A A+ A++

To nic nowego, tak było zawsze: zburzyć Troję to dopiero połowa roboty, i to, mówiąc kolokwialnie, mniejsza połowa – a druga połowa to napisać „Iliadę”, żeby potomni nie mieli wątpliwości, że zburzyliśmy ją słusznie. Ale w dzisiejszych czasach taka „Iliada” jest ważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Bo odkąd cywilizacja europejska zlaicyzowała się i utraciła wiarę w boską sankcję dla władzy cesarzy, królów i innych pomazańców, rolę tej sankcji, legitymizacji panującego porządku, przejęły narracje historyczne.

Narracja, którą stworzono o „World War 2”, jest dziś ideologiczną podstawą panującego światowego ładu, nazywanego „liberalną demokracją”. Najlepiej widać to na wielkich celebrach, odprawianych w okrągłe rocznice desantu w Normandii. Proszę zauważyć – nie rocznica wybuchu wojny, ani rocznica jej zakończenia, albo jakiegoś punktu przełomowego w zmaganiach, ale właśnie tzw. D-Day jest najusilniej świętowany jako symbol WW2. To do Normandii, a nie na Westerplatte, do Berlina czy Stalingradu, przyjeżdżają najliczniej najważniejsi przywódcy i tam wygłasza się najokrąglejsze frazesy. Dlaczego akurat tam? Bo w Normandii najbardziej uzasadniona jest najwyższa pozycja w koncelebrze aktualnego przywódcy USA – zgodnie ze światowym porządkiem, który celebrowana narracja sankcjonuje.

Streśćmy pokrótce tę narrację (opowieść, mit, czy bajkę, jak kto chce). U zarania współczesnego świata legła heroiczna walka Dobra ze Złem. Absolutnego Dobra – z absolutnym Złem. Z jednej strony – Demokracja, czyli Wolność, Prawa Człowieka i Obywatela, z drugiej – faszyzm, czyli totalitaryzm, nienawiść rasowa i wszelkie możliwe zbrodnie. W tej walce Demokracja zwyciężyła, i tak powstał nasz demokratyczny porządek, punkt dojścia całych dziejów ludzkości.

Jak powstała ta opowieść? Tak samo, jak ład, który sankcjonuje: drogą negocjacji, wyważania wzajemnych nacisków i ucierania kompromisu pomiędzy wzajemnymi oczekiwaniami. Na przykład, Rosja – wówczas Związek Radziecki – potrzebowała po upadku III Rzeszy bajki o tym, że była miłującym pokój krajem, w ogóle ani trochę nie agresywnym, na który nagle, zdradziecko, bez wypowiedzenia, runęły hordy Hitlera. A Rosja tak bardzo się nie spodziewała żadnej wojny i tak bardzo była do niej nieprzygotowana, że kiedy aż trzymilionowa armia niemiecka z trzema tysiącami czołgów i trzy i pół tysiącami samolotów rozgromiła w pół roku zaledwie siedmiomilionową armię sowiecką niszcząc dwadzieścia tysięcy jej czołgów i dziesięć tysięcy samolotów, ten zupełnie nie prowadzący zbrojeń i po stalinowskiej wielkiej czystce praktycznie pozbawiony wojska kraj nadludzkim wysiłkiem woli zdołał błyskawicznie zmobilizować i uzbroić kolejnych kilkanaście milionów żołnierzy oraz wyprodukować dziesiątki tysięcy jeszcze nowocześniejszych czołgów i samolotów, by ostatecznie najeźdźcę odegnać i zadać mu śmiertelny cios, decydujący dla wspólnego zwycięstwa aliantów.

Ameryka zaś potrzebowała bajki o tym, jak jej mądre elity z prezydentem Rooseveltem na czele od razu dostrzegły, że Absolutne Zło, które rozpętało zawieruchę wojenną w Europie, trzeba poskromić, więc mimo oporu złych, republikańskich izolacjonistów, ustawą land-lease i innymi sposobami wciągnęły Amerykę do „wielkiej krucjaty”. Dziś pewnie już się tego określenia nie używa, by nie drażnić rosnących w siłę muzułmanów, ale swego czasu tak właśnie, jako o ostatniej krucjacie, mówiły o zaangażowanie w WW2 Ameryki i o D-Day jej media, historiografia i popkultura. Krucjata – a więc nie żadne tam interesy czy polityczne rachuby, tylko czyste Dobro walczące ze Złem, z przyczyn moralnych, idealistycznych.

Wielka Brytania, która choć była jednym ze zwycięzców WW2, ale jej dawna potęga została w tej wojnie złamana, która straciła swe imperium i stała się, de facto, małą Brytanią, też miała swoje oczekiwania – potrzebowała pocieszenia, że straciła je, ponieważ wszystko poświęciła dla zwycięstwa Dobra nad Złem. I Francja, która po pierwszych klęskach tchórzliwie przeszła na stronę Hitlera, chciała wypadać w micie lepiej, niż na to zasłużyła. I Niemcy też mieli swoje potrzeby, dość oczywiste – żeby z tego tworzonego mitu WW2 wynikało, że jednak nie byli aż tak źli, i nie wszyscy byli źli.

Zauważyli Państwo pewnie, że nic nie powiedziałem o Żydach. A przecież Hollywood zrobiło już tyle filmów o holokauście, że, mówiąc frazą z kultowego dzieła Barei, z samych filmów wszyscy wiedzą jak było – że to właśnie zbrodnia Shoah była istotą sprawy, że Hitler cała tę wojnę rozpętał po to, by Żydów wymordować, a Ameryka i Anglia przystąpiły do niej po to, by ich obronić.

Ale ta część mitu to jego o trzydzieści lat późniejszy „apdejt”. Pierwotnie zagłada Żydów w ogóle w tej opowieści nie istniała, tak jak cierpienia Polaków czy Serbów nie istnieją w niej do dziś. Jeszcze w latach sześćdziesiątych Szymona Wiesenthala, z jego opowieściami o komorach gazowych i krematoriach, traktowano na światowych salonach dokładnie tak, jak na naszych Macierewicza z zamachem w Smoleńsku. Ponieważ Niemcy zachodnie były w ówczesnym ładzie ważnym sojusznikiem Ameryki, a Sowieci za Żydami ujmować się nie mieli powodu, obowiązywała narracja podobna do tej, jaką zagłuszono rzeź Ormian podczas WW1. Żydzi w obozach umierali wskutek chorób i głodu, jak ongi Burowie w obozach brytyjskich, no owszem, ich zwłoki palono, przykra sprawa, oczywiście, nie lekceważymy jej, no, ale też nie przesadzajmy. Nikt nie eksterminował Żydów planowo ani masowo, komory gazowe służyły tylko do dezynfekcji ubrań etc.

Przez długi czas jechaliśmy z Żydami na jednym wózku – dopiero w latach siedemdziesiątych z pozycji wojennych „looserów” przeszli oni do grona narodów piszących dzieje. Nietrudno powiązać to z sukcesami państwa Izrael i wzrostem wpływów lobby żydowskiego w USA. Niemcy musieli ustąpić, opowieści różnych Lanzmannów zostały nagle przyjęte przez świat z zachwytem i czcią, i całą narracja dostosowano do oczekiwań Żydów, to znaczy, oddano im miejsce największej i z czasem coraz bardziej jedynej ofiary pokonanego w założycielskim boju Zła.

Powiedziałem, na czym piszącym historię zwycięzcom zależało, aby w tej współczesnej narracji się znalazło – ale równie ważne, może nawet ważniejsze jest, na czym zależało im, aby zostało zapomniane.

Znowu zacznijmy od Rosji. Skoro otrzymała w micie rolę tego ze zwycięzców, który włożył największy – liczony w pomnożonych propagandowo statystykach poległych i zamęczonych – wkład w zwycięstwo, to absolutnym minimum, jakiego wymagała od zachodnich aliantów, było puszczenie w niepamięć faktu, że weszła do tej wojny jako sprzymierzeniec Hitlera, co więcej, że ten sojusz był warunkiem „sine qua non” podpalenia świata przez szalonego kaprala. Puszczono więc w zapomnienie nie tylko pakt Hitler-Stalin w 1939, który usunął wszak zasadniczą przeszkodę dla niemieckich rewindykacji, ale przede wszystkim ogromne wsparcie surowcowe i techniczne, ogromne ilości benzyny, rud i metali rzadkich, bez których Hitler w żaden sposób nie byłby stanie podbić Skandynawii, Bałkanów, Francji i wysyłać flot powietrznych nad Wielką Brytanię.

Dlatego Roosevelt i Churchill uprzejmie urządzili dla alianta hucpę „Procesu Norymberskiego”, służącą wyłącznie temu, by Stalin mógł napisać historię wojny po swojemu – ten ostatni zaś odwzajemnił uprzejmość, i, mimo całej wrogości między zwycięskimi imperiami, nigdy nie zdradził, podobnie, jak żaden z jego następców, kompromitujących dla zachodnich partnerów negocjacji sprzed konferencji w Teheranie. Ani listów Roosevelta, dokumentujących jego dążenie do sojuszu bilateralnego, w którym Churchill miał być zdegradowany do roli „sojuszniczka”, ani obietnic, które składali mu alianci, gdy ich przez cały rok 1942 straszył, że wciąż może jeszcze zawrzeć separatystyczny pokój z Hitlerem, a nawet więcej, po raz kolejny odwrócić sojusze i znowu zacząć wspierać wysiłek wojenny Niemiec przeciwko zgniłemu kapitalizmowi.

„Wzajemne trzymanie”, jak wiadomo, jest podstawą wszelkiej polityki, więc polityki historycznej także. Alianci zachodni doskonale wiedzieli, że ich sojusznik jest nie mniejszym zbrodniarzem niż ich śmiertelny wróg – polecam uwadze los doradcy Roosevelta, George’a Earle’a, który tak się był moralnie wzmożył, że chciał publicznie ujawnić, kto naprawdę dokonał zbrodni w Katyniu; opisałem to szerzej, wraz z innymi sprawami, w mojej książce „Jakie piękne samobójstwo”. Ale też Stalin doskonale wiedział, że oni wiedzieli, i gdyby nagle zechcieli przypomnieć sobie prawdę, bez trudu udowodniłby ich, jak to nazywa prawo, „współudział po fakcie”. Więc nawet gdy bieżąca rywalizacja między ZSSR a USA stawała na ostrzu noża, obie strony miały wspólny interes w podtrzymywaniu wspólnej bajki o dawnej wspólnej wygranej nad Złem.

Nie mamy czasu, by szczegółowo omawiać, z czym i kiedy wpasowywały się do tej bajki pomniejsze narody – i co z niej pousuwały. Ciekawych odsyłam do swojej wspomnianej już książki.

Dla nas najważniejsze jest jedno: zarówno wtedy, gdy tę bajkę pisano, jak i wtedy, gdy uwzględniając zmieniający się układ sił uzupełniano ją o Shoah, nas przy tym nie było. Dlatego napisano ją w sposób dla Polski niezmiernie krzywdzący, umieszczając nas, de facto, po stronie Hitlera. Zresztą, podwaliny dla tej narracji o Polsce jako cichym sojuszniku Hitlera i wspólniku w prześladowaniu Żydów położyła prasa Anglii i USA już w czasie wojny, po tym, jak z dniem 22 czerwca i odwróceniem sojuszy, Polska, wcześniej obsypywana przez te kraje komplementami jako „natchnienie wolnych narodów” – oczywiście po to, by tymi pochwałami zachęcić nas, bohaterskich idiotów, do jak najusilniejszego wykrwawiania się – nagle stała się sojusznikiem kłopotliwym, problemem w ułożeniu sobie relacji z pozyskanym właśnie nowym, potężnym sprzymierzeńcem. Już w ówczesnych publikacjach znajdziemy wszystkie zasadnicze elementy tego antypolskiego dyskursu, który kultywowany jest dziś, na przykład jako instrument nacisku w sprawie roszczeń do mienia pożydowskiego.

