A A+ A++

Zwolennicy otwartych granic lubią myśleć, że kierują się szlachetnymi pobudkami i stoją po jasnej stronie mocy. Niestety są… w błędzie. Nic tak nie zaszkodziło tematowi migracji, jak ciągłe moralizowanie na jej temat. Bo migrację trzeba regulować. A nie portretować każdego, co ośmieli się postawić ten problem jako faszystę czy nacjonalistę.

Wyobraźcie sobie ruch drogowy, gdzie nie obowiązują limity prędkości, światła, ani przejścia dla pieszych. Wyobraźcie sobie robienie zakupów bez prawa do reklamacji czy rękojmi. Wyobraźcie sobie rynek pracy, w którym nie istnieją żadne zakazy. Mamy więc pracę, dzieci, 16-godziny dzień roboczy i brak prawa do urlopu albo chorobowego. 

Chcielibyście żyć w takim społeczeństwie? Na faktycznie wolnym rynku? Gdzie reguły na bieżąco dyktują silniejsi, jak im tylko wygodnie? A każda próba stworzenia jakichkolwiek ram jest odrzucana? Mało tego! Myślenie o takich regułach budzi wręcz oburzenie jako coś moralnie nagannego. Przejaw faszystowskich, nacjonalistycznych, populistycznych – i Bóg wie jakich jeszcze – ciągotek proponującego. Którego najlepiej czym prędzej “scancelować” i zrobić z niego moralnego pariasa, któremu przyzwoici ludzi nie podają ręki.

Polecamy inne teksty Rafała Wosia:

A przecież my żyjemy w takiej właśnie rzeczywistości. Dokładnie taka jest rzeczywistość naszej (i nie tylko naszej, bo we Francji, Wielkiej Brytanii, Ameryce czy Niemczech jest z tym jeszcze gorzej) debaty o granicach. Powraca w niej wciąż postulat „otwartych granic”. No w ostateczności „uchylonych drzwi”. Postulat atrakcyjny, bo pozwalający na przemawianie z pozycji moralnej wyższości. Podbudowanej hasłem, że „żaden człowiek nie jest nielegalny”. Albo, że przecież „musimy się podzielić bogactwem”. Jednocześnie „otwarte/uchylone granice” prowadzą nas na manowce. Właśnie do dzisiejszego rynku migracji. Jednego z najbardziej nieprzejrzystych i zderegulowanych rynków naszych czasów.

Nasza konfuzja dotycząca tematu migracji bierze się – jak często – z bardzo anachronicznego myślenia na temat wielkich wędrówek ludów. Dominuje bowiem przekonanie, że skoro my na tzw. Globalnej Północy jesteśmy bogaci, a oni na tzw. Globalnym Południu są biedni, to znaczy, że migracje są uzasadnione. Ponieważ w ten sposób doprowadzić można do wyrównania niesprawiedliwych, bolesnych i rozdzierających serce globalnych nierówności.

Tymczasem rzeczywistość XXI wieku jest dużo bardziej skomplikowana. Najlepiej ten problem opisał kilka lat temu ekonomista i ekspert od światowych nierówności Branko Milanovic. 

Powiada on tak:
W XIX w. wyzwaniem były nierówności klasowe. W XX w. stały się nim nierówności miejsca urodzenia i zamieszkania. A w XXI w. trzeba sobie radzić jednocześnie i z jednym, i z drugim! I to w tej ostatniej rzeczywistości musimy nauczyć się nawigować.

A było to tak. Faktycznie gdzieś do połowy XIX stulecia o zamożności jednostki w pierwszym rzędzie decydowała przynależność do klasy społecznej. Nie miało aż tak wielkiego znaczenia, czy urodziłeś się w państwach włoskich, w Turcji czy może w Chinach albo Indiach. Fundamentalne było raczej, czy w ramach twojego społeczeństwa miałeś szczęście urodzić jako arystokrata albo burżua. Czy też przypadł ci w udziale los robotnika, chłopa albo sługi. To był świat z pism Marksa i Engelsa, w którym dojrzewało oburzenie na klasowe niesprawiedliwości. To w takiej atmosferze rodziły się z tego radykalne ruchy socjalistyczne.

Ale już pod koniec XIX w. ten obraz zaczął się komplikować. W efekcie rewolucji przemysłowej niesamowicie szybko urosły nierówności między krajami. Szacuje się, że w latach 1850–1900 światowy współczynnik Giniego urósł z 25 do ok. 50. Potem – w połowie XX w. w najbogatszych krajach Zachodu nastąpił niesamowity wzrost znaczenia wielkich mechanizmów redystrybucji (państwo dobrobytu finansowane z progresywnych podatków), a na dodatek uruchomiono szereg skutecznych mechanizmów awansu, których wcześniej brakowało (dostępna powszechna edukacja). To sprawiło, że nierówności klasowe przestały wszystko determinować. W ich miejsce pojawiła się jednak innego rodzaju nierówność. Nierówność miejsca zamieszkania.

I tak doszło do fundamentalnej zmiany. Nagle zaczęło mieć znaczenie w jakim miejscu na ziemi się urodziłeś. A nie tylko w jakiej klasie społecznej. To właśnie ów „efekt XX wieku” – czas gdy zdecydowanie lepiej było urodzić się biednym Szwedem, Austriakiem czy Niemcem niż nawet „dobrze urodzonym” Ugandyjczykiem, Kostarykańczykiem albo Polakiem. Kulminacją były lata 70., gdy światowe nierówności liczone współczynnikiem Giniego osiągnęły rekordową wartość 80. To był czas, gdy Zachód był u szczytu potęgi ekonomicznej, a Azja nie zaczęła jeszcze nadrabiać.

To był czas, gdy współczesne migracje ruszyły na dobre. To patrząc na tamte migracje, wielu dzisiejszych zwolenników otwartych/uchylonych granic myśli, że „tak trzeba”. I że wspierając migracje są po jednej stronie mocy. Niestety są… w błędzie.
Bo historia nie stoi w miejscu. I nie ma co udawać, że nadal żyjemy w latach 70. Dziś światowe nierówności znów wyglądają inaczej. Wspomniany już ekonomista Branko Milanovic porównuje je do… słonia

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPE debatuje nad kryzysem na granicy Polski
Następny artykułBeata Kozidrak skazana za jazdę po alkoholu. Zakaz prowadzenia aut to nie wszystko