A A+ A++

Do kina Czajka wchodziło się po schodach z ciemnego lastryko na trzecie piętro. Niższe kondygnacje brzydkiego, kanciastego gmachu przy rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej zajmowało jakieś zrzeszenie spółdzielcze i kino stanowiło jego własność. Metalowe barierki, wyślizgane poręcze z jasnego ongiś drewna. W prześwit między poręczami spluwaliśmy dla rozrywki, czekając na seans.

Jeśli nie było gwaru, z dołu rozbrzmiewały głośne plaśnięcia niesione kamiennym echem przez cały budynek. Po paru minutach w prześwicie ukazywała się twarz bileterki. Dawaliśmy długą, dopadaliśmy poczekalni, zajmowaliśmy z góry upatrzone miejsca i przybieraliśmy pozy niedbałe. Raz wysunęła facjatę tak niefartownie, że dostała w limo od Ignaczaka. Puściła wiąchę, jednak nie chciało jej się gramolić na górę. Uznaliśmy, że właściwie jest niegroźna. Ale że dalej wstawiała twarz między poręcze, to wciąż dawaliśmy długą. Z przyzwyczajenia.

Poczekalnia przylegała do szczytu schodów po prawej stronie. Podłoga wyłożona linoleum. Fotele wzdłuż ścian takie same jak w sali kinowej – drewniane, łączone drągami. Cztery blaszane popielniczki na rozwieruchtanych metalowych prętach. Siedzenia i oparcia foteli wyprofilowane z grubej sklejki, bez wyściółki. Same się zamykały, więc po seansie kinem wstrząsała seria wystrzałów – sygnał, że teraz nasza kolej.

W dobrym tonie leżało opuszczenie sali na widok słowa „Koniec”. Albo kilka sekund wcześniej. Błyskawiczna zrywka z fotela i trucht do wyjścia będącego zarazem wejściem. Jakby niewidzialny prowokator rzucił hasło: „Kto ostatni, ten fajans”. Uciekający z kina tworzyli zator, a ponieważ światło włączało się dopiero po napisach, deptali sobie nagniotki, wbijali łokcie pod żebra, a niekiedy, zwłaszcza jak leciał western, bili w mordę.

Bileterki były tolerancyjne. Ich dochody wiązały się chyba z frekwencją – kraj osiągnął wówczas fazę socjalizmu realnego, wszyscy kombinowali, część biletów pewnie szła na lewo. A może miały dobre serca. W początkach mojej fascynacji kinem (Czajka) skala cenzorska przedstawiała się dość zawile. Były filmy od lat 6, 7, 8, 11 (wszystkie ruskie), 12, 14 (większość węgierskich), 16 i 18. Niektórzy koledzy twierdzili, że są od 21 i oni na tych filmach bywali.

Czytaj także: Janek Wiśniewski padł. Co wydarzyło się 50 lat temu na wybrzeżu?

W takich razach wywiązywała się ożywiona dysputa czy raczej licytacja. Zawsze znalazł się ktoś gotów dać słowo honoru, że widział film od 25. Więc inny zarzekał się, że na wakacjach oglądał dozwolony od 28. Przy trzydziestce dyskusja zwykle się urywała, choć nikt nikomu kłamstwa nie zarzucał. Nie warto było psuć musującej jak oranżadka w proszku radości oczekiwania na seans. Zresztą dylemat, czy istniały filmy od lat 21, nie miał znaczenia, bo cała wyrafinowana skala ocen w praktyce była fikcją.

Bileterki wpuszczały – jak śpiewał Czesław Niemen – według koloru włosów, sukien i według wzrostu. Czyli według swojego widzimisię. Trzy lata górką dawały z założenia, na większą ulgę musieliśmy zapracować. Generalnie łatwiej było zobaczyć horror czy kryminał od osiemnastu bez momentów niż komedię od szesnastu z momentami. Im bileterka starsza, tym brutalniej cenzurowała film pod względem obyczajowym. Jednak całkiem stare niedowidziały i można było świrować.

Żeby zaliczyć „Omen”, włożyłem kozaki zgredki na wysokim obcasie i spodnie starego, które podstępnie zasłaniały obuwie. Zrobiłem też sobie szramę na policzku, przykładając taśmę klejącą, pocierając śliną przez kilka minut i dociskając brzegi lepkiej, brunatnej smugi. Karaś, zwany później Browarem, zakosił matce szpilki oraz pomalował puch nad górną wargą pastą do butów. Wchodziliśmy oddzielnie, trzymając się starszych chłopaków, że niby jesteśmy z nimi. Ale na „Dyskretny urok burżuazji” i „Mroczny przedmiot pożądania” załapać się nie dało mimo charakteryzacji, bo były gołe baby.

I

Kiedyś przyjęli bileterkę świeżo po liceum pielęgniarskim koło Legii. Wpuszczała każdego na wszystko. Niestety, laba szybko się urwała. Wyrzucili Młodą, bo łoiła z gitowcami alpagi w ostatnim rzędzie. A wieść gminna niosła, że odbywała tam z nimi stosunki płciowe. Zresztą odbywanie w ostatnim rzędzie stosunków nie należało do rzadkości, choć fotele strasznie skrzypiały. Czajka była też jedynym warszawskim kinem, poza niezadaszoną Jutrzenką, w którym wolno było jarać.

Na końcu sali, po lewej stronie, wisiała amarantowa kotara kryjąca framugę bez drzwi – wyjście do kibla i kanciapy operatora. Za oknem smutny parking, przy oknie popielniczka. Odchylałeś trochę kotarę i nie tracąc nic z akcji, legalnie spalałeś calaka. Na filmy od 18 wpadał niekoronowany król osiedla Sielce – Aparat, gdy zdarzyło mu się przebywać na wolności. Miał cynkwajs pod lewym okiem, śpioszki, graby pochlastane jak się patrzy. Maniery i strój nieskazitelne.

Nigdy nie przybił piątki na krzyż, rękawiczkę przed uściśnięciem gołej ręki zdejmował. Jasnobrązowe szpicglany na ściętym fleku, dzwony z bistoru, czarna, nylonowa wiatrówka ozdobiona reklamą margaryny Parmalat. Przedziałek pośrodku, wierzch krótki, z tyłu dłużej. W tylnej kieszeni spodni żółty grzebień o fantazyjnie wygiętej rękojeści, która sterczała piętnaście centymetrów na zewnątrz. Aparat bez trudu spuściłby łomot pięciu kowbojom z westernu, a na bileterki rzucał taki czar, że pozwalały mu wchodzić z psem Świrem i jarać w sali: „Och, pan Aparat? Przepraszam! Ciemno, to nie poznałam, jakaś głupia dziś jestem”.

Miałem 200-kartkowy brulion w popielatej, plastikowej okładce i zapisywałem wszystkie obejrzane filmy, próbując ocalić bajkowe chwile od zapomnienia. Brulion im grubszy, tym lepszy, a 200-kartkowy – wiadomo – prawdziwy skarb. W papierniku sprzedawali maksymalnie 120-stronicowe. Dostałem ów rarytas od wujka podróżującego po NRD i innych krajach demokracji ludowej. Taki brulion to jak wielokolorowy długopis. Mój stary miał zagraniczny z dziewięcioma wkładami: niebieskim, czarnym, czerwonym, zielonym, różowym, fioletowym, brązowym, żółtym i bordo.

Można było namalować nie tylko karykaturę, ale wręcz obraz: wybuchy, czołgi, pożary, krew, niebo, ziemię i wodę. W kwestii długopisów również toczyły się ożywione dysputy. Kowal utrzymywał, że jego zgred ma 11-kolorowy, angielski! Z wkładem między innymi białym. Ale nie chciał pokazać. – Po chuj biały wkład? – spytał Karaś vel Browar. – Żeby pisać na czarnym papierze, głąbie! – Albo narysować bałwana takiego jak ty! – Albo kondoma jak ty! – Albo spermę jak ty!… Kino Czajka rozpalało emocje, pobudzało wyobraźnię, inspirowało do krytycznego myślenia.

A zatem brulion. Filmy oznaczałem gwiazdkami, kwadracikami, trójkącikami, kółkami i innymi symbolami określającymi stopień zachwytu. W miarę upływu czasu miłosny ładunek ukryty w symbolach zdawał się nie dorastać do potęgi nowych przeżyć, więc wymyślałem kolejne znaczki. Kółko – „najlepszy na świecie” – zastąpiły dwa połączone – „najlepszy we wszechświecie”. I tak dalej. Starczały mi przymiotniki, nie wdawałem się w rozważania merytoryczne. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś powiedział, że zostanę recenzentem i będę wypisywał rzeczy następujące.

„Nieznośna lekkość mitu miłości prawdziwej, a nieszczęśliwej działa niczym narkotyk: czujemy obumieranie szarych komórek”. („Słodki listopad”). „Psychologiczną głębią »Pearl Harbor« przypomina fajerwerki na 4 lipca. Gdy po godzinie i 20 minutach japoński oficer informuje, że flotylla znajduje się 320 mil od Hawajów, zaczynamy odczuwać potrzebę zbombardowania czegoś osobiście”.

II

Oglądając te same filmy w Czajce, czułbym zachwyt graniczący z błogostanem. No, ale Czajka była kinem magicznym. Jak limuzyna czajka Edwarda Gierka. Oczyszczalnia ścieków Czajka, która wymagała budowania 11 lat dłużej, niż przewidywał plan. Zegarek Czajka – nie na 18 kamieni czy nawet 24, lecz 32! I Ewa Czajkowska, zwana Czajką – łudząco podobna do Sally Field w „Mistrz kierownicy ucieka”. Z wiekiem człowiek robi się cyniczny i gruboskórny. „Żandarm się żeni” już go nie śmieszy. „Tajemnica plemienia Bororo” prod. NRD nie wzrusza losem amazońskich Indian tępionych przez imperialistów z CIA przy użyciu zatrutych parasoli. Nie zakochuje się w Angelice wśród piratów, Nell czy Żółtej Róży Teksasu. Stroi fochy i czepia się drobiazgów.

Jeśli chodzi o rozpalanie emocji i pobudzanie wyobraźni, odpowiedź na pytanie: „Momenty były?” stała się dla nas głównym kryterium doboru dzieł mniej więcej w szóstej klasie. Repertuar Czajki był, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalny. Kto zawiadywał wynajmem taśm i czym się kierował, trudno orzec. Niewykluczone, że właściciel kina, czyli tajemnicze zrzeszenie spółdzielcze, skierował na odcinek filmu reprezentanta spółdzielni niewidomych.

Raz w miesiącu, przez co najmniej cztery dni, leciała „Helga” – obraz uświadamiający dla młodzieży produkcji NRF. Były wykresy anatomiczne, animowane scenki z udziałem plemników i szokująco sfilmowana, naturalistyczna scena porodu. Jednak trudna czerniakowska młodzież, uświadomiona przez kolegów w przedszkolu, odbierała „Helgę” jako pornosa. Ostatni rząd skrzypiał na potęgę. Z drugiej strony jakiś przewrażliwiony facet zemdlał i trzeba było wołać pogotowie.

Prawdziwym pornosem, choć z gatunku lekkich, był „Człowiek, który przestał palić” produkcji szwedzkiej. Opowiadał o losach młodego spadkobiercy, któremu tata zapisał fortunę, lecz warunkowo. Żeby dostać kasę, Dante Alighieri (ja nie żartuję) musiał wyrzec się szlugów. Scenariusz stawiał tezę, że suma nałogów jest stała, więc bohater rzuciwszy palenie, wynagradzał sobie niedostatki życiowych uciech wzmożoną aktywnością seksualną. Świecącą zwykle pustkami salę co miesiąc przez pięć dni wypełniał zbity tłum.

Kopie hitów stale spoczywały w magazynie, normalne filmy docierały do Czajki niemożebnie zrypane puszczaniem w lepszych kinach, jak Moskwa czy Relax. Za to bilety były dwa razy tańsze. Akurat na kieszeń ludu pracującego niechętnie. Dante Alighieri finansował pokazy trudnego dorobku kinematografii rumuńskiej („Dacia, opus 1300”), radzieckich westernów („Jeździec bez głowy”), NRD-owskich komedii, czeskich kryminałów. I polskich dramatów obyczajowych spod znaku moralnego niepokoju, których kontestatorskie zadęcie – na tle wyczynów Aparata, Andrzeja Bucka czy Cynglarza, co nigdy nie pękli przed psem – budziło pusty śmiech. A po odarciu z łagodnego buntu w granicach prawa zostawała nuda. I Maja Komorowska zamiast Joanny Pacuły czy choćby Barbary Brylskiej.

Kino Czajka stanowiło kuźnię charakterów i przyszłych losów okolicznej dziatwy. „Szczęśliwy człowiek”, „Szpital Britannia” i „Jeżeli…” Lindsaya Andersona określiły nasze przekonania polityczne. Zwłaszcza scena, w której Malcolm McDowell zaczyna walić z dachu do profesury. „Omen” wprowadził w tajniki teologii katolickiej lepiej niż przymusowa religia, na której zakochana w proboszczu zakonnica biła ekierką po knykciach. „Taksówkarz” sprawił, że zaczęliśmy się uczyć angielskiego. Znaczy od frazy: „You talkin’ to me? You talkin’ to me? You talkin’ to me?… Then, who the hell, else you talkin’…”

Buñuel poprowadził w sen na jawie, Bergman zaraził egzystencjalnym lękiem, Herzog zaczarował, Fellini olśnił, Coppola wstrząsnął, Saura opętał. Czajka jak większość instytucji propagandowych PRL spełniała funkcje odwrotne od zamierzonych. Budziła zdrową refleksję: Gruzini niech sadzą herbatę, Czesi (poza Formanem i Menzelem) niech piszą książki, Rosjanie (poza kilkoma) niech piszą, komponują, tańczą – u siebie, Rumuni niech szyją „rumunki”, Bułgarzy niech robią wino Sofia, enerdowcy niech donoszą na Rumunów. Niech murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania, ale filmy, moi drodzy koledzy, zostawmy w gestii Amerykanów, Włochów, Francuzów, Niemców i Hiszpanów.

Czytaj też: Jak jazz wojował z komuną

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZwierzęta w czasach lockdownu
Następny artykułOstatnie dni towarzysza Wiesława