Czy polskiej centroprawicy łatwiej dogadać się z amerykańskimi republikanami niż z demokratami? Dlaczego prawicowy rząd w Polsce miałby łatwiej z lewicowym partnerem w Izraelu? Czy polskie interesy lepiej rozumieją niemieccy socjaliści niż kanclerz Merkel? I czy zmiana rządu w kraju sojuszniczym oznacza zawieszenie zobowiązań podjętych przez poprzedników? To nie są, przyznajmy, pytania, z którymi zasypia i budzi się przeciętny obywatel. Jeśli ktoś jednak próbuje zrozumieć specyfikę stosunków międzynarodowych, prędzej czy później musi dojść do tych kwestii.
Najbardziej aktualne wydaje się pytanie o trwałość sojuszu polsko-amerykańskiego. Bo jeśli listopadowe wybory w USA wygra demokrata Joe Biden, to czy będzie to oznaczało nieaktualność wszystkich wcześniejszych ustaleń między Andrzejem Dudą i Donaldem Trumpem? Odpowiedź na to i podobne pytania jest bardziej złożona, niż się wydaje. W relacjach międzynarodowych pokrewieństwo ideowe partii rządzących nie zawsze jest gwarancją zacieśniania wzajemnych stosunków.
Love Israel
Jeśli jest jakiś przykład niemal całkowitej zbieżności poglądów, interesów i kierunków działań między partiami z dwóch różnych krajów, to z pewnością są to prawicowy Likud w Izraelu i Partia Republikańska w Stanach Zjednoczonych. To oczywiście bardzo szeroki temat, obejmujący wyjątkową co do zasady relację, jaka łączy USA z Państwem Izrael. Relacja ta staje się jeszcze bardziej zażyła, gdy w obu państwach rządzą wspomniane partie. Jesteśmy zresztą świadkami tego od kilku lat, odkąd trwające już długo rządy centroprawicy w Izraelu spotkały się ponownie z republikańskim gospodarzem Białego Domu. W przypadku Donalda Trumpa to nawet coś idącego jeszcze dalej niż to, co najbardziej proizraelscy prezydenci USA dotąd mieli do zaoferowania Izraelowi. Republikanie w ogóle, a Donald Trump w szczególności, zawsze bardziej sprzyjają wszystkim postulatom izraelskiej prawicy, dotyczącym zwłaszcza sporów terytorialnych z Palestyńczykami. Dotąd jednak nawet tak proizraelscy prezydenci jak George W. Bush nie zdobyli się na tak jednostronne poparcie dla planów na przykład aneksji kolejnych terytoriów palestyńskich, nie mówiąc już o uznaniu Jerozolimy za odwieczną stolicę Izraela.
Partia Demokratyczna zawsze bardziej akcentowała konieczność porozumienia się Żydów i Arabów w kwestii istnienia dwóch państw, i w tym dogadywała się również z izraelską lewicą. To o tyle ciekawe, że amerykańscy Żydzi w większości głosują właśnie na demokratów. Wyjaśnienie tego pozornego paradoksu jest dość proste: duża część amerykańskich Żydów to środowiska ultraortodoksyjne, które najczęściej nie uznają współczesnego Państwa Izrael. Z kolei republikanie dlatego są tak proizraelscy, że przynajmniej jedną trzecią ich wyborców stanowią ewangelikalni chrześcijanie, dla których wsparcie wszelkich działań politycznych Izraela jest równoznaczne z aktem religijnym; w niektórych nurtach ewangelikalnych uznaje się wręcz, że popieranie roszczeń terytorialnych Izraela pomaga przyspieszyć powtórne przyjście Mesjasza. Z pewnością izraelska prawica – a obecnie krajem rządzi bardzo szeroka koalicja partii z prawej strony sceny politycznej – z niepokojem oczekuje wyników listopadowych wyborów w Stanach. Sojusz izraelsko-amerykański z pewnością nie zostanie podważony, jeśli wygra demokrata Joe Biden, ale pod znakiem zapytania staną takie plany jak formalna aneksja na przykład Zachodniego Brzegu.
Biden w butach Trumpa?
O takiej relacji, jaką izraelska prawica ma z amerykańskimi republikanami, polska centroprawica może tylko pomarzyć. Wprawdzie i u nas z większą nadzieją spogląda się na kandydatów republikańskich, ale nawet jeśli są pewne punkty wspólne, to są to stosunki o zupełnie innym charakterze. Faktem jest, że polskie partie, a te uznające się za konserwatywne w szczególności, spodziewają się bliższych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, gdy gospodarzem Białego Domu jest republikanin. To po części pozostałość po czasach Ronalda Reagana, który już zawsze będzie się kojarzył z propolską i antykomunistyczną polityką.
Do pewnego stopnia polityka Donalda Trumpa, dążącego do wzmocnienia amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce czy do zablokowania niekorzystnego dla Polski projektu Nord Stream 2, potwierdza słuszność tego myślenia. Ale warto pamiętać, że sprawa jest nieco bardziej złożona. Nie jest bowiem tak, że Partia Demokratyczna jest wrogo nastawiona do Polski czy też że nie rozumie naszych obaw i interesów. To właśnie demokraci są zwolennikami większego zaangażowania USA w NATO – co leży w naszym interesie. Różnica jest taka, że republikanin Donald Trump większy nacisk kładzie na wzmocnienie sojuszy z pojedynczymi państwami niż w ramach całego Sojuszu Północnoatlantyckiego, na czym doraźnie wydaje się korzystać Polska. Doraźnie, bo co jeśli w listopadzie Biały Dom zmieni barwy polityczne i stery przejmie zwolennik dogadywania się z całym NATO, a nie z Polską na jakichś wyjątkowych warunkach? Na pewno można liczyć na to, że niezależnie od tego, kto będzie dalej prezydentem USA, nie zostaną wycofane projekty, które są korzystne dla Amerykanów – w tym dostawy gazu do Polski czy sprzedaż nowoczesnej broni. Pod tym względem zbieżność czy rozbieżność ideowa ekip rządzących nie ma kluczowego znaczenia.
Trudna miłość
Doskonałym przykładem na to, że decydujące są interesy, a nie ideowe pokrewieństwo, są relacje polsko-izraelskie. Tu – w przeciwieństwie do wspomnianych relacji amerykańsko-izraelskich – polskiej prawicy i izraelskim odpowiednikom jest często zupełnie nie po drodze. I o ile Polska uchodzi za najbardziej proizraelski kraj w Unii Europejskiej, o tyle nie można mówić o jednoznacznie propolskiej postawie elit izraelskich po prawej stronie sceny politycznej. Oczywiście w dużej mierze jest to wynik sporów historycznych między naszymi krajami, a konkretnie otwartych ran, przy których trudno rozmawiać bez emocji. Paradoksalnie, większym sojusznikiem polskiej prawicy, rozumiejącym też polski punkt widzenia, jest izraelska lewica, która od dłuższego czasu pozostaje jednak w opozycji. I podczas gdy prawicowi politycy oraz urzędujący ministrowie w Izraelu oskarżali Polaków o to, że wyssali antysemityzm z mlekiem matki czy też że Polska jest odpowiedzialna za Holocaust, w prasie kojarzonej bardziej z lewicą ukazywały się artykuły pokazujące, że Polska była pierwszą ofiarą nazistowskich Niemiec, pojawiały się też teksty o Polakach ratujących Żydów. A najbardziej znanym nad Wisłą promotorem przyjaźni polsko-izraelskiej, rozumiejącym polską perspektywę, jest od lat były ambasador Izraela Szewach Weiss, wywodzący się z Partii Pracy, czyli izraelskiej centrolewicy.
Niemiec jak brat
Podobnie sojusznika po lewej stronie, zwłaszcza w sprawach historycznych, polska prawica znajduje wśród niemieckich socjaldemokratów, a nawet Zielonych. Gdy parę lat temu rosło napięcie na linii Polska–Izrael właśnie wokół historii, niespodziewanie głos w naszej obronie zabrał ówczesny szef niemieckiej dyplomacji Sigma Gabriel, reprezentujący niemiecką SPD. Lewicowy polityk powiedział: „Bierzemy na siebie pełną odpowiedzialność za Holocaust”. I dodał: „Zorganizowane masowe morderstwo zostało popełnione przez nasz naród i nikogo innego. Pojedynczy kolaboranci nic tu nie zmieniają”. W podobnym tonie nieraz wypowiadał się także były szef dyplomacji, a następnie prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier – również polityk SDP. To o tyle znaczący gest, że pochodzący z państwa i ze środowiska politycznego, z którym zazwyczaj polskiej prawicy jest zupełnie nie po drodze – dotyczy to zarówno bezpieczeństwa energetycznego, stosunku do Rosji, jak i wizji integracji europejskiej. Ale w sprawach wrażliwości historycznej trzeba przyznać, że więcej łączy liderów PiS z politykami SPD niż z CDU i Angelą Merkel, która przez długi czas wspierała m.in. Erikę Steinbach, szefową niekojarzącego się nam dobrze Związku Wypędzonych.
Bratanki z o.o.
Jeszcze innym przypadkiem są relacje polskiej prawicy z Fideszem Viktora Orbána, premiera Węgier. Obóz Zjednoczonej Prawicy ma tutaj od lat twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony Orbán jest naturalnym sojusznikiem w walce o mniej scentralizowaną, biurokratyczną i ideologiczną Unię, z drugiej jednak ten sam Orbán wszedł w silny i ostentacyjny wręcz sojusz z Władimirem Putinem, którego witał już wiele razy na Węgrzech i u którego sam gościł na Kremlu. Szczególnie zgrzytało, gdy dochodziło do podpisywania kolejnych umów węgiersko-rosyjskich w momencie, gdy szalał kryzys wokół Ukrainy po aneksji przez Rosję Krymu, a na wschodzie toczyła się regularna wojna. Mimo to jest jasne, że w wojnie kulturowej czy cywilizacyjnej, jak lubią to określać środowiska konserwatywne, polska prawica ma w węgierskim premierze oczywistego sojusznika. Inna sprawa, na ile jest to konserwatyzm konsekwentny – obu środowiskom, i z Węgier, i z Polski, można wiele w tym względzie zarzucić. Niemniej jednak jest jasne, że ewentualna zmiana władzy na Węgrzech i powrót socjaldemokratów byłyby akurat bardzo nie na rękę – zwłaszcza w kontekście unijnym – polskiej centroprawicy. Choć w Polsce dominuje ciągle romantyczne przekonanie, że między państwami mogą zawiązywać się przyjaźnie, praktyka pokazuje, że bezpieczniej jest trzymać się trzeźwiej zasady, którą zwięźle wyraził Winston Churchill: „Wielka Brytania nie ma przyjaciół, ma tylko interesy”. •
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS