Marcelo Mendez to jeden z najlepszych i najbardziej utytułowanych siatkarskich trenerów na świecie. Argentyńczyk od 2005 roku w każdym miejscu, gdzie pracował, zdobył co najmniej jeden tytuł, puchar, czy medal rocznie. Trzykrotnie zostawał klubowym mistrzem świata z Sadą Cruzeiro, siedmiokrotnie klubowym mistrzem Ameryki Południowej, sześciokrotnie mistrzem Brazylii, raz mistrzem Argentyny, trzykrotnie mistrzem Hiszpanii i dwukrotnie – w ostatnich dwóch sezonach – mistrzem Polski.
Mendez pracuje tu od grudnia 2021 roku. Wtedy przejął Asseco Resovię Rzeszów, a rok później trenował już Jastrzębskiego Węgla. To z tym klubem sięgnął po Superpuchar Polski w 2022 roku, a potem dwa razy wygrywał PlusLigę i dwukrotnie doszedł do finału Ligi Mistrzów. Ten zeszłoroczny przegrał po dramatycznym meczu i rozstrzygnięciu dopiero w tie-breaku. Teraz szkoleniowiec staje przed drugą szansą na jedyne tak cenne trofeum w klubowej siatkówce, którego jeszcze nie zdobył.
W rozmowie ze Sport.pl przed finałem w Antalyi opisuje go jego syn, Juan Mendez, który pracuje w Jastrzębskim Węglu od początku tego sezonu. Jest klubowym statystykiem, a przy okazji dotrzymuje ojcu towarzystwa w Polsce i uczy się od niego, ile może. Bo sam w przyszłości chciałby pójść w jego ślady i zostać trenerem. Po zakończeniu kariery zawodnika w 2021 roku pracował już w niewielkim argentyńskim Club San Fernando. Na razie chce jednak zebrać odpowiednie doświadczenie. Twierdzi, że nikt nie pomoże mu w tym tak jak tata Marcelo.
Jakub Balcerski: Jak świętowaliście zdobyte tydzień temu mistrzostwo Polski na grillu u Rafała Szymury? Działo się?
Juan Mendez: Było miło, jedna rzecz rzuciła mi się w oczy. Na co dzień widzisz jednych z najlepszych zawodników na świecie, to, jak pracują, ale w takich sytuacjach okazuje się, że są jeszcze lepszymi ludźmi niż siatkarzami. Wszyscy. Po spotkaniach, czy małych imprezach, jak ta, a nawet po zachowaniu na treningu da się powiedzieć: mamy świetne relacje w zespole. To był świetnie spędzony czas z drużyną i rodzinami.
Pewnie coraz bardziej opadały już wtedy emocje, które towarzyszyły wam przez walkę w play-offach?
– Półfinały przeciwko Resovii i finały z Zawierciem były bardzo trudne i emocjonalne, to prawda. W tym sezonie, wcześniej, przegraliśmy z zawiercianami trzy mecze. Dla nas ten finał nabrał zatem jeszcze większego znaczenia. Wraz z całym sztabem i zawodnikami mówiliśmy sobie, że chcemy ich wreszcie zbić. Zawiercie było jedynym zespołem, z którym nie mieliśmy szans do tej pory zwyciężyć. To stało się dla nas czymś osobistym. I finał okazał się bardzo wymagający. Udało nam się jednak zagrać swoje.
Często patrzysz na liczby: jak było z jakością gry Jastrzębskiego Węgla w decydujących meczach? Gdy masz za sobą cały sezon, w dodatku tak długi i ściśnięty, jak ten obecny, wydaje się, że nie jest łatwo pokazać swoją najlepszą wersję w kluczowym momencie. A wam się udało?
– Jeśli mówimy o liczbach, to pewnie nie były najlepsze w całym sezonie: zarówno nasze, jak i te Zawiercia. W niektórych elementach spisaliśmy się na tyle dobrze, żeby to zaważyło na wyniku finału, ale zwłaszcza w ataku oba zespoły były na dość niskim poziomie, porównując do tego, co zazwyczaj prezentowały przez ostatnie miesiące. Graliśmy też ze sobą tyle razy, że świetnie wiedzieliśmy, czego się po sobie spodziewać. Znaliśmy ulubione kierunki ataków poszczególnych zawodników, tendecje w grze rozgrywających. I gdy obie drużyny dysponują taką wiedzą, trudno się spodziewać najwyższego poziomu, zwyczajnie nie ma na to miejsca.
I gdy w meczach nie można wygrać tylko siatkarską jakością, zaczyna się liczyć, kto lepiej trzyma, albo wręcz wykorzystuje emocje. U was były na wysokim poziomie, prawda?
– W ostatnim meczu w pierwszych dwóch setach wszystko rozgrywało się na emocjach. W dwóch kolejnych graliśmy już o wiele lepiej, dużo podobniej do tego, co działo się w trakcie sezonu. To stało się także przeciwko Resovii, było tak samo. Pierwsze spotkanie półfinałowe było niesamowite, to był być może najlepszy mecz sezonu. Potem w drugim zrobiło się emocjonalnie. Czasem zapomina się o liczbach, wszystkim innym i liczy się tylko czysta siatkówka.
A kiedy Jastrzębski Węgiel w tym sezonie miał najwięcej siatkarskiej jakości?
– W ćwierćfinale Ligi Mistrzów przeciwko Piacenzie, u siebie. Włosi grali dobrze, ale my byliśmy jeszcze lepsi. Nie pamiętam konkretnych liczb, ale to był niemalże perfekcyjny mecz w ataku. Z Ziraatem Bankasi Ankara też tak było. W pierwszym meczu o awans do finału atakowali od początku na wysokim poziomie. A to my wygraliśmy pierwszego seta, potem całe spotkanie i dwumecz. W tych dwóch meczach z tak świetnymi rywalami wznieśliśmy się na nasz najwyższy poziom.
Czyli wychodzi na to, że mobilizujecie się na kluczowe momenty i to w nich jesteście najsilniejsi. Teraz kolejny taki przed wami – finał z Trentino.
– Tak i mam nadzieję, że zagramy w podobnym stylu. Trentino to świetny zespół, choć we Włoszech nie zagrał w finale Serie A. Miał jednak kontuzje, w tym tę rozgrywającego Riccardo Sbertoliego. Teraz on wraca, może zagrać też przyjmujący Daniele Lavia, więc będą mocni. Zapowiada się na sporą bitwę.
Dołączyłeś do zespołu od tego sezonu, wspierasz go w roli statystyka, pracując u boku taty. Wcześniej widziałeś go tylko w roli kogoś z zewnątrz. Porównasz te dwa obrazki – jak jest, gdy oglądasz wszystko z boku, a jak z perspektywy członka drużyny?
– Przyjechałem w zeszłym roku, na dwa-trzy miesiące, żeby odwiedzić mojego tatę. Wyszło jednak tak, że zaprosił mnie do pracy razem z nim. Klub to zaakceptował i dziś cieszę się, że mogę tu być. Wcześniej byłem jak zwykły fan, teraz jest zupełnie inaczej. Już wcześniej dobrze znałem styl pracy mojego taty, wiele ze sobą rozmawiamy i opowiada mi, o czym tylko chcę. Jednak żyć tym samym, czym żyje jego zespół na stałe to coś niezwykłego. Wiesz o wszystkim, znasz każdy szczegół i element, który mógł mieć wpływ na formę. Ktoś miał problemy z urazem, miał gorszy dzień, pokłócił się z dziewczyną, czy coś dzieje się w jego rodzinie, a potem widzisz, jak wychodzi na boisko i niczego po nim nie widać. Daje z siebie wszystko. Z perspektywy trybun, czy telewizora, nie widzisz, przez co przechodzą zawodnicy i jak starają się pokonać swoje problemy. Co by się nie działo, pozostają grupą i próbują wejść na swój najwyższy poziom podczas meczu.
Jak układa się twoja relacja z Marcelo? Jak współpracujecie, jednocześnie zachowując relację ojciec-syn?
– Dla mnie to przede wszystkim przyjemność i duży zaszczyt. W końcu pracuję z jednym z najlepszych trenerów na świecie. Liczy się dla mnie także, żeby pozostać z nim jako syn, bo od 2004 roku pracuje poza Argentyną. Zawsze był gdzieś daleko, nie mogliśmy spędzać razem dużo czasu. Teraz mamy perfekcyjny układ: pracujemy wspólnie, a do tego czerpię od niego wiedzę i dużo się uczę. W przyszłości też chciałbym zostać trenerem na najwyższym poziomie i nie wiem, czy gdzieś zgarnąłbym więcej doświadczenia niż dzięki pracy przy nim. Korzystam z tego, że wciąż pracuje, bo ma 60 lat i pewnie za jakiś czas – nie wiem, dziesięć, może 20 lat – będzie chciał też trochę odpocząć.
Jaki jest Marcelo Mendez jako ojciec i trener?
– Jest najlepszym ojcem, jakiego mogę sobie wyobrazić. Czasem ma zły humor, czy się zdenerwuje, ale stara się każdemu pomóc i w moich oczach jest fantastyczną osobą. Jako trener? Zawsze wiedziałem, że jest jednym z najlepszych, dla mnie najlepszym, na świecie. Widzę, jak pracuje w reprezentacji Argentyny i tu, w klubie, jak widzi siatkówkę i mówię sobie: wow, to niesamowite.
Mogę siedzieć 5-6 godzin nad komputerem, próbując zrozumieć, co robią przeciwnicy i czy widać jakieś tendencje w ich grze, a on przyjdzie, spojrzy na jedną-dwie akcje i rzuca trafny wniosek. Razem z jego asystentami pytamy się wtedy siebie: naprawdę? Marcelo widzi jedną wymianę i już wie, jakimi możliwościami dysponują jego rywale i jak się na to przygotować. Tak to wygląda, nie kłamię. Najwyraźniej to go odróżnia od innych szkoleniowców, sprawia, że jest od nich lepszy. Mnie na myśl, która jemu przychodzi za pstryknięciem palcem, potrzeba spędzenia kilku godzin na analizie wideo. A on robi to zarówno w trakcie spotkania, jak i po nim, czy przed nim. To jest jego prawdziwa wartość.
Masz ulubione wspomnienie związane z ojcem?
– Mam w głowie dwa. Gdy byłem dzieckiem, a Marcelo pracował w jednym z argentyńskich klubów, zawsze miał dwa treningi: jeden rano, drugi po południu. Pomiędzy nimi wracał do domu i szliśmy prosto do basenu. Razem z bratem bawiliśmy się z nim w wodzie przez godzinę, a potem musiał wracać do pracy. Ten obrazek zapadł mi w pamięć. Ze świata siatkówki najlepiej pamiętam oczywiście moment, gdy zdobył brązowy medal igrzysk z Argentyną w Tokio. Nie było mnie tam ze względu na czas pandemii, ale widok mojego brata i jego na podium, to było coś szalonego. Dla Argentyny taki sukces brzmi jak coś niemożliwego do osiągnięcia. A mój tata tego dokonał.
Czym pasjonuje się poza siatkówką? Jesteście z Argentyny, więc pewnie przede wszystkim piłką.
– Pewnie, obaj jesteśmy wielkimi fanami River Plate. Gdy wracamy do Argentyny, staramy się odwiedzić stadion i wpaść na jakiś mecz. Uwielbia też motocykle. Tutaj, w Polsce, żadnego nie ma, ale jeździ nawet Harleyem-Davidsonem. Kocha to.
Lubi też spędzać czas z naszym psem. Ma na imię Kinga. Spodobało nam się to imię, przywieźliśmy ją z Gliwic. Kiedy rozmawiamy, Marcelo właśnie zabrał ją do weterynarza, bo niedługo zabieramy ją do Argentyny.
Skoro sam chcesz zostać trenerem to masz własną filozofię siatkówki, czy będziesz kontynuatorem tej twojego taty?
– Urodziłem się już z tą filozofią we krwi. A teraz podpatruję to, co robi, więc będę się jej trzymał. Patrzę na kilka czynników po swojemu, ale od 2005 roku widzę, jak mój ojciec wygrywa co najmniej jeden tytuł rocznie. Dlatego wiem, że to najlepsza droga, jaką sam mogę obrać. Będę chciał, żeby moje zespoły też mocno serwowały, miały mocny atak i grały agresywną siatkówkę cały czas. Patrzymy na nasz sport w podobny sposób.
A charakter masz taki jak tata?
– Nie, jestem trochę spokojniejszy, ha, ha. Chciałbym nabrać takiej pewności siebie, charakteru i osobowości, jakie ma mój ojciec. Z czasem może będę w stanie to w sobie odnaleźć.
A jak było, gdy jeszcze sam grałeś? Jako zawodnik przyjmowałeś dużo uwag od ojca-trenera?
– Zawsze był dla mnie bardziej ojcem niż trenerem. Jeśli spytałem się, co mógłbym poprawić, służył radą, ale nigdy nie mówił: “Juan, musisz zrobić tak, tak i tak”. Gdy wygrywałem mecz, przychodził pogratulować i się przytulić. Ojcowsko wspierał mnie zawsze, siatkarsko pomagał mi tylko, jeśli o to poprosiłem.
