– Wiedziałam już, że to może być nawrót depresji. Pierwszy epizod miałam cztery lata wcześniej. Sądziłam, że brak energii i siły do życia, to po prostu wynik stresu. Wtedy nie miałam jednak tak silnych myśli samobójczych. Gdy pojawiły się w tym roku, zaczęłam się bać – opowiada kobieta.
Agnieszka uważa, że ciężko znaleźć jedną przyczynę jej choroby. – Zazwyczaj mówię, że mam po prostu popsutą chemię w mózgu, bo depresja się do tego właściwie sprowadza – wyjaśnia. Uważa jednak, że nie bez znaczenia był stres związany z pracą.
Współpracowała z osobą, która była bardzo dominująca, narzucająca swoje zdanie. Wywracała do góry nogami pracę Agnieszki. Musiała robić wiele zadań ponownie, mimo że ta osoba nie była nawet jej szefową. Jednak wszyscy jej słuchali, bo mówiła podniesionym, władczym tonem.
– Do tego miałam wrażenie, że klienci, z którymi pracuję, są wiecznie niezadowoleni i wymagają rzeczy, które się im nie należą. Przyszedł moment, w którym bałam się odbierać telefon i czytać maile. Wydawało mi się, że dopóki nie zobaczę wiadomości z pracy, to one nie istnieją. Cały czas myślałam o tym, co jeszcze muszę zrobić. Budziłam się zlana potem godzinę przed budzikiem i cierpiałam na obezwładniające bóle głowy – mówi.
Dostała wtedy leki od psychiatry, ale nie chciała iść na zwolnienie lekarskie. Bała się, co pomyślą jej współpracownicy. Potencjalna rozmowa o chorobie wydawała się jej trudniejsza niż coming out jako lesbijka. Niejednokrotnie słyszała z ich ust komentarze dotyczące osób chorych psychicznie. Nie były przychylne. Mówili, że ludziom z depresją nie można ufać, że są nieprzewidywalni.
Niemoc, napięcie, straszne myśli
Na L4 zdecydowała się dopiero w kolejnej pracy. – To się wydarzyło kilka miesięcy temu, gdy pojawiły się te straszne myśli. Wiedziałam, że mogę sobie coś zrobić. Poprosiłam swoją dziewczynę, żeby nie zostawiała mnie samej w domu. Stwierdziła, że nie robi tego już od jakiegoś czasu, bo zauważyła, że coś nie gra. Ten kolejny epizod zaczął się nagle, rozwinął dosłownie w ciągu dwóch tygodni – podkreśla Agnieszka.
Poza myślami samobójczymi czuła ogromną niemoc. Robiła to, co było do zrobienia w pracy, a poza tym całymi dniami leżała w łóżku i scrollowała Instagram. W listopadzie zeszłego roku miała tak dużo do zrobienia, że przestała się wyrabiać. Napięcie się nasilało.
– Od szefostwa usłyszałam, żebym wytrzymała jeszcze dwa miesiące, a potem przyjdzie do firmy nowa osoba, która mnie odciąży. Czekać tyle czasu wydawało mi się wiecznością. Postanowiłam: nie będę już zwlekać, zapiszę się do psychiatry. Nie mówiąc nic nikomu przygotowałam wszystkie projekty tak, by ktoś mógł je po mnie przejąć i już następnego dnia byłam u lekarza. Dostałam zwolnienie na miesiąc, a potem na kolejny – opowiada.
Agnieszka mówi, że już po kilku dniach na L4 zaczęła odżywać. Wystarczył jednak tylko telefon od współpracowników, by trzęsła się z nerwów i jej nastrój drastycznie spadał. Niedługo po powrocie ze zwolnienia zdecydowała się zmienić i tę pracę. Od koleżanek i kolegów zza biurka usłyszała, że pewnie kłamała z tą całą depresją i od dawna planowała się wymiksować.
– Wykorzystałam tę okazję, by wytłumaczyć im, z czym się zmagałam. Nie miałam już nic do stracenia. A może dzięki temu kolejnej osobie, która tam trafi i zachoruje, będzie łatwiej – podsumowuje.
„Czułem się pusty, nic mnie nie cieszyło”
Na małą rewolucję w życiu zdecydował się też 35-letni Bartek. Nie tylko zmienił pracę, ale i branżę. Gdy zachorował na depresję, był pracownikiem biura maklerskiego. Na początku handlował akcjami, potem instrumentami pochodnymi rynku finansowego.
– To jest ogromnie stresujące zajęcie. Musisz ciągle być na bieżąco, a od twoich decyzji zależą losy finansowe firm i klientów. Spaliło mnie to tak, że przestałem właściwie spać. Czułem się pusty, nic mnie nie cieszyło, ani nie smuciło. Jakbym nie był zdolny do odczuwania. Próbowałem wyżyć się na siłowni. Przez pewien czas robiłem treningi nawet dwa razy dziennie, ale to nic nie zmieniało. A nawet pogarszało mój stan w tamtym momencie, bo organizm i tak był wykończony brakiem snu – opowiada Bartek.
Zdecydował, że poszuka innego zajęcia. Chciał iść na jakąś posadkę w banku. Usłyszał jednak, że „jest zbyt wykwalifikowany”.
– Managerowie, którzy prowadzili ze mną rozmowy rekrutacyjne, nie potrafili nawet do końca zrozumieć, czym się zajmuję, bo mało kto ogarnia instrumenty pochodne. Podejrzewam, że bali się, że jeśli mnie przyjmą, to wkrótce zajmę ich stanowisko – mówi.
Niemożność znalezienia sobie zajęcia tylko go dobijała. Odsunął się bardzo od ludzi, a i tak nigdy nie był zbyt towarzyski. – Czułem, że jestem tylko ja i straszny, przygnębiający świat. Nie potrafiłem sobie wyobrazić przyszłości – mówi.
Pomogła dopiero wizyta u psychiatry i leki przeciwdepresyjne. Ich dobranie zajęło kilka miesięcy, ale było warto. – Stanąłem po nich na nogi. Zdecydowałem się też zmienić branżę na spokojniejszą i wyszło mi to na zdrowie. Nie korzystam, co prawda z pomocy terapeuty, bo nie do końca im ufam, ale też czuję, że dalej jestem w stanie sam dźwignąć ten ciężar na barkach – wyjaśnia Bartek.
Wieloletni smutek i samotność
Tak silnego powiązania między chorobą a pracą nie znajduje 32-letnia Sylwana. Jej problemy zaczęły się już, kiedy była dzieckiem. Pamięta, że czuła dużo smutku. W wieku nastoletnim zaczęły się jej pojawiać pierwsze myśli samobójcze i nawet szukała w związku z tym pomocy. Udała się do szkolnej psycholożki, która w odpowiedzi na opowieść Sylwany, zapytała: „jaki jest twój ulubiony kolor?”.
„Turkusowy” – odrzekła dziewczyna. Usłyszała, że w takim razie w trudnych chwilach ma sobie wyobrażać, że świat jest w tym kolorze i zrobi się jej lepiej. – To doświadczenie tylko pogłębiło moje poczucie samotności. Skoro dorośli nie potrafili pomóc, to jak jako ta gimnazjalistka miałam sobie sama poradzić? – mówi Sylwana.
Kolejny raz zdecydowała się opowiedzieć o swoim stanie dopiero na studiach. Psychiatra, do którego trafiła, chciał ją natychmiast wysłać do szpitala. Sprzeciwiła się, więc wypisał jej leki. Tak silne, że farmaceuta miał wątpliwości, czy powinien je jej sprzedać. Doradził, by jeszcze raz porozmawiała z lekarzem. Kolejne leki były już łagodniejsze.
– Miałam mnóstwo skutków ubocznych, wymiotowałam, moja cera zrobiła się ziemista. Jednak emocjonalnie poczułam się o niebo lepiej. Zalety przewyższały wady. Pierwszy raz w życiu poczułam, że może być normalnie. Pojawił się wewnętrzny spokój, którego bardzo pragnęłam – mówi.
Diagnoza, która pozwoliła zrozumieć
Potem przez lata odchodziła i wracała do leków, uczęszczała do różnych terapeutów, ale jej nastrój – poza kilkoma okresami poprawy – pozostawał obniżony. – Dopiero teraz zaczynam rozumieć, z czego to wynika. Niedawno dostałam diagnozę ADHD i wszystko zaczęło nabierać sensu – podkreśla Sylwana.
Wyjaśnia, że mózg osób z ADHD działa inaczej, trudno im się skupić, więc mają trudności z nauką i bywają postrzegane jako roztargnione.
– Nikt nie wiedział, czemu taka jestem, więc w kółko słyszałam, że moje oceny to efekt lenistwa. Moje zaburzenie neurorozwojowe nie było w żaden sposób zaopiekowane, nie miałam wsparcia. Zaczęłam więc wierzyć, że rzeczywiście jestem beznadziejna, a wszelkie niepowodzenia to tylko i wyłącznie moja wina. Myślę, że dlatego tak wcześniej zagościł we mnie smutek. Te wszystkie rzeczy, które mówili mi ludzie, odcisnęły też piętno na mojej samoocenie. Do tej pory pracuję nad poczuciem własnej wartości – podkreśla.
Sylwana czuje jednak, że nowa diagnoza, może być początkiem drogi, ku lepszemu zrozumieniu siebie i zdrowiu. – Jestem też wdzięczna, że coraz bardziej normalizuje się temat chorób psychicznych. Z koleżankami i przyjaciółkami rozmawiamy o tym w tak naturalny sposób, jak o filmach czy książkach – zauważa. I dodaje: – To naprawdę pomaga.
Czytaj też: Jarosław Gowin wraca do polityki. „Miałem depresję. Czuję się silniejszy niż kiedykolwiek”
Brak sił na jedzenie i kąpiel
Wsparcie społeczne w depresji rzeczywiście jest nie do przecenienia. Psycholożka i psychoterapeutka z SWPS dr Agnieszka Mościcka-Teske wyjaśnia, że już sama obecność drugiego człowieka, może okazać się ratunkiem w najgorszych chwilach.
– Zacznę od tego, że w humanistycznym ujęciu wyróżniamy kilka etapów depresji: bezradność, bezsilność i beznadzieję. Pierwszy odnosi się do „braku rady na coś”. Na to, jak zrozumieć sytuację, w której jesteśmy. Człowiekowi wyczerpują się adaptacyjne sposoby objaśniania rzeczywistości i samego siebie. Bezsilność to brak mocy w obszarze aktywności fizycznej i obniżone poczucie zaradności i skuteczności. Nie ma siły, by się umyć, zjeść, gdzieś zadzwonić, opłacić rachunki – mówi Mościcka-Teske.
I dalej wyjaśnia: – Potem nadchodzi najbardziej niebezpieczna faza beznadziei. Traci się w niej poczucie sensu istnienia i nadzieję na to, że ten stan się kiedyś zmieni. To też czas, kiedy pojawiają się myśli samobójcze, które nie muszą wcale od razu być obmyślaniem tego, jak się zabić. Mogą to być rozważania egzystencjalne, o znaczeniu śmierci w różnych kulturach lub o tym, czym w ogóle jest umieranie.
To właśnie podczas tej ostatniej fazy szczególnie istotna jest czyjaś pomoc, bo człowiek staje się bardzo niesamodzielny i wymaga pomocy.
– Dlatego apeluję do osób trzecich: nie zostawiajcie wtedy chorego samego. Może nie mówić, że jej potrzebuje, a nawet być zirytowany czyjąś obecnością, jednak kontakt z bliskimi jest kluczowy by przetrwał. Wystarczy nawet siedzieć obok na kanapie i nic nie mówić – podkreśla psycholożka.
Wskazuje, że to ważne, by próbować nakłonić chorego do konsultacji ze specjalistą. Jeżeli obawia się wizyty u psychiatry czy psychologa, to może też udać się do lekarza rodzinnego. Oni są przygotowani do rozpoznawania objawów i mogą coś zaordynować na początek leczenia.
Pomóc może też zadbanie regularność stylu życia osoby chorej. Sen, odpowiednie naświetlanie pomieszczeń, jedzenie. – To wszystko może się wydawać banalne, ale wpływa na chemię mózgu i pomaga lepiej funkcjonować. Do tego, jeżeli występują jakieś czynniki mogące pogłębiać zły stan, jak patologie w pracy czy toksyczne relacje, to warto odsunąć od nich osobę chorą – wyjaśnia ekspertka.
Lęk i złość
Zaznacza, że mówiąc o naturze depresji, możemy wyróżnić kilka poziomów tego, co się dzieje z człowiekiem. To między innymi poziom biologiczny, kiedy zmienia się stężenie serotoniny i innych neuroprzekaźników. Na poziomie psychologicznym chodzi z kolei o sposób myślenia o sobie, świecie i o ludziach, oraz o dominujące w naszym przeżywaniu emocje.
– W depresji kontaktujemy się głównie z odczuciem smutku, ale i lęku oraz złości. Ta pierwsza emocja jest najczęstsza i objawia się przygnębieniem, obniżonym nastrojem. To nie musi być od razu stan, w którym płaczemy – opowiada Mościcka-Teske.
Lęk i złość często towarzyszą mężczyznom oraz młodzieży i dzieciom. Pojawia się rozdrażnienie, niepokój, zirytowanie oraz poczucie, że coś gna te osoby. Z drugiej strony jest utrudniony dostęp do emocji pozytywnych, poczucia błogości. Zmniejsza się też zaufanie do ludzi i świata. Wszystkie posiłki zaczynają smakować tak samo, miłe słowa od innych stają się obojętne. Znika potrzeba aktywności seksualnej.
Do typowych objawów nie wlicza się tzw. pustki emocjonalnej. Może być jednak tak, że człowiek, chcąc się odciąć od tego, co jest trudne, robi to na tyle skutecznie, że nie czuje nic. Według psycholożki duży wpływ na to, czy depresja się rozwinie mogą mieć warunki pracy i codzienne, nawet z pozoru drobne zdarzenia życiowe.
– Oczywiste jest, że stan człowieka będą pogarszać takie rzeczy, jak mobbing czy molestowanie. Istotna jest też jednak atmosfera w pracy, liczba zadań do wykonania i wsparcie społeczne. Gdy te obszary szwankują, to odbija się na stanie psychicznym. Czasem kryzysowe bywają też takie życiowe sytuacje, jak pojawienie się dziecka, przeprowadzka, zmiana stanowiska w pracy, opieka nad chorymi rodzicami – mówi.
I podsumowuje: – Jeżeli kilka takich rzeczy nałoży się na siebie to możliwe, że staną się wyzwalaczem objawów depresyjnych.
Polecamy także: Zaskoczone samotnością. Jak pomóc dziecku z depresją
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS