Niesamowite są już same okoliczności powstania “Premiery…”. Jest on bowiem efektem działań agencji Mischief założonej w 2008 r. przez absolwentów aktorstwa na London Academy of Music and Dramatic Art. Tekst napisali wspólnie (i to zaledwie w cztery tygodnie) Henry Lewis, Jonathan Sayer i Henry Shields, fani brytyjskiej komedii, filmu niemego i Jasia Fasoli.
Na pierwszym pokazie w 2011 r. pojawiły się zaledwie cztery osoby. Z czasem tytuł stał się jednak tak popularny, że obejrzał go nawet J.J. Abrams. Reżyser “Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia mocy” zaproponował twórcom przeniesienie sztuki na grunt amerykański, ale oni zorientowali się, kim jest, dopiero po jego wyjściu. Mimo to panowie podjęli współpracę, a “Premiera…” w 2017 r. zawitała na Broadway.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Także i w krakowskiej wersji spektaklu rola Mischief jest istotna. Zgodnie z licencją wszystkie elementy przedstawienia zostały precyzyjnie odwzorowane na podstawie oryginału. Nawet przebieg akcji marketingowych wpisuje się w określone w umowie ramy. A lutowej premierze, nomen omen, “Premiery…” faktycznie towarzyszyła oryginalna kampania. Na dwa tygodnie przed pierwszym pokazem aktorzy (produkcja ma podwójną obsadę) w pełnym kostiumie wybrali się do jednej z galerii handlowych. Tam wraz ze spontanicznie zaangażowanymi do poszukiwań zakupowiczami odnaleźli zaginionego pieska, jednego z bohaterów.
Nawet w samym teatrze sztuka “wychodzi” poza scenę główną. Część akcji rozgrywa się np. w zaadaptowanym na tzw. realizatorkę przeszklonym pomieszczeniu, znajdującym się po lewej stronie widowni. Spektakl do pewnego stopnia trwa nawet podczas przerwy. Twórcy zadbali o to, aby już w momencie przekroczenia progu budynku można było wczuć się w atmosferę przedstawienia za sprawą rozlegającej się ze wszystkich głośników muzyki. Towarzyszy ona oglądającemu aż do momentu zajęcia miejsca na widowni.
Budujące klimat tajemnicy i niepokoju takty stanowią preludium do zagadki kryminalnej, w której dochodzenie stanowi główną linię fabularną tekstu Lewisa, Sayera i Shieldsa. Całość wpisana jest jednak w nawias i przeniesiona na metapoziom za sprawą perspektywy członków fikcyjnej grupy teatralnej Cornley Drama Society. To ich zmagania z rolą, scenografią czy nawet kolegami ze sceny są tutaj na pierwszym planie. Intryga z morderstwem w tle jest więc jedynie pretekstem do zwariowanej komedii absurdu w reżyserii Szydłowskiego (a w oryginale – Marka Bella).
Zagłosuj w plebiscycie TopSeriale 2024 na swój ulubiony serial!
Powodem do żartów staje się niemal wszystko, co związane z szeroko rozumianym teatrem. W prawidłowym przebiegu premiery przeszkadzają aktorom niedomagania techniczne (światła gasną lub zapalają się nieodpowiednim momencie) czy ujawnienie kulis, a więc rzeczy absolutnie niedopuszczalnej, zabijającej “magię” teatru. W kość dają się również artystom nagle psujące się rekwizyty istotne dla rozwoju akcji, bez których nie może ona posunąć się do przodu. Nie bez znaczenia są tu problemy z kulejącym scenariuszem, o którego słabej jakości świadczy m.in. nachalna ekspozycja w rodzaju kilkukrotnie powtórzonej kwestii “jestem twoją siostrą”.
Kłopoty natury aktorskiej odmieniane są przez wszystkie przypadki. Obserwujemy więc tzw. drewnianą grę rodem z telewizyjnych paradokumentów, popisywanie się i bycie łasym na aplauz publiki, ale i niepewność oraz “ratowanie się” szkolnym sposobem, czyli słowami kluczami zapisanymi na… dłoni. Temat największej zmory aktora, tj. zapomnienia tekstu, rozgrywany jest tutaj na wiele zaskakujących i oryginalnych sposobów. W dodatku każdy aktor, wcielający się przecież także w aktora, ma tu swoją historię do odegrania: detektyw (Jan Jurkowski z Grupy Filmowej Darwin) to zarazem reżyser spektaklu, który każdą porażkę na scenie traktuje jak własną, życiową; aktorki (Julia Turczynowicz-Suszycka i Marta Bizoń) natomiast walczą między sobą o rolę, a co za tym idzie, i uwagę widzów.
W bazującej na chaosie komedii nie brakuje odniesień i do współczesności, i do lokalnego poletka. Kiedy na scenie pojawia się mężczyzna z gaśnicą i niskim głosem mówi “szczęść Boże”, skojarzenie może być tylko jedno. Z kolei gdy w improwizowanym (czyżby?) fragmencie w prześmiewczym kontekście pada nazwa konkurencyjnego krakowskiego teatru na widowni muszą rozlec się porozumiewawcze i wietrzące skandal środowiskowy śmiechy.
Nie byłoby “Premiery, która poszła nie tak” bez nienagannie (nie)działającej scenografii i rekwizytów, które są integralną częścią tekstu i jednym z głównych pretekstów do żartu. Co chwila coś tutaj spada lub odpada, psuje się lub zacina. Niewielka, ograniczona przez wysokie makiety imitujące “teatr w starym stylu” scena jest tutaj wykorzystana w każdym calu, a od minietiudek, w których aktorzy mierzą się ze złośliwością rzeczy martwych, nie da się oderwać wzroku (czemu w istocie ulegają i ich sceniczni koledzy).
Najnowszy spektakl Janusza Szydłowskiego to nie tylko komedia fizyczna czy pomyłek, ale i farsa niemal całkowicie opierająca się na pozostających w ciągłym ruchu ciałach występujących, szybkim tempie akcji i szaleńczym rytmie, którego w pewnym momencie można mieć przesyt. Nawet i zabawa potrafi przecież w końcu zmęczyć. Finalnie policzki bolą jednak od śmiechu. Szkoda, że każda sztuka nie idzie tak bardzo “nie tak” jak “Premiera…”.
Joanna Krygier, dziennikarka Wirtualnej Polski
W 50. odcinku podcastu “Clickbait” zachwycamy się serialem (!) “Pan i Pani Smith”, przeżywamy transformacje aktorskie w “Braciach ze stali” i bierzemy na warsztat… “Netfliksową zdradę”. Żeby dowiedzieć się, czym jest, znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS