A A+ A++

Może największa tajemnica sukcesu 16 lat rządów Angeli Merkel tkwiła w tym, że Niemcy nie musieli zmieniać Merkel, by zmienić politykę rządu. Po katastrofie w Fukushimie (2011), to ona – konserwatywna kanclerz stojąca na czele konserwatywno-liberalnego rządu – w parę godzin ogłosiła zamknięcie wszystkich elektrowni jądrowych. W przyszłym roku Niemcy wyłączą ostatni reaktor. Gdy w 2017 roku zdecydowana większość Niemców popierała małżeństwa jednopłciowe, trzy miesiące przed wyborami Merkel dopuściła do głosowania ustawy je legalizujące. A potem zrezygnowała z dyscypliny partyjnej i koalicyjnej lojalności. Sama zagłosowała przeciwko, ale ustawa przeszła. Kontrkandydat stracił leitmotiv w kampanii. Takimi przykładami bardziej lub mniej spektakularnymi można opisać kanclerstwo Merkel. Gdy czyta się 177 stron umowy koalicyjnej rządu świateł drogowych (czerwona SPD, Zieloni, żółta FDP) trudno nie odnieść wrażenia, że mogłaby go napisać Angela Merkel, gdyby nie musiała uwzględniać pewnej wrażliwości i interesów swojej partii.

Niemcy a sprawa Polska

Werbalnie koalicjanci próbują odciąć się od „stagnacji” i „status quo” ostatnich lat, ale w działaniach i sposobie uprawiania polityki i rządzenia w istocie kopiują Merkel. Przyszły kanclerz Olaf Scholz pytany, czy popiera wprowadzenie obowiązkowych szczepień przeciw COVID-19, odpowiada, że „cieszy się z dyskusji na ten temat” (trudno o bardziej merkelowe zdanie). Podobnie może być w polityce europejskiej i bilateralnej z Polską. Przyszła ministra spraw zagranicznych (pierwsza kobieta na tym stanowisku) Annalena Baerbock w czasie pierwszej podróży do Warszawy na pewno wyciągnie rękę do bliższej współpracy, a na konferencji prasowej wypowie ostrożne słowa o znaczeniu praworządności dla całej Wspólnoty Europejskiej. Ale czy Heiko Mass (SPD) nie miał tej samej strategii? Baerbock, dotychczasowa szefowa Zielonych, będzie przede wszystkim prowadziła klimatyczną politykę zagraniczną, a więc za każdy rok przyśpieszenia wyjścia z węgla zgodzi się na niejeden kompromis z rządem PiS.

Zresztą, wiceszef Zielonych Robert Habeck wziął resort gospodarki i klimatu, a z gospodarczej wymiany i współpracy z Polską Niemcy są przeszczęśliwi. Pierwszymi, którzy dementowali w Niemczech medialne doniesienia o polexicie byli szefowie stowarzyszeń gospodarczych. Polexit byłby nie tylko katastrofą dla Polski, ale także dla niemieckiego biznesu. A więc „oferta dialogu i współpracy” będzie na nowo powtarzana także przez przedstawicieli nowego rządu w Berlinie, niezależnie od tego, ile jeszcze razy poseł Mularczyk będzie ogłaszał opublikowanie raportu o reparacjach wojennych. Na marginesie w czasie czwartkowej wizyty w Berlinie premier Morawiecki w wywiadzie dla niemieckiej agencji prasowej DPA oświadczył, że podpisał dokument powołujący ustanowienie Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego i zapowiedział zakończenie prac zbadaniem zniszczeń wojennych i publikację raportu na ten temat w lutym przyszłego roku. – Decyzja o tym, co, kiedy i jak zrobimy z tym raportem, jeszcze nie zapadła – dodał premier.

A więc Niemcy mają żądania przestrzegania praworządności, my mamy nasze żądania reparacyjne. PiS nadal liczy na to, że nowy rząd w Berlinie będzie bał się odpowiedzi na pytanie, kto ma w swoich żądaniach więcej moralnej racji. I zapewne się nie przeliczy. Obie strony zostaną przy swoich stanowiskach, a Europa ma przecież tyle problemów do rozwiązania, że niezależnie od wszystkiego, trzeba będzie ze sobą współpracować. To może rodzić frustrację u demokratycznej opozycji w Polsce, ale i nadzieję, że europejski projekt działa, niezależnie od wszystkiego.

Niemcy zajmą się sobą

Poza tym niemiecka polityka nie będzie miała za dużo czasu na politykę zagraniczną, bo właśnie na nowo się definiuje. A nowy kanclerz będzie raczej zabiegał o sojuszników, żeby zbudować swoją pozycję w Europie i na świecie, niż szukał konfliktów. Poza tym Olaf Scholz będzie musiał skrupulatnie dbać o jedność swojej partii i koalicji.

Sojusz socjaldemokratów, Zielonych i liberałów jest eksperymentem na szczeblu ogólnokrajowym. Dotychczas Zieloni działali na liberałów jak płachta na byka i odwrotnie. Podobnie Olaf Scholz działał na lewicowe skrzydło swojej partii (SPD), które niesione wyborczym sukcesem na razie po prostu milczy, licząc na to, że ich przedstawiciele dostaną posady ministrów, co może być pierwszą rysą na pokazowej jedności. Jak to było u Zielonych.

W środę szefowie partii pokazali umowę koalicyjną, w czwartek rano Zieloni mieli podać nazwiska swoich ministrów, jednak wewnątrzpartyjny spór przeciągnął się do późnego wieczora, a konferencję prasową z ogłoszeniem nazwisk opóźniali co godzinę, aż w końcu udało się znaleźć kompromis, który zawiera wszystkie kwoty: genderową, imigranckie korzenie, balans między lewicowym a konserwatywnym skrzydłem. Jednak prawdziwy spór dopiero przed Zielonymi, bo według ich statusu nie można łączyć funkcji partyjnych z państwowymi, a więc Baerbock i Habeck zaraz po objęciu tek ministrów muszą zrezygnować z szefowania partii.

Zmiana kierownictwa partii planowana jest także w SPD, bo po dwóch latach rezygnację zapowiedział Norbert Walter-Borjans, który wraz z Saskią Esken wygrał wybory na szefa partii przeciwko Olafowi Scholzowi. Esken zapowiedziała, że chce pozostać na stanowisku, ale do rządu nie wejdzie. W 2019 roku w kampanii o kierownictwo partii zarzuciła Scholzowi, że z biegiem lat zdradził socjaldemokratyczne ideały. Wszystko wskazuje na to, że Esken uzyska reelekcję, a jej współprzewodniczącym zostanie Lars Klingbeil, dotychczasowy sekretarz generalny, umiarkowany sojusznik Scholza.

W prywatnych rozmowach z centrali SPD słychać, że obecną kadencję lewicowe skrzydło będzie chciało wykorzystać na połączenie się z Die Linke. Postkomuniści weszli fartem do Bundestagu, bo choć z 4,9 proc. głosów znaleźli się pod 5-procentowym progiem wyborczym, to dzięki wyjątkowi w ordynacji wyborczej – zdobywając trzy mandaty w okręgach bezpośrednich – mogą cieszyć z frakcji w parlamencie. Na marginesie ten wyjątek do prawa wyborczego wpisał kanclerz Konrad Adenauer, by wesprzeć swojego mikro koalicjanta w latach 50. Teraz z tej reguły skorzystali postkomuniści z byłej NRD, a Adenauer pewnie przewraca się w grobie. A więc Die Linke nie ma być z czego dumna i chyba większość jej polityków zdaje sobie z tego sprawę, ponadto od kilku lat w partii trwa ostry personalny spór przy otwartych drzwiach. Dla SPD to wymarzony moment na zjednoczenie lewicy i tym samym zwiększenie swoich szans na reelekcję w 2025 roku.

O ile SPD i Zieloni, to partie szeroko rozumianej lewicy, które ze sobą już rządziły w latach 1998-2005, o tyle sojusz z liberałami z FDP wynika z powyborczej arytmetyki. Tradycyjnym koalicjantem liberałów są chadecy z CDU/CSU. Pytanie więc, czy koalicjanci z przymusu pójdą do następnych wyborów z ofertą przedłużenia koalicji. Taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. Prędzej liberałowie ogłoszą, że są otwarci na różne scenariusze, w tym na powrót do sojuszu z konserwatystami, tym bardziej że w obecnej koalicji znajdują się w mniejszości, a więc w wielu sprawach będą musieli zaciskać zęby przy lewicowej polityce SPD i Zielonych. Dlatego na osłodę dostali resort finansów, żeby móc powiedzieć swoim wyborcom, że to oni trzymają kasę w tej egzotycznej konstelacji politycznej. I jeszcze Ministerstwo Infrastruktury, żeby upewnić swoich wyborców-kierowców, że Zieloni nie każą im się przesiąść na rowery.

Polityczne plany liberałów będą także mocno zależeć od rozwoju sytuacji w opozycji, na której czele staną teraz chadecy. Po 16 latach pragmatycznego kanclerstwa Merkel CDU straciła swój polityczny profil. W ostatnich wyborach partia dostała najgorszy wynik wyborczy w historii.

Olaf Scholz będzie mógł zostać zaprzysiężony na kanclerza, gdy zjazdy partyjne koalicjantów lub (jak w przypadku Zielonych wewnątrzpartyjne referendum), zaakceptują umowę koalicyjną, co ma się stać w najbliższych dziesięciu dniach.

Plany rządu Scholza z koalicyjnego kontraktu są ambitne, ale i tak nikt w Niemczech nie ma wątpliwości, że ocena rządów nowej koalicji nie będzie podyktowana realizacją umowy koalicyjnej, a umiejętnością radzenia sobie z kryzysami, które trudno przewidzieć.

W połowie pierwszej kadencji Merkel wybuchł kryzys finansowy. W połowie jej drugiej kadencji doszło do katastrofy w Fukushimie. W połowie trzeciej kadencji rozpoczął się kryzys migracyjny. W połowie czwartej pandemia koronawirusa. Jej kanclerstwo zostało ukształtowane przez zarządzanie bieżącymi wydarzeniami. W przypadku jej poprzedników było podobnie. Trudno więc wierzyć w to, że kanclerza Scholza spotka inny los. Dlatego ze 177 stron umowy koalicyjnej największe szanse na przejście do historii niemieckiej polityki ma jej tytuł: „Odważmy się na więcej postępu”. Choć to nawiązanie do słynnych słów Willego Brandta: „Odważmy się na więcej demokracji”, to równie dobrze mogłoby to być motto piątego gabinetu Angeli Merkel.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWariant Delta to wciąż 99,8 proc. wszystkich zakażeń koronawirusem
Następny artykułGKS Jastrzębie trenuje w okrojonym składzie