez wieki leżała w fakcie, że przekazywana przez nią moralność doskonale z tym naturalnym instynktem harmonizowała. Że stanowiła ona naraz doskonałe spełnienie generowanych przezeń dążeń, a jednocześnie wynosiła je jak gdyby na wyższy poziom, wprowadzała elementy, które z naturalnego punktu widzenia trudno by wymyślić (na przykład imperatyw przebaczania win), ale które – w dłuższej perspektywie – okazują się właściwie niezbędne do właściwego funkcjonowania „moralnego organizmu”. Istnieją różne hipotezy wyjaśniające dlaczego, od pewnego momentu, Ewangelia zaczęła odnosić w Europie tak ogromny, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, „sukces”. Najpopularniejsza jest dziś, rzecz jasna, chyba ta odwołująca się do siły militarnej. „Ewangelizować” ludy naszego kontynentu mieli ich władcy, chętni do włączenia się w wielką „Christianitas”, pozostałość po imponującej potędze Cesarstwa Rzymskiego. I pewnie coś w tym jest. Ale jednak nawet dysponując nawet największą siła militarną czy polityczną nie da się przeprowadzić daleko idących reform w mentalności i obyczaju bez zupełnego poparcia ludu (przykładem choćby kulty rodzime Indian w Ameryce Środkowej, pozornie ledwie schrystianizowanych). Ludzie musieli, przynajmniej w sporej liczbie, chcieć Ewangelię przyjąć – i tutaj również musiał być jakiś powód. Powodem tym było zaś, moim zdaniem, po prostu to, że w wierze chrześcijańskiej życie stawało zwyczajnie lepsze. A stawało się lepsze dokładnie ze względu na ewangeliczne zasady moralne, które je dobrze regulowały. Jest to, jak mniemam, zasada uniwersalna. I niedawny „kryzys burżuazyjny” nie stanowi tutaj wyjątku od reguły. Problem bowiem z mieszczańskim rygoryzmem moralnym polegał bowiem nie na tym właściwie, że był on rygoryzmem, a tym bardziej nie, że moralnym – ale na hipokryzji. Na tym, że dotyczył właściwie wyłącznie sfery osobistej, ale już nie społecznej. I za parawanem prywatnej, burżuazyjnej „cnoty”, odnoszącej się właściwie wyłącznie do sposobu obchodzenia się z pieniędzmi i sfery seksualnej, rozwijał się pełną parą nowy system społeczny, w którym – jak zauważył w swej znacznie spóźnionej encyklice „Rerum novarum” Leon XIII – „garść możnych i bogaczy nałożyła jarzmo prawie niewolnicze niezmiernej liczbie proletariuszy”. Nie chodziło zatem o to, że głoszono moralność chrześcijańską, jak by to rzec, „za bardzo”. Ale że właściwie nie głoszono jej wcale. A nawet jeśli głoszono, to nie wdrażano w życie. Kościoły zaś, nie robiły właściwie nic, aby cokolwiek zmienić. I szlachetne wyjątki ludzi takich, jak de Lammenais, Ozanam, von Ketteler, Manning i Gibbons tylko potwierdzają regułę.
Kościół przegrał, ponieważ tego nie zrozumiał. I będzie przegrywał dopóty, dopóki tego nie zrozumie. Tym zatem, co możemy zrobić czym prędzej, o ile zależy nam na losie tej przedziwnej instytucji, to powrócić do korzeni i próbować robić to, co chrześcijanin robić powinien – i jak najprędzej „sprowadzić religię do moralności”. A także pomodlić się może o kaznodziejów, którzy by to robili. Bez tego „sprowadzenia”, nie będziemy wiarygodni. Ani nie znajdziemy żadnego narzędzia, przy pomocy którego przekonalibyśmy ludzi do prawdziwości tego, w co wierzymy. Nie każdy jest mistykiem, człowiekiem uduchowionym, teologiem, nie każdy rozumie (no ja na przykład zupełnie nie) co to znaczy „spotkanie z Jezusem” czy „doświadczenie Osoby”. Ale każdy, o ile tylko jest normalnym człowiekiem, wie, co mówią do niego, gdy słyszy: nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe, nie żyj na pokaz, odpuść, zostaw, nie mścij się, choć to trudne i MASZ PRAWO (to jest materiał na inny artykuł, bo zazwyczaj kompletnie się dzisiaj tego nie rozumie) do gniewu, nie traktuj kobiet przedmiotowo, mów tylko to, co masz w sercu i generalnie staraj się być uczciwym człowiekiem – tak w życiu prywatnym, jak i publicznym. I nie chodzi o to, aby być doskonałym, bo tego się zrobić nie da. Ale żeby się chociaż trochę starać. Prosto, jasno i logicznie. Jak w starym katechizmie. Jak to jest na swoim miejscu, wszystko też będzie na swoim miejscu. I Pan Bóg również w końcu się pokaże, bo przecież „na górze Pan się ukazuje”.
Banalne? Może i tak. No ale jakie ma być, skoro przekazał to nudny i banalny Jezus z Nazaretu, który nigdy się nie bił i płacił podatki?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS