Do oferty Netflixa trafił ostatnio szwedzki film pod tytułem „1939”. Pokazuje on stosunek społeczeństwa szwedzkiego do wydarzeń drugiej wojny światowej. Widzimy także sekwencje na których niemieckie pociągi wojskowe jadą z okupowanej Norwegii przez terytorium Szwecji do Finlandii. Jeden z bohaterów filmu opowiada o swoim pobycie w szwedzkim obozie karnym Storsien, gdzie „budowano drogę donikąd, po czym rozbierano ją i budowano ponownie.” Ten fragment trwa tylko chwilę i może być zupełnie nieczytelny dla widzów. Jak to? W Szwecji też były obozy…
Wyjaśnienie tej zagadki znalazłem w szwedzkiej publikacji „Svenska koncentrationsläger i Tredje Rikets skugga” (Szwedzkie obozy koncentracyjne w cieniu Trzeciej Rzeszy), która powinna wywołać małe trzęsienie ziemi w tym kraju, ale była prawie niezauważona przez szwedzkie środki masowego przekazu. Wygląda jednak na to, że Szwedzi pomału przyznają się do swoich rozmaitych politycznych i mniej politycznych posunięć przed i w okresie drugiej wojny światowej tak, aby powiedzieć to szybko i zaraz o tym zapomnieć… Szwedzi przyznali się już do swoich instytutów czystości rasowej, które stały się wzorem dla „naukowców” z III Rzeszy, przyznali się do przymusowej sterylizacji elementów „społecznie nieużytecznych”, co później także ich niemieccy koledzy rozwinęli na skalę przemysłową, przyznali się, że faktycznie stali po stronie III Rzeszy podczas II wojny światowej i udzielali temu krajowi daleko idącej pomocy, przynajmniej do klęski pod Stalingradem… Tę listę można ciągnąć dalej. Tylko czy chcemy to zrobić? Czy może wolimy o tym nie pamiętać, a za to pamiętać o humanitarnych akcjach Raula Wallenberga i Folke Bernadotte?
Używanie pojęcia „obozy koncentracyjne” z przymiotnikiem określającym przynależność państwową jest powodem wielu nieporozumień. Lokalizacja obozów administrowanych przez jedno państwo na terytorium innego państwa, np. na terenie Polski jest tego przykładem. Samo pojęcie stało się bardzo drażliwe po doświadczeniach drugiej wojny światowej, a posądzenie jakiegoś kraju o prowadzenie takich obozów może być łatwo uznane za obraźliwe. Szwedzi w odniesieniu do własnych obozów wolą używać łagodniejszego określenia „obozy internowania”.
Jak o tym pisać? Teraz już chyba można, bo minął okres utajnienia pewnych dokumentów. Zajrzeli do nich młodzi historycy Tobias Berglund i Niclas Sennerteg. Co było w tych dokumentach? Przede wszystkim to, że w Szwecji funkcjonowały obozy odosobnienia, do których zsyłano głównie obcokrajowców z podejrzanymi poglądami politycznymi. Zamykano ich tam bez żadnego wyroku sądowego, ot po prostu tak, aby nie pętali się po kraju i nie zatruwali umysłów porządnych ludzi swoimi chorobliwymi poglądami. Do takich obozów trafiali komuniści, antynaziści, pacyfiści – przeważnie uchodźcy z Niemiec pochodzenia żydowskiego i z krajów podbitych przez Niemcy. Podstawą prawną była dyrektywa rządowa z dnia 1 września 1939 roku ustanawiająca specjalny nadzór nad obcokrajowcami (särskild tillsyn över utlänningar). Obcokrajowcy, zdaniem autorów dyrektywy, stanowili zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju, ponieważ mogli być potencjalnymi szpiegami czy dywersantami. Kolejna dyrektywa z dnia 25 lutego 1940 roku umożliwiała zesłanie obcokrajowców do obozu (omhändertaga utlänningar i förläggning). Za urządzenie i prowadzenie obozów odpowiedzialny był z ramienia rządu minister d.s. socjalnych Gustav Möller, a za samo wykonanie odpowiadał sekretarz stanu Tage Erlander, późniejszy premier Szwecji. Oczywiście całość przedsięwzięcia była zatwierdzona i w całej rozciągłości akceptowana przez socjaldemokratycznego premiera Pera Albina Hanssona, który starał się, jak tylko mógł, uprzedzać wszelkie życzenia wielkiego, choć nieoficjalnego, sprzymierzeńca, czyli Niemiec. Szwedzki dowcip mówi, że Niemcy podbili Danię i Norwegię militarnie, a Szwecję… przez telefon. Po prostu zadzwonili do premiera i powiedzieli, czego spodziewają się po Szwedach, po czym Szwedzi to dokładnie wykonali.
Właściwie wszystko zgodne było z duchem ustawy o obcokrajowcach z 1927 roku, której celem była ochrona szwedzkiego rynku pracy przed napływem obcej siły roboczej oraz, jak to wyraźnie określono, ochrona rasy nordyckiej (skydda den nordiska rasen). Przekładając to na wpływy niemieckie to zadziałała zasada bumerangu. Najpierw Szwedzi, jeszcze długo przed Hitlerem głosili potrzebę czystości rasy, prowadzili szeroko zakrojone badania mające na celu udowodnienie wyższości rasy nordyckiej, sterylizowali elementy, które tej czystości mogły zaszkodzić. Później te „idee” przejęli i rozwinęli Niemcy uważający, że aryjski duch Trzeciej Rzeszy pochodził ze Szwecji, której dzięki temu nigdy nie zaatakowali militarnie – no bo jak atakować swój ideał, ale z drugiej strony mieli wysokie oczekiwania wobec Szwecji, która musiała dorastać do „nordyckiego” ideału w rozumieniu Niemiec hitlerowskich. W ten sposób to wszystko, co wymyślili Szwedzi, po „twórczym” przetworzeniu w Niemczech, wracało podczas wojny do Szwecji w takim wymiarze i z takim oczekiwaniami, z którymi Szwedzi nie bardzo sobie radzili. W każdym razie próbowali, z jednej strony, aby pokazać, że są prawdziwymi dzielnymi aryjczykami, a z drugiej po prostu ze strachu przez ewentualną inwazją niemiecką, jeżeli Niemcy zorientują się, że ich aryjski ideał spadł z piedestału, że to tylko nieudana imitacja. Zdaniem szwedzkiego historyka Karla Molina, szwedzka demokracja z obawy przed śmiercią była wtedy bliska popełnienia samobójstwa.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS