Dziś najsłynniejszym szefem ogrodu zoologicznego na świecie jest Joe Exotic, właściciel prywatnego zoo w Oklahomie i bohater serialu Netfliksa ”Król tygrysów”.
Ale jeszcze niedawno w Polsce najsłynniejszą parą opiekującą się ogrodem zoologicznym byli Hanna i Antoni Gucwińscy z Wrocławia. Marek Górlikowski napisał o nich książkę ”Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie.” (wyd. Znak).
To książka nie tylko o małżeństwie, które przez dekady rządziło wrocławskim zoo: Antoni jako dyrektor od 1966 do 2006 roku, a jego żona jako główna specjalistka ds. hodowlanych. Ta książka to także kawał historii PRL, opowieść o ludzkich namiętnościach, zaletach i wadach oraz o etyce prowadzenia ogrodów zoologicznych.
Gucwińscy to para znana przede wszystkim z programu ”Z kamerą wśród zwierząt”, w którym opowiadali Polkom i Polakom o egzotycznych zwierzętach i ich zwyczajach. Program pojawił się na antenie TVP w styczniu 1971 roku. W 1974 roku miał 12 milionów widzów, a Gucwińscy dostawali z całej Polski 30 tysięcy listów. Cały kraj z zapartym tchem obserwował przylot do Polski nowych egzemplarzy goryli i perypetie orangutanów czy żyraf.
Gucwińscy – jak pisze Górlikowski – byli po prostu ikonami PRL-owskiej popkultury. Ludzie śledzili ich ubiór, zachowanie, fryzury. Hanna słynęła z zaczesanych do tyłu czarnych włosów związanych w kok z opadającym końskim ogonem.
Popularność Gucwińskiej sprawiła, że dostawała ona od widzów listy niedotyczące zwierząt: od babci, żeby oddała chorej wnuczce włosy, bo jest po chorobie, albo bluzkę po każdym występie, bo przecież i tak drugi raz do telewizji nie włoży.
Pod rękę z komunistami
Autor książki nie stroni od pokazania wieloznaczności postaci Gucwińskich, choćby w ich uwikłaniu w relacje z ówczesną władzą. Przypomina, że gdy w 1981 roku gen. Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, Gucwińscy nie wzięli udziału w bojkocie TVP.
Jak zauważa autor, etykieta “idących pod rękę z komunistami” na zawsze do Gucwińskich przylgnęła.
Czy nie żałują? – pyta ich w książce Górlikowski.
Antoni: – Przeciwnie. Myśmy uważali, że ludzie w stanie wojennym są tak ograbieni ze wszystkiego, że przecież coś im się należy. Ale to prawda, były do nas pretensje, że prowadzimy program jak gdyby nigdy nic.
Hanna: – Wielu naszych znajomych się od nas odwróciło. Uważaliśmy jednak, że robimy dobrze, nie bojkotowaliśmy telewizji jak aktorzy, bo przecież nie jesteśmy aktorami. Zoo też było czynne cały czas.
Sprawa niedźwiedzia Mago i inne zarzuty
Autor książki otwarcie opisuje wszystkie zarzuty, jakie przez lata pojawiły się wobec Gucwińskich. Ich lista jest długa: od przetrzymywania przez 10 lat w ”bunkrze”, bez spacerów, niedźwiedzia Mago, aż po posiłki regeneracyjne dla zwierząt, które miały rzekomo konsystencję ”trocin z papierem toaletowym”.
Jedna z pracownic skarżyła się w sądzie w latach 80.: – Zamiast iść do zwierząt, szłam do kuchni, sprzątałam, parzyłam herbatę dla pani dyrektor. Obiady dla państwa Gucwińskich gotowałam z produktów pobieranych z magazynów zoo. Pobierałam jarzyny, owoce, jajka, sery, mięso.
Weterynarz zeznawał w sądzie przeciw Gucwińskim, że ”papugi padły po programie telewizyjnym, wąż zaatakował pracownika w czasie programu, a sarny przeznaczone na eksport padły, bo były bez wody”.
Jednak Górlikowski zaraz cytuje świadka, który w czasie procesu zaprzecza tym zeznaniom, a sąd w wyroku przyznaje rację Gucwińskiemu.
Autor przyznaje, że niepotwierdzone plotki na temat Gucwińskich żyją do dziś: ”Nawet ja w 2019 roku usłyszę o bigosie z danieli, o odbieraniu młodych zwierząt matkom do programu ”Z kamerą wśród zwierząt”, ale bez dowodów”.
Jak więc oceniać Gucwińskich? Odpowiedź nie jest prosta: czy Gucwińscy przyjęli do zoo za dużo zwierząt i w efekcie stracili nad nimi kontrolę, a ogród we Wrocławiu pod koniec ich rządów stał się okrutnym skansenem? A może odwrotnie – chcieli uratować każde stworzenie i dlatego przemycali na pokładzie samolotu z Polski do RPA pięć jerzyków, które nie zdążyły odlecieć tam same przed zimą.
Autor przedstawia dowody i zeznania świadków, ale to czytelnik musi rozstrzygnąć, czy dobrze się stało, że w końcu Gucwińskich z zoo zwolniono, czy też, jak uważa jeden z rozmówców, “nie zasłużyli na to. Gucwiński był gwiazdą, która później była obrzydzana. Postąpiono niesprawiedliwie”.
ŚMIERĆ W PTASZARNI – FRAGMENT KSIĄŻKI
Mało kto wie, że na początku lat 80., jeszcze w stanie wojennym, na terenie wrocławskiego zoo doszło do zabójstwa. Publikujemy fragment książki Górlikowskiego, który o tym zabójstwie opowiada.
Śmierć w ptaszarni
Pani Magda i pan Bogdan zaczęli się niepokoić o Basię w poniedziałek wieczorem. Powinna już dawno wrócić do domu. Może coś ją zatrzymało, trwa szósty miesiąc stanu wojennego, ale licealistki, również te z wrocławskiej „dziewiątki”, chodzą swoimi drogami. Jest maj, a Basia we wrześniu skończy osiemnaście lat.
Nie wraca na noc. We wtorek 25 maja 1982 roku rano rodzice decydują się zawiadomić milicję. Jednak krępej, średniego wzrostu dziewczyny w dżinsach i białych trampkach z czerwonymi i niebieskimi naszywkami nigdzie nie widziano. Maj tego roku jest chłodny, piętnaście stopni, więc córka na koszulkę z krótkimi rękawkami włożyła biały skafander. Na jego lewym boku jest wyszyte koło z kotwicą, przecięte dwoma niebieskimi pasami.
Szczegóły nie pomagają. Milicja przesyła komunikat do wrocławskich gazet. Z czarno-białego zdjęcia Basia patrzy gdzieś w bok, podobno szaroniebieskimi oczami. Proste, niezbyt długie blond włosy. Ładny uśmiech unosi nieznacznie pieprzyk na górnej wardze z prawej strony. Nad wszystkim pytanie: kto widział? Nikt nie widział.
W poniedziałek 31 maja, tydzień po tym jak Basia wychodzi z domu i nie wraca, dyrektor administracyjny zoo we Wrocławiu robi tradycyjny obchód. Nie lubi Gucwińskich, i to z wzajemnością, ale jako pracownik jest bardzo dokładny, nazywają go „niuchacz”. Teraz rządzi ogrodem, bo dyrektor i żona są na Węgrzech. W Veszprém trwa właśnie międzynarodowy kongres weterynarzy.
Administracyjny sprawdza również kotłownie ogrzewające pawilony ogrodu. W jednej z nich, na pomoście wiodącym do kratki paleniska pod kotłem, widzi niedopaloną łapę, właściwie uwędzoną. Pod kratką w popiele i wytopionym tłuszczu walają się kości spalonych palców oraz ślady drewna, którym obłożono łapę, by się szybciej spaliła, ale coś poszło nie tak.
Administracyjny myśli, że to kończyna padłej małpy, którą ktoś próbował nieudolnie spalić bez przeprowadzenia obowiązkowej sekcji zwłok, tak by nie trzeba było w rejestrze zwierząt odnotowywać straty zoo. Natychmiast zawiadamia milicję. Okazuje się jednak, że się mylił, niedopalona małpia łapa jest ludzką ręką. Funkcjonariusze znajdują w kotłowni dalsze części nadpalonego ciała.
1 czerwca z ulicy Wróblewskiego w bramę dla pracowników zoo skręca wartburg Gucwińskich. Wracają z węgierskiego kongresu po dwóch tygodniach. Antoni zatrzymuje się przy stróżówce.
Antoni: – Był u nas stary portier Michał Graczyk, niesamowita postać, ze specyficznym poczuciem humoru. Jak zawsze, gdy wracaliśmy po nieobecności, pytam go, co słychać w zoo. A on: ”Nic specjalnego się nie wydarzyło, tylko w kotłowni kogoś zamordowano”.
Okazało się, że w biurze jest grupa operacyjna milicji, żeby sprawę wyjaśnić. W tym czasie milicja we Wrocławiu poszukiwała kilkunastu dziewcząt, które zaginęły. Na podstawie tej ręki zidentyfikowali jedną z nich. To była Basia, licealistka zaginiona tydzień wcześniej. Przyszli do nas po dwóch dniach milicjanci i mówią, że to zabójstwo doskonałe. Ale na szczęście żona się tym zainteresowała.
Hanna: – Pozwolili mi wziąć udział w badaniach śladów. Ja mam serce policjanta. Siedział milicjant i przez sitko przesiewał prochy. Kucnęłam przy tym sitku i patrzyłam. Podszedł do mnie nawet jeden nasz przyjaciel, komendant milicji, i spytał, co robię. Nagle patrzę, a tam jest fragment etykiety – biało-czarny papierek, jakiś kawałek narysowanego psa czy kota, międzynarodowego symbolu ze skrzyń transportowych. Nie było tak, że skrzynia po przyjeździe do zoo i zabraniu zwierzęcia miała prawo się poniewierać.
– Każdy z naszych pawilonów miał obowiązek chować skrzynie transportowe, bo są one bardzo cenne, i rejestrować. Poznałam, że ten akurat papierek pochodzi ze skrzyni, w której przywieziono drobne ptaki. Morderca drewnem z niej obłożył ciało dziewczyny i podpalił. Papierek jakimś cudem się zachował.
Milicjanci sprawdzają magazyn ptaszarni. Jednej skrzyni brakuje. Do magazynu dostęp ma tylko trzech pracowników ptaszarni. 3 czerwca wszyscy są przesłuchiwani. Od samego początku w zabieraniu resztek zwłok z kotłowni milicjantom pilnie pomaga jeden z nich, Łukasz N.
Antoni: – Mało go znaliśmy, był z zawodu murarzem, a potem zatrudnił się i trafił do ptaszarni jako opiekun. Bardzo lubiany, przystojny facet. Przycisnęli go, że tylko on miał dostęp do tej skrzyni, i się przyznał.
Według Łukasza N. 24 maja koło godziny piętnastej Basia wchodzi do pawilonu strusi, który wtedy nie jest przeznaczony do zwiedzania, on akurat tam sprząta, prosi, by wyszła. Basia odmawia, kłócą się. W pewnym momencie chwyta dziewczynę od tyłu za szyję ramieniem, by ją wyciągnąć. Basia się wyrywa, on mocniej naciska, aż tak mocno, że dziewczyna wiotczeje, upada na ziemię. Nie żyje. Spanikowany zabiera jej kurtkę, spodnie i zegarek. Przenosi zwłoki do kotłowni przy ptaszarni. Okłada drewnem ze skrzyni i wrzuca do paleniska.
Hanna: – Mówili, że był narwany, wydaje mi się, że może nie planował jej zabić, ale tak się stało przez ten chwyt za szyję. Później była wizja lokalna, w której też brałam udział. Chciałam go ratować, bo nie miałam pewności, czy jest winny. Był tam taki betonowy próg, więc zapytałam, czy przypadkiem ofiara nie uderzyła głową o ten próg. Akurat gdy to mówiłam, trzymał kukłę, od razu położył ją obok, mówiąc do mnie: ”Nie, pani magister, nie, ona tu upadła!”. Pociągnął kukłę i pokazał gdzie. To był dobry chłopak, mówił prawdę. Nawet się nie bronił.
Do dyrektora zoo dzwoni rodzina Basi z prośbą, że chce zobaczyć miejsce śmierci. Gucwińscy jak całe zoo są w szoku, ale Antoni zgadza się na wizytę.
Hanna: – Rodzina przyniosła bukiety białych storczyków. Pracownicy nie chcieli później obsługiwać zwierząt w pawilonie strusi, powiedzieli, że nie są w stanie przeskoczyć tej historii. Pracowała tam jedna dziewczyna, z którą on nawet sympatyzował, więc to było dla niej straszne.
Po rocznym procesie, opisywanym w prasie, 19 czerwca 1983 roku Łukasz N. zostaje skazany na dwanaście lat więzienia.
Po latach odwiedza Gucwińskich, układa sobie życie od nowa.
Imiona ofiary oraz jej rodziców i zabójcy zostały zmienione.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS