A A+ A++

Tata przegrał nas w karty

Najbardziej na świecie Natalia nie lubi narzekania, użalania się nad sobą. Uważa, że to strata czasu. Kiedy sama opowiada o piekle, jakim był jej rodzinny dom, to tylko po to, żeby pokazać, jak się z niego wyrwała.

Z dzieciństwa w Sulechowie ma tylko pojedyncze wspomnienia, drobne przebłyski. Na przykład, jak ojciec się upił i zapomniał ją zabrać z piaskownicy. – Sąsiadka mnie znalazła, zawinęła w koc i u niej czekałam, aż ojciec mnie odbierze. Przyszedł pijany, wziął mnie na ręce. To był jedyny raz, kiedy mnie przytulił – opowiada.

Pamięta też, jak tata wracał pijany do domu, a ona i starszy o rok brat chowali się przed nim pod łóżko. – Czasem nas stamtąd wyciągał i dostawaliśmy za to, że nam klocki spadły, narobiły hałasu i on się obudził. Bił nas pasem, kablem, czymkolwiek, co mu w ręce wpadło. Mamy nie było, miała dyżur w szpitalu. A ja najbardziej bałam się tego, że zaraz przyjdzie policja albo straż pożarna i wszyscy się dowiedzą, że mamy w domu problem – tłumaczy.

Mama im zawsze mówiła, że dzieci położnej muszą być czyste i kulturalne. A jak ktoś chce ich czymś poczęstować, mają odpowiedzieć, że dziękują, nie są głodni. A prawda była taka, że często byli głodni, bo w domu była bieda, ojciec przepijał pensję. – Bywało tak, że mama robiła nam placki z mąki, wody i jajek. Smażyła je na soli, bo nie miała pieniędzy na olej. Zapychaliśmy tymi plackami głód – wspomina Natalia.

Któregoś dnia tata – tego nigdy nie zapomni – przegrał ich w karty. Najstarsza Julka miała wtedy 11 lat, Kuba 6, a ona 5 lat. Środek mroźnej zimy, tata wrócił do domu i powiedział, że mają się ubierać.

– Zabrał nas pod Sulechów, zadzwonił do drzwi, pogadał chwilę z pijanym facetem, który mu otworzył, a potem nas zostawił. Powiedział tylko, że to jest nasz nowy dom, nowi rodzice i poszedł. Kuba uczepił się jego nogi, skamląc jak psiak: tatusiu, nie zostawiaj nas. Ojciec go tylko strzepnął i poszedł – wspomina Natalia.

Ten widok złamał jej serce. Bo jej dzielny brat nigdy wcześniej nie płakał, nawet gdy ojciec lał go kablem od żelazka. A wtedy całkiem się rozkleił.

To nie jest moja wina

Tamta historia skończyła się dobrze: pijany kumpel ojca poszedł spać, a jego żona najpierw całą trójkę nakarmiła, a potem zadzwoniła po mamę. – Mama wyszła z dyżuru i przyjechała po nas. Zabrała nas do sklepu i powiedziała, że możemy sobie wybrać jedną rzecz. Wzięłam batonik Mars i zapomniałam o całej traumie. Jakby święta nastały, jadłam czekoladę. Ojciec nas nie wpuścił do domu, ale dzięki temu mama podjęła decyzję, że się z nim rozwiedzie. Po 15 latach przemocy fizycznej i psychicznej – opowiada Natalia.

Ludzie czasem ją pytają, dlaczego te straszne przeżycia jej nie złamały. Odpowiada, że to chyba dzięki książkom, które mama przynosiła jej z biblioteki. – Uciekałam w nie, uczyłam się, że jest na świecie coś innego, niż mój alkoholowy dom. Mój ulubiony „Mały książę” pomógł mi zrozumieć, na czym polega alkoholizm: pijesz, żeby zapomnieć, że pijesz. Czytałam także poradniki, jak sobie radzić z emocjami, jak wyjść z dołka. Wiele zawdzięczam mamie, która zawsze nam wpajała, że nasza wartość nie zależy od tego, czy mamy pieniądze, czy chodzimy głodni. Nigdy nie uwierzyłam, że bieda i przemoc to moje przeznaczenie – opowiada.

Przeprowadzili się wtedy do Wolsztyna. Oni zmienili szkołę, mama musiała szukać nowej pracy. Łatwo nie było, przez półtora roku była bezrobotna, a ojciec nie płacił alimentów.

– Byliśmy nadal biedni, ale wreszcie spokojni, bez wiecznego napięcia, w jakim stanie ojciec wróci do domu, co zrobi. Nie miałam przyjaciół, bo w nowej klasie trudno jest ich znaleźć, zwłaszcza jeśli się nosi buty po starszym bracie. Kiedy było mi źle, rozmawiałam ze sobą. Patrzyłam w lustro i mówiłam: Natalia, jesteś fajna i dobra. Może nikt cię nie lubi, ale wiesz, że jesteś mądra, wysportowana i ładnie rysujesz – mówi.

Natalia Rybarczyk: Robię dużo akcji społecznych dla kobiet, dla dzieciaków i nie biorę za to pieniędzy. Zapłatą jest świadomość, że komuś pomogłam


Natalia Rybarczyk: Robię dużo akcji społecznych dla kobiet, dla dzieciaków i nie biorę za to pieniędzy. Zapłatą jest świadomość, że komuś pomogłam

Fot.: Archiwum prywatne / Archiwum prywatne

Mama założyła razem z koleżankami przychodnię pielęgniarską i szło im tak dobrze, że mogła wynająć ładne mieszkanie, wreszcie odżyli. Niestety poręczyła komuś z rodziny duży kredyt i potem okazało się, że sama musi go spłacić, bo krewny miał jakieś problemy osobiste i po prostu zniknął. I znowu w domu była bieda.

Świat, w którym dzieci nie płaczą

Natalii oprócz książek pomagał sport: najpierw gimnastyka artystyczna, potem piłka ręczna i wreszcie taekwondo, koreańska sztuka walki. Na trening trafiła przypadkiem, ale tak jej się spodobało, że została. Po kilku miesiącach poszła do trenera i oświadczyła, że chce być mistrzynią świata. Zdziwił się i zapytał, ile ma lat. Kiedy usłyszał, że 17, zadał kolejne pytanie: czy to nie za późno, by zaczynać karierę sportowca? I wtedy Natalia odpowiedziała po swojemu: nigdy nie jest za późno, by stać się tym, kim chce się być. A że jeszcze nie było polskiego mistrza taekwondo? To będzie.

Dziś przyznaje, że zachowała się wtedy zuchwale, ale naprawdę tak myślała. – Ja jestem zadziorem, jak ktoś mi mówi, że czegoś się nie da, to odpowiadam: „trzymaj kota i patrz” – tłumaczy.

Od tej pory codziennie, oprócz niedziel, wstawała o szóstej rano i biegała 10 kilometrów wokół jeziora Wolsztyńskiego. Budowała wydolność i wytrzymałość. Potem szła do szkoły, a o 18 zaczynała trening. Najpierw z dziećmi, bo musiała nadrobić braki w technice kopnięć, a potem z dorosłymi. Kiedy wszyscy szli do domu, przed nią była jeszcze siłownia. Nie miała pieniędzy na karnet, więc czekała na sygnał od ochroniarza: „Natalia, nie ma nikogo, możesz wchodzić”.

Do domu wracała o północy i jeszcze się uczyła. Robiła szybkie postępy. – Nic dziwnego, przecież harowałam po pięć godzin dziennie – mówi. – W końcu także trener uwierzył w moją legendę.

Krzysztofowi Frankiewiczowi jest do dziś wdzięczna. Zwolnił ją z opłat za treningi, wykupił karnet na siłownię, dawał suplementy i sprzęt sportowy, nawet wyszukiwał sparingpartnerów. Ale przede wszystkim opowiadał, kim jest prawdziwy wojownik, jakie ma cnoty i zalety umysłu. A kiedy padała ze zmęczenia, powtarzał: „Natalia, kiedy u nas zapada noc, gdzieś na świecie zaczyna się dzień. Pamiętaj, że kiedy ty śpisz, inni trenują”.

– Taekwondo było moją ucieczką od problemów w domu i szansą na wyrwanie się z biedy. Kopałam w packę, aby wyrzucić z siebie złe emocje. Na treningach dostawałam wszystko, czego potrzebowałam: przynależność do grupy, wsparcie, motywację, a także cel i nadzieję na lepsze jutro – mówi Natalia Rybarczyk.

Kiedy teraz opowiada o swoim życiu publicznie, czasem ktoś pyta, jak udało jej się wyrwać z biedy i przemocy. Przecież dzieci z takich jak jej domów nie osiągają zwykle wiele. – Mówię, że ponieważ na wiele rzeczy nie było mnie stać, musiałam się skupić na tym, co było w moim zasięgu. Zamiast zwalać winę za niepowodzenia na ojca alkoholika i hazardzistę, wolałam wziąć się do roboty. Wiedziałam, że nie jestem skazana na życie w biedzie, zasługuję na więcej. I że gdzieś tam jest świat, w którym dzieci nie chodzą spać głodne i zapłakane.

Natalia Rybarczyk: Taekwondo było moją ucieczką od problemów w domu i szansą na wyrwanie się z biedy.


Natalia Rybarczyk: Taekwondo było moją ucieczką od problemów w domu i szansą na wyrwanie się z biedy.

Fot.: Archiwum prywatne

Zawalił mi się świat

W 2004 roku zrealizowała plan: zdobyła tytuł mistrza Polski w taekwondo. I kiedy wydawało się, że może walczyć o kwalifikację na igrzyska olimpijskie w Pekinie w 2008 roku, doznała ciężkiej kontuzji. Skręciła kostkę, zerwała trzy więzadła. – Trzy operacje, noga w gipsie. Lekarze mówili, że nie wrócę już do sportu, a o walkach full contact mogę zapomnieć. Najpierw zawalił mi się świat, bo przecież nie tylko nie mogłam ćwiczyć, ale także studiować na AWF, gdzie jest mnóstwo zajęć sportowych. A potem pomyślałam, że skoro tak, będę się uczyć. Zmieniłam AWF na szkołę językową, skończyłam filologię angielską z hispanistyką – opowiada.

Kiedy po czterech miesiącach lekarze zdjęli gips i włożyli nogę w stabilizator, równocześnie z rehabilitacją, zaczęła chodzić na siłownię. O kulach. – Bo przecież niesprawna była tylko jedna noga, resztę ciała mogłam wzmacniać. Nie skupiałam się na tym, czego nie mogę robić, tylko na tym, co mogę. Miałam czas, by analizować walki moich przeciwników, wypisywałam sobie wnioski. Uznałam, że skoro chwilowo nie mogę być mistrzem sportu, to mogę się wybić w jakiejś innej dziedzinie. Uczyłam się tak pilnie, że po pół roku dostałam stypendium naukowe – wspomina Natalia.

To do dziś jej życiowa strategia: słabsze momenty są po to, by się zastanowić, co można z tą słabością zrobić. I zawsze – to z kolei ulubione motto – trzeba próbować dosięgnąć swojego mistrzostwa. – Jak jestem teraz matką dwójki dzieci, to próbuję być najlepszą, jak umiem. Na uczelni dawałam z siebie sto procent, na macie też. Nawet jak rozmawiam z ludźmi, to chcę się z nimi podzielić swoją energią – tłumaczy.

Przed najważniejszymi w życiu zawodami – Akademickimi Mistrzostwami Świata w 2008 roku – zachorowała. Była już z kadrą w Belgradzie, ale infekcja zwaliła ją z nóg tak, że przez tydzień nie wstawała z łóżka. Trener Frankiewicz dzwonił i przypominał, że wprawdzie ciało ma chore, ale głowę zdrową, może nią nadal ćwiczyć. Więc leżała i wyobrażała sobie swoje ataki i kontrataki, szybkość reakcji na ruchy przeciwniczek. A potem złoty medal, biało-czerwoną flagę i polski hymn.

W dniu zawodów po każdej rundzie zakończeniu prawie wymiotowała ze zmęczenia. Ale przechodziła z rundy do rundy i w końcu wygrała. Została akademicką mistrzynią świata, pierwszą i jak dotąd ostatnią w historii polskiego taekwondo.

– Kiedy zdobyłam tytuł, odezwał się ojciec. Wysłał mi SMS-a, że gratuluje, zawsze za mnie trzyma kciuki. Odpisałam mu, że dziękuję, ale miałam dziwne uczucie, smutku chyba – wspomina. Nigdy nie miała do taty żalu za to, że był, jaki był. Wytłumaczyła sobie, że był po prostu chory.

– Czemu o tym wszystkim opowiadam? – Natalia Rybarczyk nie zastanawia się nad odpowiedzią: kiedyś bardzo się swojej historii wstydziła, ale teraz jest z niej dumna. – Nie dlatego, że się szczycę moim pochodzeniem, tylko wiem, jak mnie ukształtowało.


– Czemu o tym wszystkim opowiadam? – Natalia Rybarczyk nie zastanawia się nad odpowiedzią: kiedyś bardzo się swojej historii wstydziła, ale teraz jest z niej dumna. – Nie dlatego, że się szczycę moim pochodzeniem, tylko wiem, jak mnie ukształtowało.

Fot.: Archiwum prywatne

Płakałam ze zmęczenia

Po mistrzostwach Natalia została zawodowym żołnierzem. Taekwondo wpisano do programu wojskowych igrzysk olimpijskich i ówczesny trener kadry Polski szukał najlepszych dziewczyn, które mogłyby w nich wystartować. – Stworzył z nas reprezentację. Jeździłyśmy na zgrupowania, na zawody, na poligony. W 2011 w Rio de Janeiro zdobyłam srebro. A w wojsku powiedziałam, że to już koniec z zawodami – opowiada.

Została trenerką pilotów F-16 i żołnierzy jadących na misje, zarządzała obiektem sportowym, prowadziła zajęcia i treningi personalne. Podobało jej się takie poukładane życie. Wszystko na rozkaz, nie trzeba się było niczym przejmować.

Tyle tylko, że kiedy skończyła z wyczynowym sportem, straciła sportowe stypendia i został jej tylko wojskowy żołd. – Kupiłam mieszkanie na kredyt, ale rata wynosiła 2 tysiące złotych miesięcznie, a ja zarabiałam w wojsku 3,5 tysiąca. Same dojazdy do bazy lotniczej pod Poznaniem kosztowały mnie 600 złotych, na życie i opłaty zostawało 900. Więc zaczęłam kombinować, jak dorobić. Już wcześniej zrobiłam wszystkie możliwe kursy instruktorskie, byłam ratowniczką GOPR-u, WOPR-u, czego się tylko dało. Prowadziłam po siedem zajęć dziennie i niby miałam w końcu pieniądze, ale byłam tak zmęczona, że zdarzało mi się płakać po treningu. Wracałam do domu o 22:00, a rano musiałam być w bazie. Uświadomiłam sobie, że haruję na mieszkanie, w którym rzadko bywam – mówi dziś.

Tak powstała kultowa „Selekcja”: ośmiotygodniowy autorski program z zajęciami zaczynającymi się o szóstej rano. – Żebym mogła zdążyć do bazy na 7:30, skończyć pracę o 15:30, a potem już tylko żyć – śmieje się Natalia.

Wzorowała się na programach typu „boot camp”, jakie poznała, odwiedzając mieszkającą w Australii mamę. Wojskowa zbiórka, wszyscy na baczność, odliczanie i meldowanie się. Za spóźnienia karne pompki. Znajomy, który wypożyczył jej salę, ostrzegał, że nikt nie przyjdzie na trening o świcie. Powiedziała mu po swojemu: zobaczymy!

Zebrała 12 chętnych i zaczęła z nimi treningi. Wszystkich zważyła, zbadała im skład ciała, rozpisała dietę. Spodobało się: ludzie robili sobie zdjęcia po treningach, spoceni i zmęczeni, a potem wrzucali je na Facebooka czy Instagrama. Pisali, że przekraczają swoje ograniczenia, robią więcej, niż im się wydawało, że mogą. A do tego coraz lepiej wyglądali i poprawiły im się relacje z bliskimi, bo zamiast iść na trening po pracy, wracali do domu, poćwiczyli już przecież rano. Zaczęła się moda na „Selekcję”. Bez strony internetowej, bez Facebooka czy Instagrama.

Na następny miesiąc zapisało się aż 78 osób, z trudem pomieściła je w sali. Kiedy Natalia to zobaczyła, była tak zaskoczona, że wyrwało jej się soczyste „kurwa”. I nagle z osoby, która ledwie ma na ratę kredytu, stała się bogata. Poznań huczał o jej zajęciach, chętnych do katorżniczych ćwiczeń było tak dużo, że zatrudniła do pomocy koleżanki taekwondzistki.

– Chyba mam szczęście do ludzi – zamyśla się. – Spotykałam po drodze anioły. Jeden z moich klientów, prezes znanej firmy z branży energetycznej, dał pierwsze zlecenie, potem pomógł mi zrobić stronę internetową i pokazał, jak założyć działalność gospodarczą – wspomina.

Potem została coachem i mówca motywacyjnym, uczyła ludzi, jak pracować nad mentalnością mistrza.

Kiedy zaczęła jeździć w toury po Polsce ze słynną fit-trenerką Ewą Chodakowską, po zajęciach ustawiały się do niej tłumy kobiet, chciały pogadać. Prosiły, żeby podpisała książkę Chodakowskiej, więc w końcu pomyślała, że czas napisać własną. Tak zrobiła. „Walcz i wygrywaj” to nie tylko autobiografia, ale podręcznik, jak w codziennym życiu być wojownikiem.

Treningi z Natalią Rybarczyk


Treningi z Natalią Rybarczyk

Fot.: Archiwum prywatne

Wygrywasz albo przegrywasz

– Czemu o tym wszystkim opowiadam? – Natalia Rybarczyk nie zastanawia się nad odpowiedzią: kiedyś bardzo się swojej historii wstydziła, ale teraz jest z niej dumna. – Nie dlatego, że się szczycę moim pochodzeniem, tylko wiem, jak mnie ukształtowało. Te wszystkie rzeczy, które się działy w moim życiu, miały głębszy sens, to były moje lekcje. Bez nich nie byłabym sobą – tłumaczy.

Dwa lata temu po raz pierwszy opowiedziała publicznie o swojej – jak to nazywa – drodze do mistrzostwa. Chciała, by ludzie widzieli w niej nie tylko mistrza – bo to tylko naklejka – ale także człowieka, takiego jak oni. – Miewam wyzwania: słabe dzieciństwo, rozwód, samodzielne macierzyństwo, kłopoty finansowe czy fałszywi przyjaciele. Zauważyłam, że niektórzy ludzie płaczą, słuchając mojej historii, widać, że się z nią utożsamiają. Ktoś miał ojca pijaka, inny się rozwiódł, a jeszcze inny był biedny. Kiedy nie ukrywam, że było mi w życiu ciężko, ale zawalczyłam o siebie, zaczynają wierzyć, że im też się uda. Bo na tym to polega: trzeba szukać możliwości w trudnościach, a nie trudności w możliwościach. Zrozumieć, że to, co nam się przytrafia, jest tym, czego potrzebujemy, by stać się tym, kim mamy się stać – mówi Natalia.

W pandemii znowu było jej ciężko: siłownie i kluby sportowe pozamykano, a ona została bez pracy, z dwójką małych dzieci. – Stworzyłam się na nowo. Zostałam coachem, trenerem mentalnym, robię szkolenia. I znowu mogę opowiadać ludziom, że jak jest źle, to trzeba szukać innych możliwości. Robię dużo akcji społecznych dla kobiet, dla dzieciaków i nie biorę za to pieniędzy. Zapłatą jest świadomość, że komuś pomogłam. Dostaję potem maila, że mój podcast uratował komuś życie, że jakaś dziewczyna wyszła ze skrajnej anoreksji, a kobieta odeszła od przemocowego partnera – wylicza.

Tych, którzy chcą jej słuchać, pyta: ile jeszcze dni zmarnujesz na narzekanie? Ile marzeń porzucisz, bo nie miałeś kasy albo znajomości? A potem mówi im, by przestali się nad sobą użalać, wojownicy tego nie robią. Nieważne, ile masz lat i ile przegrałeś walk. Jeszcze możesz wstać z kolan i zawalczyć o swoje szczęście. Jesteś za nie odpowiedzialny.

Czytaj więcej: „Nie zdawałam sobie sprawy, jak często dorastanie w rodzinie alkoholowej to polska norma”. Aleksandra Zbroja opowiada o dzieciństwie z ojcem alkoholikiem i swojej książce „Mireczek”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSprzęt do domu taniej o VAT
Następny artykułA słupy nadal straszą