Filmy i książki o Edwardzie Gierku opowiadają o przywódcy PRL.
– A może młodsze pokolenia szukają swych korzeni i pytają: „skąd się wzięliśmy”? Zainteresowanie tamtą epoką, w której żyli rodzice, nie oznacza jednak, że ktoś chce, aby Polska Ludowa wróciła.
Czytaj też: Poznański czerwiec. Największa masakra ludności w historii PRL
Dla przeciętnego Francuza lata 60. czy 70. to czas sprzed pięćdziesięciu laty. Dla Polaka nie jest to po prostu przeszłość – PRL jest naznaczony prześladowaniami politycznymi, brakiem wolności.
– Doświadczenie przeciętnego Polaka, może poza okresami stalinizmu czy stanu wojennego, nie zawierało grozy. Zwykli ludzie nie wiedzieli o więźniach politycznych. PRL był państwem niesuwerennym, zideologizowanym, naznaczonym trudnościami życia codziennego, jednak codzienność tamtych ludzi nie stanowiła takiej traumy, która zostałaby przekazana kolejnym pokoleniom.
Kolonie dziecięce w Rozalinie, 1961 r
Fot.: ROMAN WIONCZEK / East News
I teraz mówi się, że nie wszystko było takie złe.
– Bo nie wszystko było złe. Mieliśmy niezły design. Nawet meblościanki bywały porządne, a przynajmniej estetyczne. Wolę modernistyczną architekturę tamtej epoki, która nawiązywała do nurtów światowych, niż budownictwo w wykonaniu naszych dzisiejszych deweloperów. Wówczas dbano o przestrzeń wokół bloków, o tereny zielone. Teraz liczy się tylko kasa. Mam też sentyment do peerelowskich wczasów i kolonii. To był jeden z benefitów PRL. Mogłam, jak tysiące polskich dzieci, całe lato spędzać nad jeziorem, a ferie zimowe w górach. Szkoła była egalitarna, wszyscy żyliśmy mniej więcej tak samo, nie było takich różnic klasowych i majątkowych jak dziś. Tam gdzie dorastałam, czyli na obrzeżach Warszawy, niemal wszyscy rodzice pracowali, a dzieci swobodnie biegały z kluczami na szyi.
Proszę mnie jednak uspokoić – nie tęskni pani za PRL?
– Oczywiście, że nie! Nie mam wątpliwości, że PRL był do wyrzucenia. W dorosłe życie weszłam w latach 80. XX w. Był to czas niesłychanie upolityczniony. Studiowałam wówczas historię na Uniwersytecie Warszawskim – to była taka enklawa wolności. Dobrze wspominam studia, ale to tylko wyostrza ogólną ocenę PRL, bo poza tą wysepką wszystko wokół było okropne, szare i bure. No, ale to był PRL w stanie rozpadu, po stanie wojennym i w narastającym kryzysie gospodarczym.
Może to zainteresowanie PRL i tamtą codziennością jest odpowiedzią na prawicową narrację polityczną, wedle której był to czas nieustannej walki katolickiego narodu z bezbożnym komunizmem?
– Nie łączyłabym tych zjawisk. Moda, o której pan mówi, nie jest reakcją na kult żołnierzy wyklętych czy mówienie o rzekomej walce całego narodu o niepodległość. PRL jako całości raczej nie można obronić. Można jednak bronić ludzi, którzy żyli w tamtej epoce. Można dyskutować, czy doszłoby do radykalnej reformy rolnej, która była potrzebna, albo czy doszłoby do masowej edukacji i likwidacji analfabetyzmu. Może był to naprawdę skok w nowoczesność, a może w innym ustroju też doszłoby do takich zmian? Też nie pamiętam PRL jako ustawicznej walki z komuną. Oczywiście, że „czerwony” był zły i z młodzieńczym zapałem roznosiłam bibułę i biegałam na manifestacje. Dla mojego pokolenia to było formujące doświadczenie. Dziś opowiadam o tym dzieciom z lekkim przymrużeniem oka.
Zabawy z okazji Dnia Dziecka. Podwórko przy ul. Wałowej w Warszawie, 1966 r.
Fot.: Lech Charewicz/East News / East News
Powiedziała pani, że studia historyczne były okresem, który panią uformował. W jaki sposób?
