Język jest żywiołem. On radzi sobie sam i trudno go regulować. Jedne rzeczy wchłania, inne wypluwa – mówi Michał Rusinek. Okazuje się, że z innych języków wchłonęliśmy sporo i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Podziel się
Marta Ossowska: Ze szkoły wiemy, “iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”, a pan właśnie napisał książkę o słowach zapożyczonych do naszego języka. Skąd narodził się ten pomysł? Po co nam wiedza o pochodzeniu wyrazów?
Michał Rusinek: Do napisania książki “Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych” zainspirowały mnie dwie kobiety – Krystyna Pawłowicz i Olga Tokarczuk.
Zaskakujące połączenie.
To prawda, ale już tłumaczę, jak do tego doszło. Rada Języka Polskiego, w której zasiadam, ma obowiązek, aby raz na dwa lata składać w Sejmie raport o stanie języka. Zazwyczaj niewielu posłów i posłanek jest zainteresowanych tym raportem, ale na jednym z takich spotkań pojawiła się Krystyna Pawłowicz i zażądała, aby wyrugować z języka polskiego wszystkie zapożyczenia. Na co moja koleżanka, ówczesna sekretarz, a obecnie przewodnicząca Rady prof. Katarzyna Kłosińska powiedziała: “Pani profesor, bardzo mi przykro, ale słowo ‘wyrugować’ też jest zapożyczeniem”.
Jak na te słowa zareagowała prof. Pawłowicz?
Z tego, co słyszałem, lekko się obraziła.
A jak to było z Olgą Tokarczuk?
Noblistka w “Księgach Jakubowych” pokazuje wielokulturowość Polski. Dawniej byliśmy krajem wielu języków i wielu kultur i zostały tego ślady w literaturze. Wbrew pozorom dzisiejsza kultura nie jest monolitem, nie jest jednorodna, ale jest efektem różnych wydarzeń historycznych i kontaktów, które mieliśmy z innymi narodami, a więc kulturami i językami.
Zdaję sobie sprawę, że jest to nieco sprzeczne z wizją szkolną i ogólnie prawicową wersją kultury polskiej.
Źródło: Agencja Gazeta
Wskazuje pan przykłady wyrazów nawiązujących do wielu języków np. francuskiego, włoskiego, rumuńskiego, tureckiego. Wydaje mi się, że Polacy mają szczególny problem z akceptacją wyrazów pochodzących z języka niemieckiego i rosyjskiego i uważają, że ich w naszym języku jest najwięcej. Mają rację?
Nie jestem historykiem języka, więc trudno jednoznacznie odpowiedzieć mi na to pytanie. Moja nowa książka powstała w konsultacji z prof. Izabelą Winiarską-Górską, która jest jedną z najwybitniejszych specjalistek od zapożyczeń w języku polskim. Myślę, że na tak zwane oko najwięcej słów w języku technicznym, związanym z cywilizacją to wyrazy, które pożyczyliśmy od Niemców. Często nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo one mocno weszły do naszego języka i traktujemy je jako własne.
Z kolei słownictwo związane z kulturą pochodzi w większości z języka francuskiego. A jeśli chodzi o kuchnię, to są głównie inspiracje włoskie, co zawdzięczamy głównie królowej Bonie. Jeśli zaś chodzi o słownictwo użytkowe, związane z naszą wygodą, to dominują zapożyczenia z języka tureckiego np. jasiek, co też wynika z dawnych kontaktów z Orientem.
Czy ta językowa różnorodność wskazuje, że dawniej byliśmy bardziej otwartym narodem?
Nie, myślę, że naród nie ma z tym nic wspólnego. To wszystko odbywa się na poziomie języka. Możemy na siłę wymyślać polskie nazwy na rzeczy czy zjawiska, które mają już swoje określenia w innych językach i mówić na weekend „dwudzionek”, ale musimy brać pod uwagę, że to się może nie przyjąć.
Język jest żywiołem. On radzi sobie sam i trudno go regulować. Jedne rzeczy wchłania, inne – wypluwa.
Czyli lepsze dla współczesnego języka byłoby pozostawienie nowych, angielskich wyrażeń w ich oryginalnej formie?
Wiele z tych technicznych, komputerowych określeń, które okazały się łatwe do wymówienia przez polskie aparaty mowy, przyjęło się. I to dobrze, że mówimy interfejs, a nie międzymordzie, myszkami klikamy, a nie mlaszczemy.
Natomiast gdy istnieje już pewne określenie w języku polskim, to nie ma sensu zastępować go słowem angielskim, bo to brzmi pretensjonalnie. Na przykład określenie destynacja czy formuła szamponu weszły do języka polskiego tylko dlatego, że wydają się bardziej eleganckie niż polskie odpowiedniki: kierunek oraz receptura.
Spójrzmy też na kadrową, która kojarzy się z PRL-owskim przedsiębiorstwem. Jeśli nazwiemy ją specjalistką od HR (human resources – ang. zasoby ludzkie), to od razu brzmi to bardziej prestiżowo i nowocześnie.
Zapewne obserwuje pan język młodych i to, w jakim kierunku zmierza ewolucja polskiego języka. Czy na co dzień korzysta Pan z jakichś młodzieżowych sformułowań?
Korzystam z określeń spoks i XD, ale mnie się może wydawać, że posługuję się językiem młodzieżowym, a on jest już dawno niemodny. Dawno, to znaczy od jakichś 3 tygodni…
Rzeczywiście bacznie się przyglądam językowi młodych ludzi, bo on pokazuje zmiany, które być może na stałe zapiszą się w języku ogólnopolskim. Ale nie jest to łatwe, bo dynamika zmian w języku młodzieży jest bardzo duża.
Ostatnio zaskoczyło pana jakieś młodzieżowe określenie? Być może zdarzyło się, że znaczenie pewnego słowa używanego przez młodych było dla pana wręcz abstrakcyjne?
Zdziwiło mnie – i nadal dziwi – znaczenie słowa „epicki”, zupełnie niezwiązane z rodzajem literackim. Pewnie bliżej mu do znaczenia, które znaleźć można u Jerzego Pilcha, który mówi o „epickim ciele” tej czy innej kobiety.
A jaki jest pana stosunek do feminatyw? Premierka, wykonawczyni powinny zadomowić się w języku polskim?
Myślę, że to bardzo ciekawy i ważny problem. Nic nie powinno się odbywać w języku na siłę, ale jeśli brak żeńskiej formy nazwy zawodu powoduje, że kobietom w tym zawodzie trudniej jest znaleźć pracę, to oznacza, że potrzebna jest taka forma.
Źródło: Forum
Co więcej, potrzebna jest świadomość, że obie formy – męska i żeńska – są równoważne. I to się zmienia. Jeszcze niedawno Agnieszka Graff, feministka, mówiła, że chętniej przedstawia się jako „tłumacz”, bo „tłumaczka” brzmi mniej poważnie. Teraz te słowa już są równoważne.
To PRL wprowadził męskie nazwy zawodów jako podstawowe, a czasem nawet jedyne. Przedwojenna polszczyzna nieźle sobie radziła z feminatywami. Kiedy pojawiły się pierwsze kobiety w parlamencie, dyskutowano, czy nazywać je posłankami, czy np. poślicami. W niektórych przypadkach nawet trochę żałuję, że ta druga forma się nie przyjęła.
Debata publiczna, jaka toczy się w ostatnim czasie na temat problemów środowiska LGBT, pokazała, że mamy językowy problem z mówieniem i pisaniem o osobach niebinarnych i nieheteronormatywnych. Jak temu zaradzić?
Trzeba się przyjrzeć, jakim językiem posługują się wobec osób nieheteronormatywnych i niebinarnych inne kraje. Jednak trudno jest implementować wszystkie pomysły z np. języka angielskiego, który ma inną składnię i reguły słowotwórcze.
Przede wszystkim należy słuchać, jak te osoby mówią o sobie i zwracać uwagę, co może je urazić, jakie określenia są dla nich wykluczające. Na pewno problem jest większy u osób niebinarnych, bo w polszczyźnie wiele wyrazów ma z góry przypisany rodzajnik męski lub żeński. Podglądam na Facebooku grupy takich środowisk i przyglądam się ich propozycjom językowym.
Ważnym punktem odniesienia powinna być też literatura. Niedawno w felietonie dla “Gazety Wyborczej” przypomniałem opowiadanie Stanisława Lema “Maska”, w którym robot początkowo niemający płci prowadzi narrację w pierwszej osobie. Mówi zatem “urodziłom się”. Język polski na to pozwala, to tzw. forma potencjalna, której się nie używa, ale to nie oznacza, że ona jest błędna. Dlatego zachęcam do szukania form językowych właśnie w literaturze.
A co z systemowymi zmianami?
Uważam, że środowisko naukowe powinno zorganizować konferencję, która uświadomi językoznawcom ten problem i skłoni ich do zaproponowania pewnych rozwiązań.
Jednak Polacy nie lubią dostosowywać się do praw mniejszości. Pana zdaniem określona grupa społeczna powinna wywrzeć językową presję? A może wystarczy dobry przykład z góry np. od polityków?
Źródło: Materiały prasowe
Na to ostatnie nie ma co liczyć w najbliższym czasie. Choć tak naprawdę ochrona interesów mniejszości powinna należeć do obszaru działań państwa. O większości świadczy jej stosunek do mniejszości. Dlatego powinno się zabiegać o to, aby w języku nie pojawiały się określenia wykluczające, marginalizujące ani pejoratywne wobec jakichkolwiek mniejszości.
Obecny język rządzących nie nadąża za społecznymi zmianami?
To mało powiedziane, on jest wprost skierowany przeciwko mniejszościom. Można nawet powiedzieć, że mamy do czynienia z wojną rządzących i hierarchów kościelnych ze środowiskiem LGBT+, kiedy określa się ich przedstawicieli ideologią.
Od czego zatem zacząć, jeśli chcemy, aby język polski nikogo nie ranił?
Trzeba działać, szukać rozwiązań i być przy tym wrażliwym. Wydaje mi się, że językowe uświadamianie, za którymi kryją się kwestie kulturowe i społeczne, warto zacząć od dzieci. One są bardzo otwarte na tego typu wiedzę i wrażliwość. Myślę, że sięgając po “Wihajster, czyli przewodnik po słowach zapożyczonych”, wiele pokoleń może przyjrzeć się naszemu językowi przez szkło powiększające i dostrzec, że czerpiemy z innych kultur, ale zarazem, że nie powinno nas to wprowadzać w kompleksy. Dlatego w swojej książce wskazuję też listę słów, które z języka polskiego przeszły do innych języków. Taka wielokulturowa wizja języka, a także świata, bardziej do mnie przemawia.
Michał Rusinek – literaturoznawca, tłumacz, pisarz, doktor habilitowany nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Były sekretarz Wisławy Szymborskiej. W 2019 powołano go w skład Rady Języka Polskiego.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS