A A+ A++

Nieco starsi kibice Włókniarza Częstochowa do teraz mają niedosyt w związku z karierą Rafała Osumka. Fani zdawali sobie sprawę ze skali jego talentu. Po latach on sam przyznaje, że nie poparł go odpowiednią pracą.

Mateusz Makuch

Mateusz Makuch


WP SportoweFakty
/ Jarosław Pabijan
/ Na zdjęciu: Rafał Osumek (kask biały) podczas meczu Włókniarza w Bydgoszczy

Rafał Osumek urodził się 21 sierpnia 1975 roku w Częstochowie. Od początku kariery dostrzegano w nim spory talent. Razem ze swoim rówieśnikiem Sebastianem Ułamkiem tworzył jedną z najsilniejszych par młodzieżowych w kraju w latach 90. w barwach częstochowskiego Włókniarza. Na swoim koncie ma medale DMP (złoto 1996, brąz 2004 i 2005), czy MMPPK (srebro 1995 i brąz 1996).

Kariera Rafała Osumka nie potoczyła się jednak wedle oczekiwań. Wpływ na to miała poważna kontuzja, o której opowiedział w rozmowie z WP SportoweFakty. Po latach przyznaje jednak, że w pewnym momencie nie przykładał się do sportu tak, jak powinien. – Zabrakło mi pracowitości, którą miał Sebastian – stwierdził.

Mimo wszystko jest uznawany za jednego z lepszych wychowanków klubu, a wielu częstochowskich kibiców do dziś bardzo dobrze go wspomina. Gdy jest obecny na stadionie, spotyka się z dużym szacunkiem.

ZOBACZ WIDEO Legendarni zawodnicy komplementują Tomasza Lorka!

Mateusz Makuch, WP SportoweFakty: Odbywa pan czasem myślami sentymentalną podróż do czasów kariery?

Rafał Osumek, były żużlowiec, wychowanek Włókniarza Częstochowa: Zdarza się, że nie raz coś sobie człowiek wspomina. Zwłaszcza gdy ogląda się zawody, albo przejeżdża obok naszego stadionu w Częstochowie. Wtedy się potrafi w głowie zakotłować. Zresztą od małego wychowywałem się nieopodal niego, a moi rodzice do tej pory w tym samym miejscu mieszkają.

I jakie to są wspomnienia?

Przede wszystkim mam przed oczami swoje początki. Momenty, kiedy trafiłem na stadion, potem do żużla. Od małego jak tylko usłyszałem warkot motocykli to wsiadałem na rower i jechałem popatrzeć, co się dzieje. Później wraz z grupką kolegów obok stadionu bawiliśmy się w żużel na rowerach. Przez to potem tak opanowałem jazdę, że potrafiłem długi dystans na rowerze pokonywać na jednym kole. Nie pamiętam już kto, ale ktoś mnie wypatrzył i zaprosił w niedzielę na stadion. To był memoriał Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego.

Co było dalej?

Przy pełnym stadionie publiczności przedstawiono mnie jako jakiegoś adepta, a tak naprawdę jeszcze wtedy nie byłem zapisany w szkółce! Powiedziano mi, abym na początku tego memoriału wyjechał na rowerze i objechał tor dookoła. Za jakiś czas klub obok stadionu usypał kilka górek i kupił BMX-y. Chętnych do takiej jazdy było sporo, a klub robił sobie w ten sposób selekcję, kto się nadaje do tego, by sprawdzić się na żużlu, a kto nie.

Czyli co, nie miał pan już wyjścia, skoro pana zaprezentowano przed szeroką publiką. Tak w ogóle to dlaczego żużel?

No właśnie dlatego, że sprzyjała ku temu okolica, w której się wychowałem. Kręciłem się na rowerze to tu, to tam i odkąd pamiętam interesowało mnie to, co działo się na stadionie. Podczas treningów podpatrywaliśmy zawodników w parku maszyn, bo to jeszcze były takie czasy, że można było się przemieszczać po parkingu, podejść bliżej.

I złapał pan bakcyla.

Zgadza się. Pojawiałem się na stadionie coraz częściej. Można więc stwierdzić, że moja przygoda z żużlem zaczęła się od jazdy na rowerze.

Co pan najbardziej polubił w tym sporcie?

Na wstępie zrobiło na mnie wrażenie to, jak czuje się moc motocykla żużlowego, jak wprowadza się go w kontrolowany uślizg na łukach. Później przyszły pierwsze zawody i zwycięstwa, co dodatkowo motywowało. Kibice, których było pełno, podnosili na duchu bez względu na wynik. Gdy szło, była euforia, gdy pojechałem słabiej, oczywiście musiałem się wytłumaczyć, ale zawsze otrzymywałem od nich wsparcie. Teraz mam miłe wspomnienia.

A jakie spośród nich jest najlepsze? Złoty medal DMP z 1996 roku czy coś mniej oczywistego?

Trudno nie powiedzieć o tych największych sukcesach, jak wspomniane przez pana mistrzostwo czy medale z rozgrywek młodzieżowych, m.in. w parach. Dla mnie jednak szczególne znaczenie ma puchar z młodzieżowych mistrzostw śląska, po który sięgnąłem na torze w Świętochłowicach w 1993 roku. Zawsze jak spojrzę na niego to czuję ogromny sentyment, bo to był mój pierwszy większy sukces. Ma swoje honorowe miejsce w domu.

Pewnie gdzieś obok jest też wspomniany już medal za drużynowe mistrzostwo.

To był bardzo ważny rok dla nas. Nikt wtedy nie liczył, że zdobędziemy mistrzostwo. Tymczasem my spokojnie robiliśmy swoje i zgarnęliśmy złoto.

Wtedy to Włókniarz był typowany do spadku.

Zgadza się, nie było super składu. Ale do tej pory tak jest, że nazwiska nie jadą. Może udało nam się właśnie dlatego, że nikt na nas nie stawiał. Z niższego pułapu doszliśmy do finału, a w nim też postawiono nas na straconej pozycji. Mimo tego, że wygraliśmy pierwszy mecz z Apatorem u siebie dziesięcioma punktami. Szampany po stronie Apatora się już lały, bo oni byli pewni, że tę stratę odrobią, a jednak im się to nie udało.

Zastanawiam się czy to, że tak dobrze poszło wam w 1996 roku nie było spowodowane sytuacją z roku poprzedniego. Wówczas straciliście swojego lidera Sławomira Drabika i musieliście bronić się przed spadkiem. To was scaliło i potem, gdy już Drabik wrócił, staliście się piekielnie mocni?

Na pewno to pomogło. W 1995 roku musieliśmy ratować ligę i bardzo dużo zależało m.in. od punktów moich i Sebastiana Ułamka. Mieliśmy jednak odpowiedni sprzęt i przede wszystkim skupialiśmy się na meczach u siebie. Po tym sezonie poczuliśmy się mocniejsi. Myślę, że wtedy z Sebastianem staliśmy się zawodnikami z prawdziwego zdarzenia. Wiedzieliśmy, że klub i kibice na nas liczą, że jesteśmy potrzebni. Było obciążenie, że trzeba zdobyć określoną liczbę punktów, ale byliśmy młodzi, chcieliśmy jeździć i wygrywać. Cały ten sezon poprzedzający mistrzowski rok wyszedł nam na dobre.

Pamięta pan mecz z Polonią Bydgoszcz z 1995 roku?

Naturalnie. Pewnie chodzi o sytuację z Tomaszem Gollobem, kiedy podjechał pode mnie i ja się przewróciłem.

Powiedział pan, że tamten sezon pana zbudował jako zawodnika. Wobec tego czy ten atak Tomasza Golloba rzeczywiście na tyle wytrącił pana z równowagi żeby upaść, czy mówiąc wprost, wyszło żużlowe cwaniactwo i pan to wykorzystał?

Nawet po tylu latach z ręką na sercu mogę powiedzieć, że specjalnie się nie przewróciłem. Nie mam nic do ukrycia i mówię tak, jak było. Oglądając powtórki ktoś może odnieść wrażenie, że to nie było mocne uderzenie, ale to było na wyjściu z łuku i wybiło mnie z rytmu. Poza tym to były inne lata. Kiedyś żużel był inny i nie ma co ukrywać, że umiejętności też były inne. Nie ma co tego porównywać do obecnych czasów. Być może teraz w podobnej sytuacji ktoś opanowałby motocykl, a ktoś inny uderzyłby w bandę.

Drużyna Włókniarza z lat 90. Od lewej: Joe Screen, Janusz Stachyra, Eugeniusz Skupień, Dariusz Rachwalik, Sławomir Drabik, Marek Cieślak. Klęczą: Piotr Kociemba, Rafał Osumek i Sebastian Ułamek.
Drużyna Włókniarza z lat 90. Od lewej: Joe Screen, Janusz Stachyra, Eugeniusz Skupień, Dariusz Rachwalik, Sławomir Drabik, Marek Cieślak. Klęczą: Piotr Kociemba, Rafał Osumek i Sebastian Ułamek.

Mógł pan wyciągnąć więcej ze swojej kariery?

Myślę, że każdy zawodnik marzy o czymś więcej, nawet jak na koncie ma wiele medali i tytułów. Ja też uczestniczyłem w finałach młodzieżowych i seniorskich. W juniorskim finale najwyżej byłem chyba dziesiąty i oczywiście, że liczyłem na lepsze miejsca. Ale w tamtym czasie dobrych młodzieżowców było naprawdę dużo. Każdy z nas mógł wygrać. Pamiętam, że jednego dnia w jakimś turnieju przy podobnej stawce stałem na podium, a następnego dnia w Rzeszowie na finale MIMP znalazłem się daleko. To pokazuje, ilu zdolnych nas wtedy było. Nie tak jak teraz. Kilka lat temu w Toruniu młodzieżowym mistrzem kraju został Maciej Janowski. Poszedłem mu pogratulować i spotkałem przy nim Marka Cieślaka. Trener wtedy przyznał, że za moich czasów było pełno zawodników, którzy mogli po ten tytuł sięgnąć, a teraz liczących się jest raptem kilku.

Docierały do pana głosy, że miał pan większy talent od Sebastiana Ułamka?

Słyszało się takie rzeczy. Sebastian był jednak bardziej zadziorny i pracowity. Ja w tamtych latach miałem inny charakter i mniej się przykładałem. Sebastian wszystko wypracował swoim uporem w dążeniu do celu. Mnie jazda przychodziła łatwiej, jakoś naturalnie sama z siebie i może przez to zabrakło większego przyłożenia się.

Żałuje pan teraz, że tej pracy zabrakło?

Upłynęło już wiele lat, ale jakby człowiek się cofnął to na pewno podszedłbym inaczej do tego sportu. Tego zrobić się jednak nie da.

Finałowy mecz Włókniarza z 2003 roku, w którym zdobył mistrzostwo komentował pan na antenie Polsatu. Było poczucie niedosytu, że pan też mógł być w tym zespole?

Oczywiście, że żałowałem! Byłem jednak razem z chłopakami, szkoda tylko, że nie jako członek drużyny. Muszę jednak wspomnieć, że na początku 2002 roku miałem poważny upadek. Połamałem udo, przeszedłem cztery operacje. Do tego złamałem nadgarstek. Ta kontuzja ciągnęła się za mną prawie do końca 2003 roku. Dopiero pod koniec sezonu zacząłem coś ćwiczyć i startować.

Jeszcze w 1998 był pan jednym z liderów Włókniarza w drugiej lidze ze średnią powyżej 2 punktów na bieg. Sezon później dostawał pan już sporadyczne szanse…

Jak dobrze pamiętam to wpływ na to miał KSM. W 1998 roku, w którym dobrze mi szło i “natrzaskałem” punktów, wypracowałem wysoką średnią i nie pasowała ona do zespołu. Ponadto do Częstochowy z Warszawy trafił pan Marek Kraskiewicz, który był menedżerem drużyny, a na dodatek dołączyło do Włókniarza wielu innych zawodników. Raz, że moja średnia nie pasowała, a dwa, że chyba w klubie była inna koncepcja składu. Można zatem powiedzieć, że efekt mojej dobrej jazdy był taki, że w następnym roku nie miałem miejsca.

Rafał Osumek (kask żółty) podczas meczu Włókniarza w Bydgoszczy. Na czele Jacek Gollob.
Rafał Osumek (kask żółty) podczas meczu Włókniarza w Bydgoszczy. Na czele Jacek Gollob.

Odszedł pan z Włókniarza, ale w innych klubach jeździł z różnym skutkiem. Wspominał pan o tej poważnej kontuzji, a ja szukam punktu w pana karierze, który ją zatrzymał.

Myślę, że rzeczywiście ta kontuzja z 2002 roku mnie bardzo mocno wyhamowała. W 2001 roku w Świętochłowicach byłem jednym z liderów, miałem chyba drugą albo trzecią średnią w całej lidze. Naprawdę dobrze mi się wtedy jeździło gdziekolwiek nie pojechałem. Ten nieszczęśliwy wypadek poniósł za sobą przykre konsekwencje. Kość w nodze nie chciała się zrastać, potem znów doszło do złamania, bo pękła blacha. Miałem problemy z ruszaniem nogą, później z rehabilitacją i to wszystko się tak przedłużało. Ciągnęło się to tyle, że praktycznie miałem dwa lata przerwy od jazdy. Sądzę, że to był moment, w którym się to wszystko odwróciło, ale nie powiem, bo potem dostałem jeszcze szansę w Częstochowie.

No właśnie, w latach 2004-2005. Uznał pan, że to ostatnia próba wejścia na solidny ligowy pułap?

Wróciłem jeszcze do sportu, ćwiczyłem, przyłożyłem się, dostałem sprzęt od sponsorów. Chciałem jeździć na dobrym poziomie w Ekstralidze. Jednak po tej kontuzji trudno było mi o równą formę.

Z czego te wahania wynikały?

Nie na każdym torze mi się dobrze jeździło. Dwa lata przerwy zrobiły swoje. Do tej pory jest tak, że zawodnik po kontuzji chce jak najszybciej wsiąść na motocykl i jak najszybciej zapomnieć o urazie. Ja tę przerwę miałem długą i to wpłynęło na mnie, że nie potrafiłem się odnaleźć na wszystkich torach. Później na Ekstraligę byłem już za słaby. Na koniec wybrałem się na Ukrainę.

Dołączył pan do zespołu Ukraina Równe. Skąd taki pomysł?

Duża w tym zasługa Piotra Dyma. Ale o tym za chwilę. Po wspominanych dwóch sezonach w Częstochowie już nie specjalnie myślałem o żużlu. Nie chciałem iść do polskiego klubu z najniższej ligi, bo w tamtych latach nie miały one dobrej opinii. Mówiąc wprost, nie były one uczciwe, a za coś trzeba żyć i mieć środki na przygotowanie do sezonu czy na serwis sprzętu. Usłyszałem jednak, że klub z Ukrainy jest wypłacalny. Skontaktowałem się wtedy z Piotrkiem Dymem, który już tam jeździł i on potwierdził, że klub jest “ok”. Podpisałem więc kontrakt na 2006 rok i pojechałem w kilku meczach. Klub rzeczywiście okazał się uczciwy, bo pieniądze wypłacał zaraz po zawodach, a jeżeli kasy nie mieli to dzwonili i informowali o tym wcześniej, żeby nie przyjeżdżać na mecz, bo nie mają z czego zapłacić.

I po tym sezonie ostatecznie zakończył pan karierę. To była trudna decyzja?

Na pewno, bo mój wiek nie wskazywał na to, że to już czas, by pożegnać się z profesjonalnym sportem. Przecież moi rówieśnicy do tej pory się ścigają i to niektórzy z powodzeniem. Ja też mogłem spokojnie jeszcze parę lat pojeździć, ale było trudno o sponsorów, a tu trzeba zadbać o sprzęt, co generuje duże koszty. Uznałem, że rezygnuję z jazdy. Zostałem jeszcze przy żużlu jako mechanik przez kilka lat.

Pomagał pan m.in. Arturowi Czai na samym starcie jego kariery.

Jeździłem z nim odkąd zdał licencję. Było widać efekty, fajnie sobie radził i byłem z tego zadowolony. To chłopak spod Częstochowy i wszyscy chcieliśmy, aby się rozwijał. Ja byłem takim jego pomagierem, może nawet i trenerem, bo pomagałem nie tylko przy sprzęcie, ale też udzielałem wskazówek. On dopiero się uczył żużla, więc to co wiedziałem na bazie własnych doświadczeń, to mu przekazywałem. Artur to szybko łapał i wskoczył na dosyć wysoki poziom.

Rafał Osumek odegrał ważną rolę na początku kariery Artura Czai (na zdjęciu).
Rafał Osumek odegrał ważną rolę na początku kariery Artura Czai (na zdjęciu).

Teraz już nie ciągnie pana do żużla w jakiejkolwiek formie? Trenera albo mechanika?

Trochę lat przy żużlu spędziłem i wystarczy. Swoje przeżyłem. Menedżerów w Polsce jest dużo, a ja nawet o tym nie myślałem. Odsunąłem się trochę na bok od żużla, ale śledzę go w telewizji, a jeśli mogę to idę też na stadion w Częstochowie, by obejrzeć go z trybun. Przyzwyczaiłem się już do tego.

To czym się pan obecnie zajmuje?

Aktualnie jestem kierowcą ciężarówki. Mam taką pracę, która pozwala mi być codziennie w domu. To dla mnie ważne, bo mam już wiekowych rodziców i trzeba się nimi zaopiekować. Dlatego postanowiłem, że znajdę sobie taką pracę, by móc być częściej w domu.

Czytaj także:
Artiom Łaguta o odczuciach po zdobyciu tytułu IMŚ, przełomowych momentach i wpływie Polski na jego życie [WYWIAD]
Dakota North otrzymał imię przez zainteresowanie ojca samolotami wojskowymi. Słuch o nim zaginął

Zgłoś błąd

WP SportoweFakty
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPaulo Sousa w International Porto Alegre? PZPN nic nie wie
Następny artykułImpreza na Orientację Malo'21