A A+ A++

Boska Komedia, festiwal mający ambicje nie tylko pokazywania najważniejszych i najgłośniejszych spektakli ostatnich miesięcy, ale też odzwierciedlania najważniejszych zjawisk i idei – w tej edycji udowodnił, że faktycznie jest polskim teatrem w pigułce. Podzielonym jak cały kraj. Punktem zapalnym okazał się ruch #MeToo.

Bartosz Szydłowski, dyrektor i selekcjoner Boskiej Komedii, włączył do programu blok „Białoruś – odNowa”, przygotowany i sfinansowany przez Instytut Adama Mickiewicza i Instytut Teatralny w Warszawie. I szybko przekonał się, jak niedawno Ryszard Brylski, reżyser „Śmierci Zygielbojma”, że współpraca z przejętymi przez „dobrą zmianę” instytucjami jest jak spacer po polu minowym. Jednym z reżyserów zatrudnionych przez IAM okazał się Paweł Passini, ukryty pod pseudonimem Ulisses Ghawdex. Na początku roku został oskarżony przez studentki bytomskiego oddziału krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych m.in. o nakłanianie do nagości podczas nocnych prób do spektaklu dyplomowego i nagrywanie ich nagich tańców.

Po tym, jak opisała to w „Gazecie Wyborczej” Iga Dzieciuchowicz (reportaż został właśnie nominowany do nagrody Grand Press), uczelnia zwolniła Passiniego, a sprawę bada prokuratura. Reżyser zapowiedział przerwę w pracy artystycznej, ale wciąż jest na etacie w Centrum Kultury w Lublinie, a teraz okazało się, że także reżyseruje i figuruje w programie finansowanym przez państwowe instytucje. Tyle w temacie cancel culture – kultury anulowania, którą tak straszą przeciwnicy politycznej poprawności.

Gdy Iga Dzieciuchowicz publicznie ujawniła tożsamość polskiego Ulissesa, IAM i Bartosz Szydłowski tłumaczyli się podobnie: Passini nie został skazany prawomocnym wyrokiem, istnieje przecież domniemanie niewinności, kimże jesteśmy, żeby ferować wyroki itd.

Czytaj też: Między sztuką a mobbingiem

„Kto i jak kapitalizuje traumę ofiar?”

Ale obok Passiniego w programie festiwalu mamy także, tym razem zaproszoną przez samego Szydłowskiego, „Sonatę jesienną” z Teatru Narodowego, spektakl wyreżyserowany przez Grzegorza Wiśniewskiego, na którym też wiszą oskarżenia o stosowanie przemocy – został wymieniony w słynnym liście absolwentki łódzkiej Filmówki Anny Paligi, a powołana przez uczelnię komisja po przeprowadzeniu śledztwa zarekomendowała rozwiązanie z nim umowy jako pedagogiem. Do tego w stworzonym przez Szydłowskiego opisie debaty „MeToo – co dalej?”, podczas której Katarzyna Janowska miała rozmawiać z oskarżanymi o przemoc Jackiem Poniedziałkiem, Mariuszem Grzegorzkiem oraz dramatopisarką feministką Jolantą Janiczak i Igą Gańczarczyk, wykładowczynią AST zaangażowaną w zwalczanie przemocy w szkołach artystycznych, znalazło się pytanie: „kto i jak kapitalizuje traumę ofiar?”. Wszystko to razem pokazało, że Szydłowski i jego Boska Komedia jednak wyroki ferują.

Na hipokryzję zakrawa też fakt zaproszenia na ten sam festiwal spektakli twórców oskarżanych o stosowanie przemocy oraz „Klubu” w reż. Weroniki Szczawińskiej, dyplomu aktorskiego z Akademii Teatralnej w Warszawie (koprodukcja z TR Warszawa), w którym studentki pokazują mechanizmy zamiatania pod dywan molestowania w instytucjach kultury, rozmywania odpowiedzialności oraz trud, z jakim wiąże się ujawnianie tego typu spraw.

Czytaj też: Miód na obelgi. Tak się tworzy niewolników, nie aktorów

Boska Komedia wysyła sprzeczne sygnały

Nie ma prawa, które by tego zakazywało, ale jest coś takiego jak poczucie odpowiedzialności i poczucie obciachu. I są konsekwencje. Do tego nawiązały w swoim oświadczeniu cztery reżyserki spektakli obecnych na Boskiej Komedii: Anna Smolar, Weronika Szczawińska, Jagoda Szelc i Gosia Wdowik. Piszą: „Pragniemy przypomnieć, że w ciągu ostatniego roku polskim środowiskiem teatralnym wstrząsnęła otwarta rozmowa o przemocy, podparta licznymi świadectwami, pracą dziennikarską, wynikami prac komisji antymobbingowych. (…) Bardzo niepokojący wydaje nam się fakt, że jedna z najważniejszych imprez polskiego teatru, jaką jest Boska Komedia, wysyła ambiwalentne sygnały. Za takie sygnały uważamy obecność na festiwalu osób, którym w ostatnich miesiącach postawiono bardzo poważne zarzuty, ukrywanie obecności jednej z tych osób pod pseudonimem, a także enigmatyczny opis debaty »MeToo – co dalej?«, który zdaje się stawiać znak równości pomiędzy potrzebami osób doświadczających przemocy a potrzebami osób oskarżonych o jej stosowanie. Nie wzywamy do usuwania konkretnych spektakli (ponieważ zdajemy sobie sprawę, że należą do szerszej grupy twórców i twórczyń) ani osób z programu czy z debaty – nie możemy jednak zaakceptować braku odpowiedzialności za kształt programu i braku osadzenia go w kontekście zaistniałej w ostatnim roku dyskusji”.

Ostatecznie z opisu debaty zniknęło „kapitalizowanie traumy ofiar”, do którego w mediach społecznościowych odniosły się aktywistki, relacjonując, jak trudno jest zdobyć granty na prowadzenie m.in. antyprzemocowych warsztatów, bo to środki głównie europejskie, nie polskie, jak długo i mozolnie się je rozlicza, że jest to zwykle praca po godzinach, bardziej hobby niż szansa na zarobek czy sławę. A i dla dziennikarzy pisanie o przemocy wiąże się z ryzykiem podpadnięcia pod paragrafy, bo sprawy spod znaku #MeToo są często trudne do udowodnienia. Zniknęło „kapitalizowanie”, ale pojawił się następujący passus: „A może warto poszerzyć definicje współczesnych patologii, poszukać źródeł przemocy, zastanowić się nad mechanizmami różnych form kulturowego i obyczajowego ekstremizmu”.

Czytaj też: Molestowanie w teatrze. Czy warto rozebrać się dla roli?

Miało być święto, jest pomnik podziałów

Podziały w polskim teatrze są coraz silniejsze i widoczne na każdym kroku. Tak jak w polskim społeczeństwie. W niedawnych wywiadach Jan Klata czy Andrzej Chyra dawali wyraz nieufności wobec intencji młodego pokolenia, towarzyszących denuncjacjom przemocy w środowisku. Kilka dni temu w podobnym tonie w „Gazecie Wyborczej” wypowiedziała się Maja Kleczewska. Reżyserka poruszających „Dziadów” w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie (odradzanych przez kurator Nowak) zalicza lewicę do salonu, nie zauważa obecności lewicowo myślących działaczy i aktywistów „w lasach nad granicą. Walczą o prawa człowieka, lajkując wpisy na Facebooku. Marnotrawią kapitał społeczny na głupie wojenki, ograniczając swoją własną wolność – język poprawności politycznej stał się narzędziem opresji”. A jednocześnie wyznaje, jak ważna jest dla niej „radykalna obrona praw kobiet do decydowania o ich własnych ciałach. Totalny rozdział Kościoła od państwa. Zabezpieczenie praw różnych mniejszości, zacznijmy od LGBTQ+”.

Bartosz Szydłowski powtarza, że chodzi mu o niewykluczanie nikogo i dyskusję, ale to, w jaki sposób ją postrzega i komunikuje, powoduje, że przestaje ona być możliwa. Strony okopują się na swoich stanowiskach, barykady, mury, rowy – rosną. A festiwal, tworzony z takim trudem w warunkach rozkręcającej się ponownie pandemii, zamiast być świętem żywego, pulsującego ideami polskiego teatru, staje się pomnikiem podziałów. I każdy czuje się ofiarą wykluczenia.

Czytaj też: W Polsce mobbing jest wciąż bardzo rozmyty

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSłowik zostanie w J-League?
Następny artykułJest wstępne porozumienie między dyrekcją SPSK4 a częścią pracowników SOR-u