– Lubiłam historię w szkole, ale na te studia trafiłam przypadkiem. Chciałam studiować konserwację zabytków w Toruniu, ale się tam nie dostałam. Zastanawiałam się co robić, latem pojechałam na obóz archeologiczny i spotkany tam student historii UW przekonał mnie do zdawania na ten wydział właśnie. I rzeczywiście, na parę miesięcy zatrudniłam się jako goniec w biurze, ale jednocześnie przygotowałam się do egzaminów. Chodziłam m.in. na „tajne komplety”, gdzie zaprzyjaźniona nauczycielka opowiadała o historii, jakiej nie uczono nas w szkole. Pamiętam też, że rozmawialiśmy o „Dziennikach” Adama Czerniakowa, które właśnie wtedy zostały wydane. Traf chciał, że na egzaminie wstępnym zapytano mnie o życie codzienne w getcie warszawskim. Odpowiedziałam śpiewająco.
Studia zaczęłam w szczególnym momencie. W październiku 1984 r. SB porwała i zamordowała ks. Jerzego Popiełuszkę. My, studenci historii, rozpoczęliśmy wtedy całodobowe dyżury w kościele św. Stanisława Kostki, bo to był taki niepewny czas, a potem byłam w straży obywatelskiej podczas jego pogrzebu. Wtedy poznaliśmy się, myślę o grupie studentów pierwszego roku, i potem już trzymaliśmy się razem. Wspólnie knuliśmy, roznosiliśmy ulotki, kolportowaliśmy książki drugiego obiegu. Byłam związana z „Tygodnikiem Mazowsze”, ale w gruncie rzeczy było to przypadkowe, kto gdzie działa. Potem nasze losy różnie się ułożyły.
Czytaj też: „Chcecie zostać na tej ziemi nasączonej krwią waszych braci? Nie zgadzam się. Zabieram Was”. Historia Antka Cukiermana
A nauka?
– Studiowanie wyglądało tak, że przyjeżdżało się na uniwersytet rano, bo pierwsze zajęcia nieraz zaczynały się o godzinie 8, ale potem były długie okienka – siedzieliśmy więc godzinami w lektorium, czyli czytelni IHUW, albo w Harendzie nad herbatą i ciastkiem. Gadaliśmy w nieskończoność. Zawsze ktoś tam był, ktoś inny się dosiadał, ktoś właśnie szedł na zajęcia.
Mieliśmy też dobre relacje z kadrą, choć jednocześnie czuliśmy respekt. Na przykład bałam się prof. Marcina Kuli, choć to taki uroczy i ciepły człowiek. Obawiałam się tego, że powiem coś głupiego i on na mnie spojrzy z politowaniem, więc wolałam się nie odzywać. W ogóle na studiach byłam raczej cichą osobą. Pamiętam niezwykły egzamin ze średniowiecza u prof. Aleksandra Gieysztora. Trwał około godziny i był przyjemną rozmową. To był człowiek wielkiej klasy. Młodsi członkowie kadry co roku objeżdżali z nami jakiś region Polski. Poznawaliśmy wtedy jego historię i zabytki, no i nie najgorzej siebie nawzajem.
Studiowanie od pierwszego roku polegało na budowaniu warsztatu i nabywaniu umiejętności samodzielnych poszukiwań. Wysyłano nas do archiwum, do bibliotek. Pamiętam, jak prof. Ewa Wipszycka-Bravo na pierwszym roku jako temat pracy rocznej zadała mi opisanie kształtowania się kultu maryjnego. Miałam takie pobożne wyobrażenie o Matce Boskiej wyniesione z lekcji religii i tradycji, a tu odkryłam, jak ten kult się formował, jak zapożyczano jego elementy z innych kultur, jak konstruowano dogmaty. Nie powiem, że świat mi się załamał, ale byłam tym zaintrygowana. Zrozumiałam wtedy, czym jest historia i że sięganie w głąb ma sens.
Ale wybrała pani historię najnowszą i pracę pisała pod okiem prof. Jerzego Holzera.
– Fascynacja historią najnowszą wzięła się z lektur drugoobiegowych książek – wtedy był wysyp takich publikacji zapełniających „białe plamy”, a że łączyło się to z oporem przeciw komunizmowi, wybór wydawał się naturalny.
Prof. Andrzej Friszke, gdy go o panią spytałem, powiedział, że najbardziej ceni u pani łączenie perspektywy politycznej i społecznej. Czy zwracanie uwagi na „szarego człowieka” to przejaw kobiecej wrażliwości?
– Myślę, że cecha raczej osobnicza. Przecież Marcin Zaremba też tak pisze. Rzeczywiście wielu historyków nastawionych jest na historię stricte polityczną i nawet miałam wrażenie, że społeczne fragmenty mojej pracy o strajkach na Wybrzeżu mogły prof. Friszke trochę nużyć…
Być może ta wrażliwość społeczna wzięła się z doświadczeń dziennikarskich. Po studiach krótko pracowałam m.in. w „Przyjaciółce” – spotykałam dzięki temu ludzi, którzy na co dzień żyją np. serialami w telewizji, perypetiami celebrytów. Zrozumiałam, że nie tylko polityka jest istotna w życiu. To wyczuliło moje ucho na sprawy społeczne. Wielki wpływ wywarło na mnie także pisarstwo reportażystki Małgorzaty Szejnert. Jej „Śród żywych duchów” uważam za świetny przykład tego, jak należy opisywać historię. Podpatrywałam więc innych i tak budowałam swój warsztat. Po latach wróciłam do pracy naukowej i czasem zdarza mi się usłyszeć od kolegów historyków, że to, co piszę, jest, owszem, ciekawe, ale mój język jest zbyt reporterski i za mało „naukowy”.
Zajmując się postacią Kazimierza Moczarskiego, też uwypuklała pani wątek jego miłości do żony Zofii. Mało który historyk mężczyzna zwracałby na to uwagę.
– Poznałam listy Zofii i Kazimierza Moczarskich i uznałam, że muszę się do nich odnieść. Zofia Moczarska okazała się postacią tak wyrazistą, że bez opisania ich relacji książka nie miałaby sensu. Potem opracowałam ich listy więzienne.
Zofia i Kazimierz Moczarscy z córką Elżbietą w Zakopanem, 1963 r.
Fot.: East News
Dlaczego postanowiła pani napisać książkę właśnie o Kazimierzu Moczarskim?
– Znowu zdecydował przypadek. Opublikowałam w „Rzeczpospolitej” oparty na dokumentach z archiwum IPN artykuł o próbach zdyskredytowania Kazimierza Moczarskiego przez SB. Władze miały plan oczernienia go, oskarżenia o rzekomą współpracę agenturalną. Wszystko po to, by osłabić wymowę jego książki „Rozmowy z katem”, która właśnie ukazała się niemal równocześnie w Niemczech Zachodnich i w Polsce, i prowokowała do zadawania pytania, dlaczegoż to Moczarski siedział ze Jürgenem Stroopem. Po tym tekście wydawnictwo Znak zaproponowało mi napisanie książki biograficznej.
Nieco wcześniej miałam plan napisania reportażu o dzieciach więźniów politycznych takich jak Witold Pilecki czy właśnie Moczarski. Z tego pomysłu nic nie wyszło, ale poznałam Elżbietę Moczarską, córkę Kazimierza i Zofii, która otworzyła przede mną swoje domowe archiwum. Temat więc sam do mnie przyszedł. Mogłam nawet chwilę pomieszkać w tym samym mieszkaniu, w którym bohater mojej książki żył po wyjściu z więzienia. Niewiele od tamtych czasów się podobno zmieniło – meble te same, nawet spotykałam jeszcze jego sąsiadów, którzy go pamiętali. Dotknęłam historii.
Biografia to specyficzny rodzaj narracji o przeszłości. Na autora czeka wiele pułapek – zwłaszcza jeśli opisuje postać pozytywną.
– Trzeba spojrzeć na bohatera z każdej strony i niczego nie zakładać z góry. To niełatwe, bo gdy pisze się o znanych ludziach, często ma się już jakąś opinię.
Nieuniknione jest to, że wchodzi się z bohaterem w intymną relację, poznaje się jego prywatne życie. Można łatwo nadużyć tej wiedzy. Trzeba być szczerym i napisać to, co się wie, ale potem trzeba się zastanowić, czy to jest istotne i czy kogoś nie skrzywdzi. Pozostaje więc decyzja, o czym nie pisać. Bo są informacje, które brzmią sensacyjnie, ale nie wnoszą wiele poza zaspokojeniem potrzeby ludzkiego wścibstwa. Tymczasem poważna historia to nie podglądactwo. Całościowa ocena postaci i tak wyjdzie ze źródeł.
Specyficzne chyba są biografie bohaterów niedawnej przeszłości. Krewni mogą pomóc, udostępniając materiały, ale mogą być źródłem kłopotów. Niejeden biograf wylądował w sądzie.
– Elżbieta Moczarska, jak wspomniałam, udostępniła pamiątki po rodzicach. Wiele godzin rozmawiałyśmy, często mówiła, co sądzi o jakimś wątku, ale nigdy mi nie powiedziała: „o tym nie pisz”. Sama musiałam podjąć decyzję.
Nad czym teraz pani pracuje?
– Chcę opisać doświadczenia więźniów w Polsce w latach stalinowskich. Okazuje się, że więzienia ukształtowały dużą część polskiego społeczeństwa, bo przewinęły się przez nie setki tysięcy ludzi. To zostawiło jakiś ślad – chcę się dowiedzieć jaki.
Należy pani do tych historyczek i historyków, którzy biorą czynny udział w życiu publicznym. Polemizowała pani ze Szczepanem Twardochem w sprawie powstania warszawskiego. Czy spór o powstanie kiedyś wygaśnie?
– To spór egzystencjalny. Szczepan Twardoch stwierdził, jako Ślązak, że to co stało się latem 1944 r. w Warszawie, to sprawa lokalna – dlatego polemizowałam z nim. Po moim tekście pewien historyk zapytał, jak ja mogę pisać, że powstanie było takie ważne, że miało jakąś wartość, jeżeli zginęło przez nie tylu cywilów. A ja uważam, że oczywiście śmierć cywilów jest strasznym doświadczeniem, ale to nie zmienia faktu, że powstanie było i jest ważne. Pamięć o nim się zmienia i pełni różne funkcje.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, jak się o nim mówi i pisze, to także kwestia polityki. Cała kariera Lecha Kaczyńskiego, a poniekąd także PiS, oparta była początkowo na jego wsparciu dla budowy Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie można jednak warszawiaków obwiniać o to, że jakaś partia dyskontuje temat.
Dla mnie pamięć o powstaniu to sprawa wspólnoty narodowej. Decyzję o walce podjęły władze państwa podziemnego, nie można więc jej sprowadzać do nieudanego lokalnego zrywu.
A powstania śląskie traktuje się jako wydarzenia ogólnonarodowe?
– Trzeba by najpierw zapytać, czy powstania śląskie są ważne dla samych Ślązaków… Od siebie powiem, że w ostatnich dwóch latach do Nagrody Historycznej im. Moczarskiego nominowane były książki o Wojciechu Korfantym i o powstaniach śląskich.
Czasem jednak padają głosy, że w Polsce narracja historyczna została narzucona przez Warszawę i kresowiaków. Wciąż przerabiamy traumę powstania warszawskiego i Kresów.
– Moja rodzina nie pochodzi z dziada pradziada z Warszawy, co więcej: ma całkiem inne wojenne traumy, a jednak jako mieszkanka tego miasta mam powstanie „we krwi”. Chodzę po tych samych ulicach, na których toczyły się walki. Powstanie jest dla nas tym, czy dla mieszkańców Krakowa Wawel. O ile jednak Wawel istnieje, to powstanie symbolizuje dziś brak, stratę. Stwierdzenie, że warszawiacy narzucają mieszkańcom innych regionów pamięć o powstaniu, to cios poniżej pasa. Poza tym pojawia się też na rynku wydawniczym coraz więcej książek, które opowiadają o doświadczeniu innych regionów: Pomorza, Warmii, Mazur. O traumach związanych z przesiedleniami, z osadnictwem. Są wyróżniane, nagradzane.
Ponadto w historii są pewne mody. Gdy historykom i wydawcom wydaje się, że już wszystko napisano na jakiś temat, szuka się nowych albo innych ujęć dotychczas opisywanych wydarzeń. Teraz w świecie zachodnim modne są badania regionalne. Opisuje się społeczności przygraniczne, ten trend dociera już do Polski, tak jak wcześniej dotarły badania genderowe.
Spory o historię najnowszą dotykają polityki. Historycy często znajdują się na pierwszej politycznej linii walki. Tak jest z powstaniem warszawskim, stanem wojennym, Okrągłym Stołem, kwestią teczek. Podobnie ze sprawami światopoglądowymi, jak wspomniane gender. To normalne?
– Historycy są też obywatelami i mają prawo wypowiadać się w kwestiach społecznych. Powinno się jednak oddzielać świat polityki i nauki – choć czasem irytuje mnie, gdy niektórzy historycy potrafią oddzielać je do tego stopnia, że co innego piszą w pracach naukowych, a o co innego mówią w telewizji czy piszą w gazetach… Trzeba jednak zachować integralność.
Oczywiście, w tekście publicystycznym można napisać więcej, ale przecież tak samo jak w książkach naukowych trzeba napisać prawdę.
Dr Anna Machcewicz pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Jest członkinią jury Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego. Autorka felietonów w „Ale Historia”, dodatku do „Gazety Wyborczej”. Wydała m.in. „Kazimierz Moczarski. Biografia”, „Bunt. Strajki w Trójmieście 1980”. Jest laureatką Nagrody im. Jana Długosza w 2016 r. Za opracowanie listów Zofii i Kazimierza Moczarskich dostała Nagrodę Historyczną „Polityki”.
Czytaj też: Krótka historia hazardu. Neron i Kaligula jednej nocy potrafili przegrywać krocie
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS