A A+ A++

Od momentu kiedy prawie już trzy dekady temu na ekranach naszych monitorów ekipa digitalizowanych postaci tłukła się pięściami po jajach i wyrywała sobie kręgosłupy, niemalże pewne było, że prędzej czy później ktoś postanowi zrobić filmową adaptację „Mortal Kombat”. Dokładnie trzy lata po premierze pierwszej części gry do kin z triumfem wjechała produkcja, która słusznie uznana została za jedną z najlepszych ekranizacji komputerowej rozwałki w historii. Potem było już tylko gorzej (z małymi wyjątkami).

„Mortal Kombat” (1995)

Najpierw było dzieło pod tytułem… „Krwawy sport”. Zafascynowany tym kultowym obrazem Ed Boon, projektant komputerowych gier, zwrócił się do producenta z Midway, Johna Tobiasa, z propozycją zrealizowania mordobicia opartego na wątkach związanych z tym filmem. I chociaż pomysł wykorzystania digitalizowanych animacji opartych na nagraniach żywych aktorów był rewolucyjny i dobrze rokujący, to cały projekt szlag trafił, bo Jean Claude Van Damme nie za bardzo chciał w taki projekt wejść. Z „Krwawego sportu” nic nie wyszło, ale na kanwie tego pomysłu powstała gra „Mortal Kombat”, w której pojawił się nawet sobowtór belgijskiego mięśniaka, czyli Johnny Cage.



Trzy lata po tym, jak ta bijatyka zawojowała rynek, Van Damme dostał propozycję zagrania roli Cage’a w ekranizacji gry. I tym razem konsekwentnie odmówił – najwyraźniej możliwość zagrania Guile’a w planowanej filmowej adaptacji „Street Fightera” była bardziej kusząca.
Czas pokazał, że to właśnie „Mortal Kombat” wygrał ten pojedynek pomiędzy kinowymi wersjami komputerowych mordobić. Chociaż czas zdecydowanie źle się obył z efektami CGI, to nadal świetnie broni się klimat tej produkcji, doskonała ścieżka dźwiękowa (kto nie zarżnął kasety ze smokiem na okładce, ten nie wie, co to życie!) oraz cud filmowej animatroniki, czyli postać Goro – podobno lalka ciągle się psuła i w filmie nie ma ani jednego ujęcia, w której czteroręki zakapior nie cierpiałby na jakąś dysfunkcję.



„Mortal Kombat: Początek wyprawy” (1995)

Ta produkcja pojawiła się na rynku video jeszcze w tym samym roku i miała być wstępem do wydarzeń z filmu, a także jednym ze sposobów jego promocji. Dość nowatorskim, jak na tamte czasy, bo łączącym w sobie rysunkową animację ze wstawkami CGI. Podobną drogą poszli rok później twórcy serialu „Prawdziwe przygody Johny’ego Questa”. Niestety, w obu przypadkach wstawki wygenerowane komputerowo paskudnie wręcz się zestarzały. Dzisiaj oglądanie tych scen może naprawdę zaboleć. Również i klasyczna animacja tej produkcji absolutnie nie wyróżnia się niczym szczególnym ponad inne masowo produkowane w latach 90. kreskówki dla młodzieży. Trochę szkoda zmarnowanego potencjału.



„Mortal Kombat: Defenders of the Realm” (1996)

Z jakiegoś powodu chcący dorobić się dublonów na legendarnej marce filmowcy nie za bardzo przejęli się raczej mało entuzjastycznym przyjęciem kreskówkowej ekranizacji „Mortal Kombat”, bo już rok później premierę miał trzynastoodcinkowy animowany serial ze znanymi wszystkim bohaterami. Produkcja ta ewidentnie chciała konkurować z innym telewizyjnym tworem, opartym na konkurencyjnej marce. Mowa oczywiście o „Street Fighterze”, który również doczekał się swojej serialowej odsłony dla małoletnich widzów.



Do 1996 roku growy „Mortal Kombat” zdążył się już dorobić trzech części, więc kreskówka wypełniona była postaciami znanymi z komputerowych ekranów. Fani bijatyki zgodnie uważają ten twór za straszliwy wręcz paździerz. Już w dniu premiery animacja wyglądała mocno archaicznie. Na to jednak można by było przymknąć jeszcze oko, ale największym przypałem był tu pomysł, aby protagoniści, niczym bohaterowie serialu o przygodach Kapitana Planety, przemieszczali się wielkim, nowoczesnym pojazdem latającym. W kształcie smoka…



Na obronę tego koszmarka należy dodać, że dobrą robotę zrobili tu aktorzy podkładający głosy kreskówkowym postaciom – Raiden mówi głosem Clancy’ego Browna (znanego jako Kurgan z „Nieśmiertelnego”), Ron Perlman przemawia jako Striker, a Luke Perry to Sub-Zero!

„Mortal Kombat: Anihilacja”

Jakież wielkie nadzieje były związane z tym filmem… Czy „Mortal Kombat 2” przywróci wypieki na pokrytych młodzieńczym trądzikiem policzkach? Czy będzie więcej krwi? Czy Sonia pokaże cycki? Cóż, premiera drugiej, kinowej części „Mortala” była niczym solidny cios w twarz mokrą murzyńską knagą. Bolało…

Z całej aktorskiej ekipy ostali się tylko grający Liu Kanga, Robin Shou i piękna Talisa Soto jako Kitana. Cała reszta skapitulowała po obcięciu budżetu filmu o parę ładnych baniek. Nawet artyści, którzy nie musieliby pokazywać swoich twarzy odmówili udziału w tym przedsięwzięciu (aktor grający Scorpiona wolał zatrudnić się jako kaskader na planie „Batmana i Robina”, niż przyjąć tę fuchę).



W tym filmie wszystko kulało – od aktorstwa, przez fabułę, montaż aż po CGI – w tym wypadku był to duży krok w tył w porównaniu z i tak przeciętnymi, jak na tamte czasy, efektami znanymi z oryginału. Tak ambitne przedsięwzięcia jak np. scena walki, w której miała wziąć udział czteroręka Sheeva, musiały być na szybko usuwane ze scenariusza, bo okazywało się, że na tego typu przedsięwzięcia po prostu nie starczyłoby kasy.



Żeby tego było mało, aktorzy dostawali tak małe wynagrodzenia, że musieli brać dodatkowe fuchy – artyści wcielający się w postaci Raina i Ermaca byli jednocześnie koordynatorami kaskaderów na planie, a Ray Park (znany później z roli Dark Maula) grał dwie różne różne role i był dublerem aktora grającego Raidena.

Gwoździem do trumny była też muzyka – próby stworzenia ścieżki dźwiękowej, która chociaż odrobinę mogłaby się zbliżyć do poziomu swojej poprzedniczki, spaliły na panewce. Nie pomógł tu nawet Scooter wrzeszczący „Fireeee!”.

Jedynym ratunkiem dla filmowej serii mógł być… „Mortal Kombat 3” – do swoich ról mieli bowiem powrócić aktorzy z pierwszej części, a scenariusz zapowiadał się ponoć całkiem dobrze. Przygotowywany do tej produkcji plan zdjęciowy został jednak zniszczony przez huragan Katrina, produkcja została wstrzymana i ostatecznie całe przedsięwzięcie anulowano. Może to i dobrze?

„Mortal Kombat: Conquest” (1998-1999)

A to kolejna próba wskrzeszenia serii, która od czasu swojego pierwszego wejścia na ekrany została okrutnie sponiewierana, opluta i wielokrotnie znieważona. Odpowiedzialna za obie filmowe adaptacje gry spółka Threshold Entertainment podjęła się ryzyka wyprodukowania serialu opartego na motywach słynnego mordobicia. Mimo że produkcja ta swoją warstwą wizualną przypomina nieco inne „dzieła” fantasy znane z TV, czyli „Herkulesa” i „Xenę – wojowniczą księżniczkę”, to twór ten jakością bił na głowę ostatnią odsłonę filmu.



Fabuła serialu przeniesiona została do przeszłości, a jego bohaterem został młody Kung Lao. Fanów na pewno też ucieszyła obecność Chrisa Casamassy jako Scorpiona – aktor grał tę postać w pierwszym, kinowym „Mortal Kombat”. Miłym dla męskiego oka „dodatkiem” było też pojawienie się pięknej Kristanny Loken w roli Taji.

Serial był całkiem popularny, a jego twórcy po zakończeniu emisji złożonego z 22 odcinków pierwszego sezonu zdecydowali się nawet na efektowny cliffhanger, który miał zwiastować kontynuowanie historii. Niestety – kręcenie drugiego sezonu związane byłoby z podwyższeniem budżetu dla tego projektu, a na to nie chcieli się zgodzić producenci. Ostatecznie telewizja TNT zrezygnowała z planów emisji kolejnych części serialu, co automatycznie przekreśliło szanse na ciąg dalszy.

“Mortal Kombat: Legacy” (2011-2013)

Bez dwóch zdań – „Mortal Kombat: Legacy” to najlepsze, co mogło się przytrafić tej serii od czasów premiery pierwszej ekranizacji. Wszystko zaczęło się od zrealizowanego przez młodziutkiego amerykańskiego filmowca Kevina Tancharoena krótkiego video zatytułowanego „Mortal Kombat: Rebirth”. Fan growej bijatyki wydał na ten projekt 7500 dolarów i poprosił o pomoc swoich znajomych w realizacji tego przedsięwzięcia.



Reżyser zaproponował zupełnie inne podejście do tematu – nakręcony w konwencji origin-story 7-minutowy zwiastun zapowiadał produkcję znacznie bardziej brutalną i szorstką, niż do tego przywykliśmy. Materiał spotkał się z ogromnym zainteresowaniem fanów, a Tancharoen osobiście zaprezentował go grubym rybom zarówno z New Line Cinema, jaki i z Midway. Niestety, żadna z tych firm nie chciała wyłożyć pieniędzy na realizację kolejnego filmu na podstawie „Mortal Kombat”. Włodarze Warner Brothers wyszli natomiast z propozycją sfinansowania serialu według pomysłu Tancharoena. Pozostało jedynie przekonać do tego przedsięwzięcia Eda Boona. Twórca kultowej gry początkowo nie do końca „kupił” wizję reżysera, jednak przekonał go jego zapał i entuzjazm, więc dał mu zielone światło.



Serial wypełniony jest elementami azjatyckiego mistycyzmu, jednocześnie też stawiając na znany np. z Nolanowskich „Batmanów” realizm. Postaci zostały gruntownie przeprojektowane, przez co niekiedy prawie w niczym nie przypominają swoich growych odpowiedników. Wreszcie też „Mortal Kombat” dostał odpowiednią dawkę krwistości. Posoka leje się wręcz strumieniami, a serial ewidentnie skierowany jest do graczy, którzy do dziś pamiętają klawiszowe kombinacje najbardziej spektakularnych fatality.



Fanów ucieszy też gościnny występ znanego z pierwszego kinowego „Mortala” Cary-Hiroyuki Tagawy, który wraca do roli Shang Tsunga!

Trwające po 10 minut odcinki emitowane były na YouTube, a serial doczekał się dwóch sezonów. Mimo ogromnego zainteresowania ze strony miłośników tej marki, trzeci sezon od 2013 co jakiś czas jest zapowiadany, jednak póki co – na tym się niestety kończy.

„Mortal Kombat Legends: Scorpion’s Revenge” (2020)

Twórcy animowanych produkcji na podstawie słynnej gry wreszcie wyciągnęli wnioski z porażek swoich poprzedników i zdecydowali się na realizację animowanego filmu skierowanego do osób dorosłych. Do projektu zwerbowany został Ed Boon, jako konsultant, a po raz pierwszy od 25 lat postać Goro znowu przemówi głosem Kevina Michaela Richardsona, który to dubbingował awaryjną kukłę czterorękiego wojownika w najstarszej ekranizacji gry. To też pierwsza kreskówka oparta na tej grze, która zyskała pozytywne recenzje od jej fanów.

Wygląda na to, że przyszłość filmowych adaptacji „Mortal Kombat” rysuje się w coraz jaśniejszych barwach. Tym bardziej że nowa kinowa produkcja zapowiadana jest jako widowisko dla osób dorosłych!



Bonus: Mortal Kombat: Live Tour

Jeśli myślicie, że jedynym odcinaniem kuponów od sukcesu gier z tej serii były filmy, kreskówki i seriale, to oczywiście grubo się mylicie. Spośród całej masy komiksów, książek, słuchowisk czy zabawek warto wyróżnić jeden „produkt”, który równie dobrze mógłby być jakąś niezbyt wyszukaną formą złośliwej parodii bezlitosnego (i często też – miernego w swoich efektach) eksploatowania tej dojnej krowy. „Mortal Kombat: Live Tour” to obwoźny teatr, w którym aktorzy odgrywają role znanych z gry postaci.



Do tego dochodzi też playback i wykorzystanie znanych z komputerowych wersji tej serii dźwięków. Jako że widzami występów byli głównie małolaty, zrezygnowano z jakiejkolwiek brutalności… Tak, przedsięwzięcie to było równie niedorzeczne, jak brzmi jego opis. Jako ciekawostkę należy dodać, że koordynatorem choreografii w tych spektaklach był sam Cary-Hiroyuki Tagawa (Shag Tsung z oryginalnego filmowego „Mortal Kombat”).

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKs. Tomasz Atłas powołany do pracy w Watykanie
Następny artykułJeden ze stanów USA zakazuje aborcji. “Chodzi o obronę życia”