Wspomniałeś, że czasem Marcelo ma gorszy humor i potrafi się wkurzyć. W Jastrzębskim musiał reagować i czasem pobudzić w taki sposób zawodników?
– Nie, zwłaszcza, że gdy rozmawia ze swoimi siatkarzami, to stara się zachować spokój. Czasem pojawia się u niego sporo emocji, czasem mniej, ale przed zawodnikami staje i zazwyczaj potrafi je opanować. Ale jeśli mówimy o trudnych momentach, to taki przyszedł w zeszłym tygodniu po przegranym meczu z Zawierciem. Wow, ta noc przed ostatnim meczem była trudna. Gramy u siebie, właśnie przegraliśmy mecz, którym mogliśmy przesądzić o zdobyciu mistrzostwa. I co zrobimy jutro?
Nikt z nas w sztabie tej nocy nie przespał. Rozmawialiśmy i zastanawialiśmy się, w czym Zawiercie było od nas lepsze i jak to osiągnęli, co pozmieniali akurat na ten mecz. W niedzielę rano naradzaliśmy się już z Marcelo, co robić w ostatnim spotkaniu.
Teraz pewnie spędziliście sporo czasu na myśleniu, jak zagrać przeciwko Trentino?
– Tak, przed takim meczem, choć trochę poświętowaliśmy zdobycie mistrzostwa, nie trzeba nas dodatkowo motywować do pracy. Klub tego trofeum jeszcze nie zdobył, podobnie jak mój tata. Podnosił w górę jakieś 60 pucharów na całym świecie, ale Ligi Mistrzów jeszcze nie wygrał. Bardzo chciałbym tego zwycięstwa dla jastrzębian, ale chyba jeszcze bardziej dla mojego taty.
To co musicie zrobić, żeby pokonać Trento?
– Mamy plan. Przedyskutowaliśmy w sztabie swoje opinie o tym, jak grają i ustaliliśmy, co powinniśmy zrobić. To na pewno styl różniący się od tego, co robią polskie zespoły. Kiedy są odrzuceni od siatki, przy zagrywce rywali, często próbują grać o wiele więcej pipe’ów. Dużo piłek dostaje Alessandro Michieletto. Robili tak we włoskiej reprezentacji i myślę, że zawsze będą go szukać.
Przed kontuzją Sbertoliego to był zdecydowanie jeden z najsilniejszych klubów w Europie. W fazie zasadniczej ligowych rozgrywek we Włoszech zajęli pierwsze miejsce ze sporą przewagą nad rywalami, a w Lidze Mistrzów na drodze do finału stracili tylko trzy sety w play-offach. Nie mieli praktycznie żadnych problemów. Po jego urazie było nieco gorzej. Drugi rozgrywający nie grał na tym samym poziomie i opierali się bardziej na pozostałych mocnych punktach, np. Michieletto. Ale wszyscy wiedzą, że go mają, a w zespole jest jeszcze zestaw solidnych środkowych, czy mocny atakujący. To bardzo dobry zespół. Może i przegrywali z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle w poprzednich finałach, ale myślę, że czeka nas wyrównane i trudne starcie.
A w czym tkwi sekret siły Jastrzębskiego Węgla? Macie wiele indywidualności – Norberta Hubera kręcącego nieziemskie liczby w bloku, Jeana Patry’ego, który obecnie zdaje się być jednym z najlepszych atakujących na świecie, czy świetnego lidera w postaci Tomasza Fornala. Jednocześnie pozostajecie bardzo zgranym zespołem.
– Zawsze najważniejsze jest, jak połączysz wszystko wewnątrz grupy w zespół. Na boisku i poza nim nasi siatkarze się przyjaźnią. Pozostają razem i ciągle silni. Możemy mówić o niesamowitym wyczynie Hubera, czy świetnym sezonie Patry’ego, który po krytyce z Włoch, udowodnił, dlaczego jest mistrzem olimpijskim. Jest Toniutti, Szymura… Mogę tak o każdym. Nawet zawodnikach z ławki, którzy byli gotowi pomóc, choć grali niewiele. To pokazuje naszą jakość i może właśnie stanowi tajemnicę sukcesu: że każdy pozostaje na wysokim poziomie i umiemy to odpowiednio połączyć, przekuć w drużynę. To pozwala nam sięgać po trofea. Oby dało też wygrać Ligę Mistrzów.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS