„Wawa, pierwsza klasa podstawówki, trzy kwarantanny córki od października, w tym ta obecna już z covidem, jak pół klasy. Myślę, że jeśli nasza szkoła nie będzie zamknięta na dwa tygodnie, to wirus nie wygaśnie”.
„Łódź, szkoła podstawowa, cała szkoła była już na zdalnym dwa tygodnie, poszli do szkoły na tydzień, potem znowu pięć dni zdalnego. Od poniedziałku wracają do szkoły”.
„Mojej córki klasa cały czas chodzi do szkoły. Ale mnóstwo klas było już na zdalnym”.
Rodzice zwierzają się, że w większości szkół panuje straszny chaos. Brakuje nauczycieli, bo ci zmożeni koronawirusowym pikiem czwartej fali udają się na izolacje i kwarantanny albo opiekują się swoimi dziećmi, czy po prostu chorują na sezonowe infekcje. Dyrektorzy odwołują lekcje, wyznaczają zastępstwa, ale to problemu nie rozwiązuje. Elektroniczny dziennik Librus aż świeci od zmian w harmonogramie zajęć.
Ci nauczyciele, którzy mogą pracować, mają problem, gdy z kolei uczniowie trafiają na kwarantanny czy izolacje. Jak organizować wtedy zajęcia lekcyjne? Prowadzenie w tym samym czasie nauki stacjonarnej i online jest bardzo trudne. Nie mają asystentów, którzy by im pomogli w obsłudze komputera, gdy piszą na tablicy albo zaglądają do zeszytów.
Dziennikarka edukacyjna Justyna Suchecka-Jadczak pisała ostatnio na Twitterze o nauczycielu wychowania fizycznego, który biegał po sali gimnastycznej z laptopem, żeby pogodzić zdalne ze stacjonarnymi.
Kwarantanna w szkole
13-letnia córka Teresy chodzi do renomowanej szkoły w Warszawie. W jej klasie ostatnio równo połowa dzieci została w domu. Wszystkie niezaszczepione. Poszli na kwarantannę, bo w jednej z klas ósmych (a są dwie), był przypadek koronawirusa.
– I o ile uważam, że w lockdownie nasza szkoła poradziła sobie świetnie, to teraz zapanował chaos. Okazało się, że w ogóle nie jest przygotowana na pracę w systemie hybrydowym, jeśli w klasie połowa uczniów ląduje na kwarantannie – stwierdza Teresa.
I dodaje: – Nauczyciele nie potrafili poradzić sobie ze szkolnym sprzętem, żeby uczniowie w domach też mogli uczestniczyć w lekcji. Część nauczycieli w ogóle nie wiedziała, że ma uczniów na łączeniach zdalnych. Pani od chemii szukała ich gdzieś w szkole, a potem wstawiła jedynki. Dopiero później zorientowała się, że coś jest nie halo.
Nie brakowało kłopotów technicznych. Przykład: w szkole doszło do awarii prądu. Wszystkie łączenia się wysypały. Uczniowie na miejscu mieli lekcje, tylko że po ciemku. Ci w domach, do których należała Jadzia, po prostu nie wiedzieli co się dzieje.
Kwarantanna miała trwać 10 dni – od środy do kolejnego piątku, ale już w środę wszyscy po prostu się poddali i przestali nawet udawać, że to ma sens. – Dzień po zakończeniu tego cyrku poszłam z córką na zakupy do galerii handlowej. Dziecko mówi: „Patrz, mama tam są ludzie z 8b i ten Aleks, co miał koronawirusa” – opowiada Teresa.
Najgorsze dla niej jest to, że „naprawdę nikt nic nie wie”. – Przepisy się zmieniły i dziecko na kwarantannie co prawda nie oznacza uziemienia w domu także zaszczepionych rodziców, ale nie bardzo wiadomo o co chodzi. Nikt nie umie odpowiedzieć logicznie, dlaczego, skoro wiadomo, że osoby zaszczepione też mogą zarazić się wirusem, tylko przechodzą go znacznie łagodniej połowa klasy może być w szkole, a połowa nie. Absurd goni absurd, a z tym chaosem zostali sami dyrektorzy szkół. Nie ma żadnych wytycznych ministerstwa poza tym, że pracę należy organizować „w miarę możliwości”. Co to znaczy niestety też nie wiadomo – opowiada Teresa.
Kwarantanna w przedszkolu
O podobnych wątpliwościach opowiada Agnieszka, mama 4-letniego Maksa, który właśnie z przedszkola trafił na kwarantannę. Jest wściekła ze złości, ale nie na przedszkole, bo ono według niej zachowuje się wzorcowo. Reaguje na to, co się dzieje, na bieżąco wysyła maile rodzicom.
– Nawet nie wiem na kogo. Wiem, że zostałam z takim jednym wielkim „nie wiem”. Nie ma szerokiej kampanii informacyjnej, w której dowiedziałabym się, jak wygląda taka kwarantanna i co ona oznacza dla danej rodziny – mówi.
Jej synek Maksio przeszedł na kwarantannę, bo mama chłopca z innej grupy zachorowała na COVID-19. Dyrekcja przetestowała kadrę wychowawców. Jedna osoba otrzymała wynik pozytywny. Wszystkie dzieci, które miały z nią kontakt, musiały zostać w domu.
– Od razu przyszedł mi do głowy plan, jaki realizowaliśmy na początku pandemii. Przedszkole jest zamknięte, więc na kilka dni przenosimy się do naszego domku w lesie – przyznaje Agnieszka. Chciała dowiedzieć, czy jest taka możliwość, ale… automat z sanepidu poinformował ją, że dziecko nie może opuszczać miejsca zamieszkania. – Wtedy zapaliła mi się czerwona lampka, że bezpieczne miejsce – na powietrzu, w lesie – może skończyć się dla nas grzywną.
Na infolinię do sanepidu się nie dodzwoniła. Przeglądając Internet ustaliła, że w sprawie zmiany miejsca odbywania kwarantanny musi złożyć oddzielny formularz, który będzie rozpatrywany przez sanepid. – A jeśli w tym czasie do naszego mieszkania policja i nas tam nie zastać. I dostaniemy jakieś wysokie grzywny
Przy poprzednich falach próbowała się dostosować do wszystkich obostrzeń. Rozumiała, że trzeba nosić maseczki, szczepić, ale dziś ma już dość.
– Przecież w tym nie ma żadnej logiki. Jaki jest sens w tym, że rodzic może biegać po galeriach handlowych czy kinach, skoro dziecko nie może się przemieszczać? – pyta retorycznie Agnieszka.
Narodowa fikcja edukacyjna
– Mamo, sprawdziłabyś mi, które lekcje mam dzisiaj odwołane? – spytał Agnieszkę jej 10-letni syn tuż przed wyjściem ze szkoły. Do dziennika elektronicznego zaglądała dzień wcześniej i na pięć lekcji miał odwołaną jedną, ostatnią, a na dwóch lekcjach wciągu dnia miał wyznaczone zastępstwa.
– Gdy mnie pytał, wolałam się upewnić, bo sytuacja w ostatnich dniach – cytując klasyka – jest dynamiczna – tłumaczy Agnieszka.
W środę pani od matematyki w trakcie lekcji została wyproszona z sali, bo okazało się, że jeden z uczniów z sąsiedniej klasy dostał pozytywny wynik tekstu. Nauczycielka miała z nim kontakt, więc od razu została wysłana na kwarantannę. Kolejną w tym roku.
Takich sytuacji z zastępstwami, nieobecnościami jest mnóstwo. Dyrekcja próbuje łatać dziury w grafiku i codziennie wyznacza innego nauczyciela. Dzieci czują się niepewnie, ale nikt decyzji o nauczaniu zdalnym tak łatwo nie podejmie. Sanepid wydaje decyzje punktowo – w odniesieniu do konkretnych uczniów, klas, szkół.
Ministerstwo Edukacji i Nauki poinformowało w piątek 26 listopada, że w trybie stacjonarnym pracuje 93 proc. przedszkoli i placówek wychowania przedszkolnego, 73,6 proc. szkół podstawowych i 77,1 proc. ponadpodstawowych pracowało w piątek w trybie stacjonarnym. Nie ma statystyk dotyczących poszczególnych klas czy liczby uczniów na kwarantannie.
W klasie syna Agnieszki do szkoły nie przychodzi obecnie 7 na 19 osób. Tylko dwoje rodziców poinformowało innych, że ich dzieci miały kontakt z osobami zakażonymi i przechodzą kwarantannę. Reszta milczy w domowych zaciszach. Na „gest solidarności” zdecydowała się wychowawczyni, która stwierdziła, że dzieci nie wybiorą się na wycieczkę do kina, dopóki wszyscy uczniowie w klasie nie wrócą z kwarantanny. A to może potrwać.
– W mojej ocenie zatraciliśmy zdolność racjonalnego reagowania w szkołach w związku z epidemią – mówiła kilka dni temu Polskiej Agencji Prasowej prof. Magdalena Marczyńska z Rady Medycznej przy premierze. Oczywiste jest dla niej, że powinno się w przypadku zakażeń wśród uczniów działać punktowo i unikać podejścia nadmiarowego.
Tylko co takie podejście znaczy? Na razie to chyba nikt nie wie. Szkoły próbują działać normalnie, ale prawie co czwarta przeszła na zdalne (nie ma wyliczeń ile pojedynczych klas w tych otwartych szkołach). 700 tysięcy obywateli siedzi na kwarantannie, wśród nich wielu uczniów, bo to często szkoły są ogniskiem zakażeń. Lockdown w szkołach już prawie mamy, tylko nikt go jeszcze nie ogłosił.
Czytaj również: Potomek Adama Mickiewicza nie czytał „Dziadów”. Dlaczego od dzieł woli życiowe przesłanie wielkiego przodka?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS