autor: Hubert Sosnowski
Szop w przebraniu. Łowca ciastek. Pisuje o grach, filmach i serialach, a zdarza się, że i prozę.
Żyjemy wspomnieniami o Breaking Bad i innych wielkich gangsterskich dramach. Tymczasem z cienia opowieści o Heisenbergu wyłoniło się coś lepszego – Better Call Saul, które wielu widzów olało. Zobaczcie, dlaczego warto go nadrobić.
Kiedy w sieci pojawił się netflixowy zwiastun Better Call Saul, opatrzony piosenką I’m gonna do my thing Royal Deluxe, pomyślałem: „Widzę, co tu zrobiliście, drodzy twórcy”. Vince Gilligan i Peter Gould mogli odcinać kupony od Breaking Bad i spać na dolarach do skończenia świata. Ale poszli swoją drogą. By dotrzeć tam, gdzie dziś stoi łysy brodacz „gotujący” metamfetaminę – Walter White aka Heisenberg. Saul Goodman, oślizgły prawnik z przydrożnej reklamy, przeszedłby do historii telewizji jako pomocnik chemika, gdyby nie jego własna seria. Better Call Saul jest historią sprytniejszą, bardziej podstępną i stoi bliżej nas, odbiorców. Jest zwyczajnie lepszym serialem. A może i najlepszym.
Boys are back in tooooown!
Breaking Bad
Pewnie większość z Was to wie, ale dla porządku przypomnę w paru słowach – Breaking Bad to historia nauczyciela chemii, Waltera White’a, u którego zdiagnozowano raka w zaawansowanym stadium. By pokryć koszty leczenia i zabezpieczyć rodzinę, zaczął on gotować metamfetaminę wraz ze swoim byłym uczniem Jessem Pinkmanem. Serial pokazywał, jak przyzwoity, choć zakompleksiony człowiek ulega coraz większemu złu. Niespieszne tempo było zasłoną dymną dla precyzji, inteligentnego scenariusza i realizacyjnego szaleństwa. Gdzie indziej bohaterowie mogli zginąć przez ładunek podłączony do żółwia niosącego na skorupie głowę Danny’ego Trejo? Mam wymieniać dalej?
Sieć – portale i YouTube – już teraz zalewają analizy i interpretacje poszczególnych odcinków. Kolejni autorzy rozpływają się nad geniuszem Gilligana (który wcześniej napisał co lepsze odcinki Z archiwum X, więc miał taką pozycję, że pozwolono mu na wiele przy Breaking Bad). Możecie przebierać do woli w interpretacjach detali, poszczególnych postaci czy odcinków. Tymczasem w Polsce po perypetii prawnika dopiero się przekonujemy. Pokutowało przeświadczenie, że to tylko tani dodatek i odcinanie kuponów od wielkiego poprzednika (umówmy się, nie byłby to pierwszy taki przypadek), a co za tym idzie – pewnie trzeba obejrzeć serial o Heisenbergu i spółce.
Uspokajam – choć znajomość Breaking Bad dodaje smaku, Better Call Saul znakomicie radzi sobie jako samodzielna produkcja. Jako przejmująca opowieść o upadku dobrego, empatycznego, choć pogubionego człowieka. Opowieść, która nieraz uśpi Waszą czujność, a potem wdepcze emocje w ziemię.
Trzeba jednak oddać cesarzowi, co cesarskie. To dzięki perypetiom Walta Gilligan mógł robić w telewizji, co tylko mu się żywnie podoba. Gdyby nie jeden drobiazg, Better Call Saul nie obejrzelibyśmy w ogóle.
Historia jednej sceny
W świecie Better Call Saul i Breaking Bad każdy szczegół ma znaczenie i może spowodować wielką zmianę, cud, eksplozję (czasem dosłownie…). Takiemu detalowi zawdzięczamy właśnie Zadzwoń do Saula.
Saul miał pojawić się na chwilę, stanowić zaledwie etap w podróży Waltera White’a na ciemną stronę prawa. Kontrakt aktora Boba Odenkirka opiewał na kilka odcinków. Widzowie pokochali jednak prawnika z zacięciem showmana. Za charyzmę, za bezwzględne obserwacje, za cyniczny, czarny humor, którym odciążał ponury, egzystencjalny serial. Dlatego Gilligan wraz ze swoim współpracownikiem, Peterem Gouldem, rozbudowali rolę Boba Odenkirka. Goodman stał się pełnoprawnym wspólnikiem Walta i przepustką do kolejnych wątków oraz postaci – uwielbianego przez widzów fixera Mike’a (Jonathan Banks) oraz złowieszczego biznesmena Gusa Fringa (Giancarlo Esposito).
MVP piątego sezonu
Boisz się, że nie zrozumiesz BCS bez znajomości Breaking Bad? Spokojnie. Scenarzyści stanęli na głowie, by uczynić z tego serialu samodzielną opowieść. Choć pokazują sytuację, w jakiej znalazł się Saul po Breaking Bad, nie zdradzają zakończenia ani istotnych wątków. Świeżemu widzowi wystarczy wiedza, że bohater upadł nisko, z dawnej chwały niewiele zostało i teraz może co najwyżej próbować zrozumieć, kiedy wjechał w ten zły życiowy zakręt.
Ktoś w pokoju scenarzystów rzucił pół żartem, pół serio, że następnym krokiem powinien być spin-off o Saulu. O powstaniu Better Call Saul przesądziła scena pokazująca specyficzną wrażliwość Odenkirka. Walt u szczytu potęgi spotyka się z prawnikiem, by przedyskutować obecne problemy i dalsze kroki. Wtedy chciwy i wyrachowany Saul pokazuje inne oblicze. Ludzkie. Przyjmuje rolę głosu rozsądku i sugeruje, że może to moment, by się wycofać. Co było dalej, dowiecie się z serialu. Albo ktoś Wam już zaspoilerował, bo był taki czas, że nie mogliśmy przestać nawijać o Breaking Bad.
Jimmy/Saul i Kim są jednym z najfajniejszych duetów w telewizji.
Ta scena wystarczyła, by Gilligan oraz Gould zaczęli się zastanawiać, kim dokładnie był Saul Goodman i jaką drogę przebył, nim stał się tym kusicielem, Mefistofelesem w kiczowatym, krzykliwym garniturze. Pierwotnie miała to być lekka komedia, ale twórcy zagrali va banque i rozwinęli to do kolejnej epickiej opowieści. Z wierzchu lżejszej i spokojniejszej niż Breaking Bad. Tyle że Better Call Saul jest jak jego bohater. W pojedynczych kadrach może wyglądać niepozornie, jednak zdumiewa dokładnie wtedy, kiedy chce, i pokazuje dużo bardziej złożone oblicze.
Sprawiedliwość dla wszystkich
Pod względem realizacyjnym Better Call Saul to czysta perfekcja i wyjątkowe przeżycie. Jeśli jesteście zmęczeni poszatkowanym montażem, witam w domu. Jeśli czujecie się znużeni sztampowymi historyjkami, które dla pozoru wprowadzają parę wariacji, ale tak naprawdę odhaczają kolejne punkty z listy (wybacz, Ozark, jesteś fajne i wciągające, ale z dokładnością co do sceny można przewidzieć, co się stanie), to perypetie Saula są dla Was.
BCS gra w pierwszej lidze aktorstwa, pisarstwa i realizacji. Najpierw usypia naszą czujność, rozkręca się jako niespieszna czarna komedia o czarującym, amoralnym prawniku przegrywie, który chce dobrze. W opowieść szybko wplecione zostają elementy tragedii i dramatu gangsterskiego. Bywa egzystencjalnie, bywa mrocznie, brutalnie, ale bywa też uroczo i szalenie zabawnie. Zarówno ciężkie momenty, jak i humor biorą nas z zaskoczenia. To najlepsza łotrzykowska historia od lat.
Wierzcie mi, ten kubek zostanie ważnym bohaterem…
Better Call Saul zbiera szeroki przekrój tematów w spójną całość. Z jednej strony to znowu historia procesu, przemiany bohatera, uzależnienia od tego, co złe. Historia pokusy, której nie sposób nie ulec. Z drugiej do mikstury dorzucono nowe składniki. Wiele się tu mówi o wadze i granicy prawa. Prawo w tym świecie robi za ociężały i niezgrabny absolut. Czasem jest celem, a czasem przeszkodą do przeskoczenia. Zależy, którą postać zapytamy. I nie zawsze otrzymamy odpowiedź zgodną z prawdą. Bo Better Call Saul to także opowieść o naturze kłamstwa. Oraz o jego konsekwencjach.
Konsekwencje stanowią świętość tego serialu. Każdą scenę, każde ujęcie nakręcono po coś. Pokazują stan emocjonalny postaci, rozwijają akcję oraz prezentują powolną, ale nieubłaganą przemianę bohaterów w nie najlepsze wersje samych siebie. A przy tym bywają kamyczkami, które powodują lawinę. A najczęściej są wszystkim tym naraz.
Nawet kiedy wydaje się, że nic się nie dzieje, to tak naprawdę zaraz coś wybuchnie. Gilligan i Gould zyskali taką pozycję, że nie muszą grać według klasycznych reguł i pisać według schematu. Postacie mają czas powiedzieć, co myślą i przeżywają – i to w taki sposób, że czujemy się, jakbyśmy oglądali strzelaninę z Jokerem nakręconą przez Christophera Nolana.
Fetyszyzowanie detali przez twórców doprowadziło do tego, że codzienna, pozornie nudna czynność i zwykłe pogaduchy mogą spowodować zwrot akcji, który zwali Was z nóg, wdepcze w ziemię i tak zostawi, żebyście mogli się pozbierać. A to chwilę zajmuje, bo wierzcie mi – będziecie przejmować się bohaterami. Każdym z osobna.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS