Po odzyskaniu niepodległości Polacy lgnęli do nieskomplikowanej rozrywki
W popularnej scenie „Pawła i Gawła” – z udziałem Eugeniusza Bodo (Paweł), Adolfa Dymszy (Gaweł) i Heleny Grossówny – udało się zawrzeć całą esencję polskiego kina z międzywojnia. Humor bazujący na niezbyt wyszukanym grepsie? Jest. Rywalizujący amanci? Są. Zwodząca bohaterów, choć stosunkowo niegroźna femme fatale? Obecna. Śpiew? Jak najbardziej. W zasadzie brakuje tylko tańca. Ale to tylko jedna scena, w innych sekwencjach filmu jest go pod dostatkiem.
Tej trywialnej formie trudno się dziwić. Po odzyskaniu niepodległości Polacy lgnęli do miłej, nieskomplikowanej rozrywki. Przejście z kina niemego do dźwiękowego pomogło im serwować ją w wygodny sposób. A do tego zaraźliwy. W dwudziestoleciu międzywojennym kino przeszło rewolucję od prymitywnej zabawy dla klasy niższej do narodowego dobra. Podobną transformację przeszły jego najjaśniejsze gwiazdy, które zyskały status najbardziej rozpoznawalnych ludzi w kraju. Celebrytów. Czasem kochanych, a czasem – o czym niektóre miały się dopiero przekonać – nienawidzonych.
Zobacz także: Praca przy serialu przestała być obciachem
„Grasz zupełnie jak Bodo”. „Tak dobrze?”. „Nie, do dupy” – tak podobno często brzmiały rozmowy Adolfa Dymszy z młodymi adeptami aktorstwa pod koniec lat 30. Ta anegdota nie jest jednak dowodem niezdrowej rywalizacji między gwiazdami kina międzywojennego, tylko świadectwem ich zażyłości. Bodo i Dymsza lubili się. Zaprzyjaźnili się na planie „Pawła i Gawła”. Konkurowali ze sobą, ale jednocześnie na tyle się różnili, że mogli współistnieć i publicznie się podszczypywać. Różnie też potoczyły się ich losy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS