A A+ A++

Rzecz jasna chodzi o Fundusz Odbudowy, który jest zarazem zapowiedzią i uzupełnieniem siedmioletniej perspektywy finansowej Unii – czyli de facto najważniejszego rozpisanego planu po co jest Unia i czym ma być. Bo wydawanie nieco ponad procent budżetu państw członkowskich jest jej głównym czynnikiem sprawczym – co zresztą ta podkreśla na każdej tablicy z gwiazdkami. Dotąd negocjacje szły jak krew z nosa i pełne były fatalnych dla Polaków zapowiedzi ideologicznych fixacji, a nie tego, w czym Wspólnoty odniosły realny sukces – gospodarki.

I ni z tego ni z owego, ten tydzień przyniósł zwrot, którego skali nikt się nie spodziewał. Mało tego, dobry dla Polski. Fundusz ogłoszony przez przewodniczącą Urszulę von der Leyen jest nie tylko zapowiedzią porozumienia w sprawie budżetu, którego przez miesiące przed COVID-19 nie udawało się osiągnąć, nie tylko dowodem na żywotność w miarę sensownej Unii, ale zarazem ma być – jak na Unię niesłychanie – szybko.

Program może zaistnieć niczym „dodatek solidarnościowy” obok zwiększenia zasiłku dla bezrobotnych zaproponowany przez duet Andrzej Duda – Mateusz Morawiecki. Czyli tu i teraz, gdy jest najbardziej potrzebny. Tego lata i jesieni, gdy polskie „tarcze Morawieckiego” mają już się wypłaszczać (budżet dłużny wszak nie jest bez dna), ma nadejść fala ogromnych pieniędzy, które pobudzą gospodarkę, która potrzebuje transfuzji, a nawet bardziej potrzebuje by gospodarki zachodu z którymi są związane krwiobiegiem, nie miały złej krwi recesji (a tu już polski podatnik pomóc sam nie może).

Nam pozwoli wrzucić drugi bieg choć w popandemiczny kryzys światowy wjechaliśmy z wysokimi obrotami krajowej jedynki. I choć Plan Marshalla to rzecz jasna nie jest, ale to naprawdę dobre i to. Bo my – mimo cyfryzacji, globalnej wioski, całego tego nowoczesnego zgiełku – jeszcze tak naprawdę, mocno czujemy skutki wojny („Drugiej Apokalipsy” – jak najtrafniej nazwał to Zbigniew Herbert), komunizmu i „wrogich przejęć” czasów Balcerowiczowskiej rewolucji.

Bo było i jest „oczywistą oczywistością”, że największa pomoc należy się Włochom i Hiszpanii, czyli tym, którzy od koronawirusowych błędów oberwali koszmarnie. Ale Polska? Cóż, mogłaby być darczyńcom (co sugerowały raporty niemieckich uniwersytetów, które chętnie kolportowała Polska opozycja). Bo nasz ewidentny sukces – czy to wyrażony jakże brutalnym wskaźnikiem ilości ofiar koronawirusa na milion mieszkańców (i bez eutanazji pokolenia, choć Domy Pomocy Społecznej nie były sukcesem), czy to wzrostem gospodarczym (tak wciąż wzrostem w Q2) czy bezrobociem, którego erupcji nie mieliśmy i wciąż nie mamy (porównaj USA, Hiszpania, oraz stałym, zwłaszcza śród młodych, Włoskim) – by zarazem przekleństwem polskich negocjatorów.

A Polska – wedle wyliczeń jest na trzecim miejscu. Tak, trzecim. Beneficjentem ogromnych pieniędzy (36 miliardów netto czyli 6,8% naszego PKB), a nie tylko płatnikiem (jak m.in. Czesi). Dlaczego? Bo nasz punkt wyjścia jest jaki opisałem najwyżej. Wystarczy wyjechać za warszawskie rogatki, by przekonać się, że plaża czy placyk za miliony nie jest jedynym problemem jaki mamy. Ale algorytm, który to uwzględnia, trzeba było wynegocjować, a więc w procesie stricte politycznym. Minister ds. europejskich podkreśla w rozmowie ze mną, że to negocjacje w cztery oczy premiera Mateusza Morawieckiego. Bo tak działa europejska polityka. Tyle, że jak chce „streotyp, pisowcy w Europe nie umieją”.

Co to się działo? Pół Polski się skręcało.

Z równie ważnymi negocjacjami w historii naszej obecności w Unii Europejskiej mieliśmy do czynienia trzy razy. Premier Miller – samo wejście do Unii, wyszło jak wyszło, ale wyszło, a byłego moskiewskiego pożyczkobiorcę poparł nawet Episkopat. Premier Marcinkiewicz – pierwsza perspektywa z jego sztubackim „yes, yes, yes”. Premier Tusk – kolejna siedmiolatka z jego spotami „w tych wyborach chodzi o miliardy, oraz czy dzieci w ogóle pójdą do szkoły”. Wszystkie zapisywały się w zbiorowej pamięci Polaków.

Tak też partie Kaczyńskiego, której pierwszy rząd – ś.p. premiera Jana Olszewskiego – który pierwszy tak wyraźnie stawiał przynależność do NATO i Unii Europejskiej, kojarzy się, zwłaszcza ostatnimi laty z Sojuszem Północnoatlantyckim – a więc de facto ze Stanami Zjednoczonymi, które są w końcu u nas symbolicznie obecne, a nie z Unią Europejską.

Tu raczej non-stop coś było nie tak. Dominował tyleż natrętny co męczący „Dzień świra” czy „Dzień świstaka”, czyli nieustający spektakl z „praworządnością”, na czym miał się wyróżniać Unia Wolności/Platforma Obywatelska, która do perfekcji opanowała sztukę „nasz człowiek w Brukseli” – Geremek, Onyszkiewicz, Buzek, Tusk x 2 z powtarzanym po dziś dzień „21:1”, choć „Wielki Brukselczyk” jest już jest na europejskiej bocznicy, co sądząc po jego twitterowych wpisach, rodzi weń frustracje. I zajadle atakuje przede wszystkim Mateusza Morawieckiego. Widać uważa premiera za najgroźniejszego przeciwnika. (Tak jak dla Agory najwyraźniej celem jest wykończyć psychicznie ministra Łukasza Szumowskiego).

Teraz też miała być porażka. A nie jest. Więc „żółte paski” dotyczą spraw trzeciorzędnych. I tu „Kaczyści” mogli by rzecz ograć choćby specjalnym wydaniem newsów. Mogli by na ostro – uciec do się ludowej mądrości – „krowa, która dużo ryczy daje mało mleka daje”. Bo co wyszło z sensownego dla nas pomysłu „solidarności europejskiej” Donalda Tuska, gdy zostawał „królem Europy”? Nord Stream 2.0 wyjęty spod europejskiego prawa. Ile do hektara? Tyle, co wielki ustalił przed laty wicepremier Janusz Piechociński, czyli mniej niż u bauera.

Co to się działo, gdy poprzedni premierzy wracali do Polski z miliardami euro? Ileż dni trwał medialny spektakl? Parafrazując śp. Młynarskiego – „co to się działo, co się działo! / Polski pół ze szczęścia się skręcało”, a „każdy miał zachodniej trochę krwi” i poczuł się już trochę na „na wczasach / w tych góralskich lasach”.

Dlaczego Mateusz Morawiecki nie celebruje? Nie bardzo rozumiem. Oczywiście są argumenty. Raz, że czas nie ku temu. Dwa, ostateczna kwota całego Funduszu może być nieco niższa, bo wymaga jeszcze zatwierdzenia przez wszystkie rządy, nawet te które do grupy skąpców należą. Ale i przewodnicząca Komisji z Niemiec i polski premier są pewni, że plan będzie przyjęty. Niemniej ten fundusz ma realne znaczenie. A poprzednicy takich argumentów nie brali pod uwagę. Rozumieli polityczną wagę, więc na niuanse nie zwracali uwagi.

Gdzie jest haczyk?

Co ciekawe dość sceptyczny jest Jacek Saryusz-Wolski, niegdyś promotor Donalda Tuska i mistrz Rafała Trzaskowskiego a dziś europoseł… PiS. W rozmowie ze mną w Polskim Radio 24 zwracał uwagę, że jest tam mechanizm praworządności i wspólnego długu, który de facto zmienia Unię, upodmiatawia ją pozatraktatowo. To może być groźnie. Lecz pytani o to, ci co autentycznie uczestniczą w negocjacjach bagatelizują problem. Ich zdaniem praworządność to wyłącznie chwyt negocjacyjny – taka strzelba na którą skierowany jest reflektor i uwaga widzów, ale która prochu nie ma. Zobaczymy. Ale pewnie pierwej zobaczymy realne pieniądze.

Po wtóre – ten nowy plan Marshalla to nie prezent od wuja z Ameryki. To dług. Trzeba go spłacić. Po raz pierwszy Europa de facto emituje obligacje, który będzie musiała spłacić jako całość. Ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Europejski program pomocowy dla Grecji zdaniem samych Greków oznaczało, że ich portami, infrastrukturą, oraz pieniędzmi także polskiego podatnika, wypłacają niemieckim bankom olbrzymie zyski. Niemniej w sytuacji, gdy my gonimy zachodni poziom życia, dług jest nam potrzebny by się rozwijać. To kredyt inwestycyjny.

Jak zwracałem uwagę Fundusz Odbudowy jest nie tylko potrzebny, jest także zapowiedzią przyszłego budżetu, gdzie mamy szansę nie być wciąż płatnikiem netto. Choć podkreślmy – w naszym interesie jest przede wszystkim wspólny rynek, który polskim firmą pozwala konkurować i zarabiać lepiej niż tylko na ojczystej ziemi. A więc w naszym interesie nie jest gospodarczy upadek zwłaszcza Niemiec z którymi najwięcej mamy interakcji (choć na szczęście nie jesteśmy wyłącznie z nimi powiązani, a więc wyrywamy się z mozołem z pomniejszej pozycji „mittleuropy”). Ale to, że fundusze strukturalne, a więc dla Polski nie zostaną zastąpione „europejską armią” lub „zielonym ładem” (choć tu będziemy największym beneficjentem).

Jakby tego było mało, jest jeszcze ogłoszona zapowiedź większego funduszu dopłat bezpośrednich, co ogłosił nawrócony przed laty na PiS były PSLowiec, komisarz Janusz Wojciechowski. Co dla jego byłej partii jest szczególnie bolesne, bo odbiera jej sens istnienia – sprawczość i zdolność poprawy życia w „Polsce B”. A to tam się wygrywa wybory, a nie na stołecznym „Zbawixie”. A tam raczej po czynach oceniają. Na szczęście dla PiS.

Gamechanger?

Po fatalnym poprzednim tygodniu, gdy błąd gonił błąd i obóz władzy potykał się o własne sznurówki (co Eryk Mistewicz nawiązując do michnikowej formuły o potrąconej na pasach zakonnicy w ciąży – opisywał: zakonnica już włożyła buty) w tym tygodniu złapał oddech nowej narracji: współpraca, a nie kłótnie. Inwestycje. Morawiecki pokazuje, że umie w Unie, a Duda celebruje mały samorząd.

To może, gdy być skuteczne, gdy kontrkandydatem jest jest zaciekle antypisowski Rafał Trzaskowski, który nie chce niczego: TVP, IPN, CPK, przekopu, czyli wszystkiego co stworzył PiS. Gdy opozycja przypomina obrażonego pingwina z niezliczonych memów (szerzej o tym Jan Fiedorczuk LINK), duet Andrzej Duda – Mateusz Morawiecki staje na uwalniającym od zależności od Rosji przekopie i zapowiada inwestycje publiczne, których beneficjentami mają być polskie średnie firmy, a nie chiński Covec z czasów Donalda Tuska i „pana tik-taka” (ten karierę robił na wschodzie), co nie ukończywszy dzieła, zszedł z budowy.

Od dawna twierdze, że duet ten (z Łukaszem Szumowskim w tle) ten może być najsilniejszym orężem Jarosława Kaczyńskiego. Najsilniejszym bo skutecznym. Osiągającym cele, a nie bijącym pianę. Potrafiącym wygrać, co da się wygrać. A to rzecz nie bez znaczenia. Nim nastąpi europejskie qui pro quo. I duetem strawnym dla „białych ludzi”, także tych „nie wierzących, ale i nie praktykujących pisowców”. Tej grupy która może rozstrzygnąć drugą turę, Widzi to wyborcza, widzi to Tusk. (Pokaż mi swoich wrogów, a pokaże ci kim jesteś). Ciekawe czy widzą to Polacy i… ich własny obóz.

Antoni Trzmiel jest dziennikarzem Telewizji Polskiej, Polskiego Radio i portalu DoRzeczy.pl, ale za przedstawione powyżej poglądy nie ponosi winy żadna z redakcji, tylko on sam.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPartner Biedronia odpowiada żonie Szymona Hołowni
Następny artykułPo zakładach mięsnych zakażenia COVID-19 w innych dużych firmach w Starachowicach. Wojewoda mimo to uspokaja