Zapomniana dziś u nas, zmasowana dyfamacja zachodnich mediów i salonów, chętnie podchwytujących w tej kwestii inspiracje z Moskwy, apogeum osiągnęła po rozkopaniu przez Niemców grobów katyńskich i po tym, jak rząd polski śmiał nie tylko nie podżyrować sowieckiej wersji o „faszystowskiej prowokacji”, ale nawet odważył się coś przebąkiwać o międzynarodowej komisji i Czerwonym Krzyżu. Przepraszam za tę dygresję, ale bez wiedzy, jak bardzo ówcześni polscy dowódcy, politycy i liderzy opinii byli wówczas zaszczuci i zarazem rozjuszeni lawiną oskarżeń, że Polacy są w tajnym sojuszu z Hitlerem, rozbijają na jego zlecenie jedność aliantów i wcale z nim nie chcą walczyć – bez tej wiedzy nigdy nie zrozumiemy decyzji o złożeniu Warszawy w ofierze całopalnej na ołtarzu „światowej opinii publicznej”. Zresztą decyzji zbrodniczo naiwnej, bo ta ofiara, monumentalny i niepowtarzalny akt „krwawego pijaru”, i tak nie zadziałała. Bo zadziałać nie mogła.

Podobnie, i z tej samej co wtedy przyczyny, nie działają i nie mogą zadziałać także nasze dzisiejsze próby wciśnięcia się w ustaloną już narrację założycielską powojennego świata z naszym, polskim mitem – że „first to fight”, że nasze bohaterstwo, ofiary… To nie jest kwestia tego, że przeznaczamy na takie działania za mało pieniędzy, że robimy to nieumiejętnie, choć i jedno, i drugie jest prawdą. Problem jest zasadniczy i generalny: w eposie o starciu Dobra ze Złem nie ma miejsca na takie niuanse. Dobro musi być jednoznacznie dobre i do pomyślenia jest, żeby się sprzymierzało ze Złem, ani Zło nie może zmienić strony nie zmieniając niczego poza tym.

Nie dość tego – uwzględnienie naszego mitu wymagałoby ze strony zwycięzców uderzenia się w piersi, wycofania z dziesięcioleci mitotwórstwa, przyznania, że byli sojusznikami fałszywymi, którzy Polskę okłamali, wykorzystali, a potem zdradzili. Nie dziwmy się, że nie są do tego chętni i wolą wybierać inne niż nasza wersje. Coś tam z prawdy można przyznać w wąskim obiegu, na jakiejś konferencji, w książce – gdzieś, gdzie to na potoczny sposób myślenia o WW2 nie wpłynie. Ale na zasadnicze przekonstruowanie heroicznego mitu tylko dla tej błahej przyczyny, że prawda była inna, kraj tak mało wpływowy jak dzisiejsza Polska liczyć nie może. Nie wiem, czy byłoby to możliwe nawet, gdyby nasze wpływy były jakkolwiek porównywalne z żydowskimi, a o tym trudno przecież marzyć.

Co bynajmniej nie znaczy, że należy opuścić ręce. To, że niemożliwe jest dodanie do ugruntowanego mitu polskiej cząstki, wplecenie w obcą bajkę naszej bajki – znaczy, że należy po prostu istniejącą narrację zanegować, podważyć i zwalczać w całości.

Należy mówić wszędzie gdzie się da i najgłośniej, jak się da, że – ujmując to słowami Kuby Sienkiewicza – to, co się na świecie opowiada, to „wszystko ch”. Że ta wojna nie była starciem Dobra i Zła, tylko zmaganiami różnego rodzaju Zła, mniejszego i większego, w którym zmieniano sojusze, i które w swej logice nie było ani odrobinę bardziej moralne, niż wojny napoleońskie czy Wojna Stuletnia – jak w każdej innej wojnie, walczono o wpływy, terytoria, bogactwa i podporządkowanie jednych narodów drugim. A moralne pryncypia dopisano potem.

Wracając do metafory użytej na wstępie: należy Homera zastąpić Herodotem. My, Polacy, zamiast płaczliwie domagać się uznania naszych cierpień w światowej bajędzie, musimy napisać historię wojny równie prawdziwą i szczerą, jak „Wojna Peloponeska”. I wszędzie, bez cienia szacunku dla mitu, głosić brutalną prawdę.

Że ta wojna zaczęła się od zmowy dwóch ludobójców, największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości, którzy założyli swoistą spółkę do podboju całego świata. Bynajmniej nie chodziło tu o Polskę, Besarabię i kraje bałtyckie – logika paktu z sierpnia 1939 i późniejszych jego uściśleń była następująca: Hitler bierze Europę, chylące się ku upadkowi potęgi kolonialne, a Stalin – ich kolonie, Indie, Bliski Wschód. To było logiczne, tylko Hitler, podobnie zresztą jak jego następcy w tej spółce, Roosevelt i Churchill, nie rozumiał, że Stalin nie jest kolejnym carem Rosji, a przywódcą światowej rewolucji, i jego logika jest zupełnie inna.

Mówię: następcy Hitlera w spółce, bo tak właśnie trzeba to powiedzieć. W chwili, gdy dwóch bandytów wzięło się za łby, próbując „wrogiego przejęcia”, przywódcy demokratycznych państwa Zachodu zaproponowali Stalinowi odkupienie udziałów Hitlera. I, po długich negocjacjach, po zapewnieniu, że nic z tego, co dostał od Hitlera, nie zostanie mu zabrane, a jeszcze dostanie mu się coś z podziału po byłym wspólniku, w 1942 w Teheranie wreszcie podpisano stosowny akt – korektę do paktu Hitler-Stalin, w którym miejsce Hitlera zajęli Roosevelt i Churchill. I trzeba to wreszcie wkrzyczeć Zachodowi w uszy, że w sprzymierzeniu się przez nich ze Stalinem przeciwko Hitlerowi było dokładnie tyle samo moralności, co gdyby sprzymierzyli się przeciwko Stalinowi z Hitlerem.

Oczywiście, Churchill i Roosevelt nie byli ludobójcami, to im trzeba oddać. Byli tylko zwykłymi imperialistami, dbającymi ponad wszystko o interes swych imperiów. Nie pognaliby – chyba? – całych narodów na śmierć z głodu i zimna na Syberii czy w Kazachstanie, na pewno nie zbudowaliby komór gazowych, choć nie popadali w przesadne oburzenie na takie działania innych, jeśli uznali, że leżą one w ich interesie. Ale podpuszczanie do wojny w cudzym interesie Polaków czy Serbów, prowokacyjne kłamstwa wobec naszej AK i czetników Michajlovica, perfidna zdrada – mieściły się jak najbardziej w ich politycznym instrumentarium, podobnie, jak zmasakrowanie przez Brytyjczyków kilku tysięcy praktycznie bezbronnych francuskich marynarzy w Mers el-Kebir „na wszelki wypadek”, by ich okrętów nie przejęli Niemcy. I podobnie, jak skrytobójcze usuwanie niewygodnych w światowej grze przywódców – jak admirała Darlana czy naszego nieszczęsnego Sikorskiego.

Szczególnie wskazałbym tu wątek przyzwolenia przez Zachód na Holocaust. Dlaczego na nic poszła ofiara Szmula Zygielbojma, który spalił się – zupełnie beznadziejnie, jak potem Warszawa – by wstrząsnąć sumieniem Ameryki, a przynajmniej amerykańskich Żydów? Dlaczego tyle razy spuszczano na bambus Karskiego, jak to opisywał w swych przejmujących pamiętnikach?

Dlatego, że w tamtym czasie Holocaust był dla aliantów wspaniałym prezentem. Skoro ten szajbus Hitler naprawdę odrywa potężne siły od wojny, by eksterminować w niczym mu nie zagrażających, ba, potencjalnie mogących się przydać jako niewolnicza siła robocza Żydów, to tylko się cieszmy. Każdy pociąg, który wozi Żydów do komór gazowych – to pociąg, który nie wozi posiłków i zaopatrzenia na front. Każdy oddział użyty do ich wyłapywania i pakowania do tych pociągów – to jeden oddział mniej w walce. Każdy tysiąc wymordowanych Żydów – to stu, czy choćby tylko dziesięciu żołnierzy alianckich, którzy przeżyją, bo Niemcom zabraknie ludzi, benzyny i amunicji by ich zabić. Oczywiście, że USA i Anglia mogły stosunkowo niewielkim wysiłkiem zbombardować węzły kolejowe wokół Auschwitz i zatrzymać tę niemiecką machinę śmierci, jak domagali się Polacy. Ale po co?! Przeciwnie, z ich punktu widzenia należałoby Niemcom „szyny masłem smarować”, żeby oderwali od wysiłku wojennego jeszcze większe siły. Polecam, kto ciekaw, pamiętniki Eichmana, w których jak refren powtarzają się awantury z generałami Wehrmachtu i SS, wściekłymi, że Eichman zabierał im pociągi niezbędne dla podtrzymania frontu – awantury dla Eichmana zwycięskie, bo miał u fuehrera wyższy priorytet.

Zwracam przy okazji uwagę na fakt, że gdy kilka dekad później okazało się, że na mieniu po ofiarach holocaustu można zrobić świetny geszeft, i gdy przyszło do „apdejtowania” mitu WW2, Żydzi też umieli się wykazać politycznym zdrowym rozsądkiem i o ten cyniczny realizm nigdy żadnych pretensji do USA i Wielkiej Brytanii nie wyartykułowali, z zapałem za to głosząc, że „więcej zrobić dla Żydów” mogli równie jak oni wyrzynani Polacy.

Nie tylko Stalin długo wahał się, czy może bardziej nie opłaciłoby mu się kapitulacjo-przymierze z Hitlerem, na wzór francuski. Wielka Brytania też była na krawędzi podobnej decyzji – ostatecznie przeważył tu upór Churchilla. A Roosevelt posłał na bój z Hitlerem setki tysięcy „amerykańskich chłopców” bynajmniej nie w imię jakichś moralnych wzmożeń, jakie to straszne rzeczy robią ci faszyści, tylko po to, by wywalczyli dla Ameryki nowy podział świata: taki, w którym stare kolonialne imperia, Francja i Wielka Brytania, zostaną zmarginalizowane i znikną, a liczyć się będą tylko dwie potęgi, Ameryka i Rosja. Co się udało.

Powinniśmy skupić wokół siebie pomniejsze ofiary paktu Hitler-Stalin z 1939, powinniśmy bezwzględnie atakować mit, na którym trzyma się porządek liberalnego świata, coraz bardziej się w tej chwili chwiejący – ale coś nam przeszkadza. To, że jeżeli chcielibyśmy ze szczerością Herodota mówić brutalną prawdę o tym, jak naprawdę 80 lat temu było – to musielibyśmy mówić w taki sam sposób także o Becku i Rydzu. A na to wciąż nie jesteśmy gotowi.

Amerykański tygodnik „Life” pisał w roku 1938: „Polska wybrała politykę szakala przy niemieckim lwie”. Tak byliśmy przez świat widziani przed rokiem 1939 i był to jeden z powodów, dla którego ten świat tak łatwo rozgrzeszył się z oddania nas pod sowiecką okupację. Pamiętano nam chętnie, że gdy w 1939 Hitler przystąpił do rozbioru Czechosłowacji, tylko trzy państwa na świecie uznały legalność tego rozbioru – sprzymierzone z nim Włochy i Japonia, oraz Polska, która wzięła w rozbiorze czynny udział zajmując Zaolzie.

Nasz romantyczny beton uparcie odmawia dyskusji na ten temat, sprowadzając ją do idiotycznego memu „jak śmiecie sugerować, że mogliśmy wejść w sojusz z Hitlerem”. Rzecz w tym, że, niestety, myśmy w sojuszu z Hitlerem byli – aż do kwietnia 1939. Że postawa Polski, odmawiającej jakiegokolwiek współdziałania z Zachodem przeciwko kolejnym rewindykacjom Hitlera, miała istotne znaczenie w odbudowaniu niemieckiej siły. Gdybyśmy nie odmówili w 1938 roku zachętom Francji i jasno wystąpili po stronie Czechosłowacji, nie byłoby Monachium, „pokoju naszych czasów” i cała historia potoczyłaby się inaczej.

I nikt na świecie nie wierzy, że reżim sanacyjny, który w ten sojusz wszedł, bynajmniej nie uważał się za sojusznika Hitlera, tylko za silniejsze od niego mocarstwo, które tego pociesznego pajaca z wąsikiem czasowo toleruje i wykorzystuje go do realizacji naszych mocarstwowych planów – w wielkim poczuciu bezpieczeństwa, że gdyby ten za bardzo się rozhulał, to bez trudu przywołamy go do porządku. Tu chętnie wszedłbym w polemikę z przedmówcami, niestety, poważnie przekroczyłem przysługujący mi czas, za co przepraszam – ograniczę się tylko do przypomnienia, że jakkolwiek, istotnie, reżim sanacyjny nie planował podbojów, to tylko dlatego, iż w swym krańcowym odrealnieniu wierzył, że nikogo podbijać nie musimy. Po prostu, jak mówił to znajomym Wieniawa, „Słowacja wejdzie pod nasze wpływy sama”, zyskamy dzięki temu połączenie z Węgrami, a więc zdominujemy Bałkany, a Związek Sowiecki zaraz się zawali i będą nas tam błagać, byśmy przyszli i zaprowadzili porządek. Trudno się dziwić, że nikt na świecie nie wierzy, iż mogła istnieć tak oderwana od rzeczywistości polityka. Że dużym krajem w środku Europy zawładnęli ludzie, którzy przeżyli cud jednoczesnego upadku trzech zaborców w 1918, uwierzyli, że sprawiła to siła woli ich ukochanego Komendanta, i żyli w przekonaniu, że teraz tak już będzie zawsze: że porządek świata nie będzie zależeć od produkcji stali, wydobycia ropy i węgla oraz zbiorów zbóż, a tylko od siły woli i słuszności sprawy.

Ale to już temat na inną rozmowę, dziękuję Państwu serdecznie za uwagę.

Niniejszy tekst jest rozbudowanym przez autora zapisem wystąpienia podczas konferencji „W 80. rocznicę wybuchu II Wojny Światowej”, zorganizowanej przez Centrum Edukacyjne Powiśle, i znajdzie się obok wystąpień innych uczestników w przygotowywanej książce podsumowującej tę konferencję.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJakość, rozwój i perfekcja – GREEN CANOE ROZMOWY – Maciej Maniewski
Następny artykułAgencja Fitch utrzymała rating Polski