Kiedy Jennifer Walters jechała ze swoim kuzynem Bruce’em do jego chatki na pięknej, tropikalnej wyspie, nagle tuż przed nich wleciał statek kosmiczny (zdarza się). Doszło do wypadku, wskutek którego odrobina krwi Bannera dostała się do rany Jen. Efektem jest nowy Hulk, tyle że w spódnicy. Taki trochę SHE-Hulk…
Dzisiejszy Disney i Hollywood w ogóle muszą zaprzestać budowania postaci na zasadzie „żeńska wersja bohatera X, tyle że lepsza”. Jeszcze samo to w sumie nie byłoby aż takie złe, ale ciągłe przypominanie z o ile doskonalszą wersją postaci mamy do czynienia jest zwyczajnie słabe. Nie tędy droga. Zgoda, Fabryka Snów była kiedyś wybitnie pro-męskim miejscem, często (choć oczywiście nie zawsze) spychającym kobiety do ról obiektów seksualnych, albo delikatnych dam do ratowania, ale kto wpadł na pomysł żeby zrobienie z grubsza tego samego, tylko w drugą stronę będzie dobrym pomysłem? Budowanie silnych postaci kobiecych na pokazywaniu ile lepsze są od mężczyzn to zwykle karykatura, a nie charakteryzacja. Często do kompletu żeńska wersja postaci jest doskonała we wszystkim co robi tak po prostu, magicznie. Można to zrobić z poszanowaniem dla oryginału, jak ostatnio Thor i Lady Thor, albo bez, jak Loki i Lady Loki, gdzie z postaci Toma Hiddlestone’a zrobiono niepotrafiącego zrobić cokolwiek samodzielnie błazna. Pierwszy odcinek dzisiejszego serialu wpisuje się bardziej w tę drugą kategorię, ale później zamienia się na szczęście w coś innego i, jak dotąd, lepszego.
Mecenas She-Hulk (2022) – opinia po 4 odcinkach serialu [Disney]. Girl power i sprawa tygodnia
Pierwszy odcinek prawie w całości opiera się na tym, że Hulk (Mark Ruffalo) próbuje pomóc Jen (Tatiana Maslany) zapanować nad jej mocami, ale absolutnie nie ma takiej potrzeby, ponieważ ona już to wszystko ogarnia z automatu i potrafi nawet natłuc swojemu kuzynowi, jeśli zajdzie taka potrzeba. W starym serialu animowanym z lat dziewięćdziesiątych też nie zamieniała się w dziką bestię, choć tam przemiana w She-Hulk dodawała jej pewności siebie, więc wciąż nie była dosłownie tą samą osobą, tyle że większą i bardziej zieloną. Szkoda, że scenarzyści serialu nie poszli chociaż względnie podobną drogą. Mogłoby to nadać postaci trochę głębi, ponieważ po pierwszych czterech odcinkach ciężko jakąś znaleźć. Jedynym zalążkiem potencjalnego rozwoju jest to, że naszej głównej bohaterce nie podoba się fakt, że faceci lecą wyłącznie na jej zieloną wersję.
Życie romantyczne Jen jest względnie istotnym elementem serialu, a przynajmniej twórcy poświęcają mu sporo czasu, bo co z tego wyjdzie dopiero zobaczymy. Może jej kolejne podboje miłosne mają służyć jedynie budowaniu warstwy komediowej serialu? Bardziej istotnym punktem programu jest jej kariera prawnicza. W firmie, w której zostaje zatrudniona powstał właśnie nowy dział do spraw ludzi obdarzonych supermocami, a jej pierwszym klientem ma zostać Emil Blonsky, ksywka Abomination (Tim Roth). W trzecim i czwartym odcinku sprawy kręcą się wokół Wonga (Benedict Wong), a w późniejszych epizodach ma pojawić się również Matt Murdock (Charlie Cox), ale na ile istotna okaże się być jego rola przekonamy się dopiero za jakiś czas. „Mecenas She-Hulk” jest pierwszym serialem MCU na Disney+ po „WandaVision”, na który złoży się aż dziewięć odcinków. Sprawy sądowe również mają charakter przede wszystkim humorystyczny i nie nastawiałbym się na intrygujące scenariusze, pełne zwrotów akcji, drugiego i trzeciego dnia i tym podobnych. Również komediowy „Brooklyn 9-9” robił to zazwyczaj znacznie lepiej.
Mecenas She-Hulk (2022) – opinia po 4 odcinkach serialu [Disney]. Humor trochę bez polotu
Więc skoro zarówno wątek superbohaterski, jak i miłosny oraz zawodowy zdają się nie traktować siebie zbyt poważnie, to jak wypada warstwa humorystyczna, od której zależy całe być, albo nie być serialu? Humor, jak wiadomo, jest rzeczą bardzo subiektywną, więc dla różnych osób serial będzie prezentował różną jakość. Już zwiastun stanowi niezłą zapowiedź tonu, w którym utrzymana jest akcja serialu. Pani Hulk całkiem regularnie przełamuje czwartą ścianę, ale osobiście rozbawiła mnie tylko ta pierwsza (chronologicznie) tego typu sytuacja, którą – niestety- sprzedał nam już zwiastun. Późniejsze są bardzo meta, jak tłumaczenie, że to nie serial w stylu „gość odcinka”, albo szybkie, humorystyczne komentarze danej sytuacji, ale do mnie osobiście nie trafiły. Rozumiem na jakiej zasadzie zostały przygotowane, widzę czym mają mnie rozbawić, ale brakuje im świeżości, a jeśli słyszało się dany żart już milion razy, to ciężko wybuchnąć śmiechem za milion pierwszym.
Na szczęście praktycznie każda scena serialu wypełniona jest humorystycznymi sytuacjami, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Ja też od czasu do czasu się śmiałem. Rozbawił mnie nowy image Abomination, choć mam wrażenie, ze trochę za blisko mu do Profesora Hulka, którego poznaliśmy w „Koniec Gry”. Emil jest teraz kompletnie wyciszony, żyje w zgodzie z naturą, pisze haiku dla swoich dawnych ofiar, ma bratnią duszę… a nawet kilka! Może przemieniać się w swoją potworną wersję na życzenie i tak jak Hulk, zachowuje wtedy pełną kontrolę. Fani mieli straszny problem z faktem, że wielki potwór mówi delikatnym głosem Tima Rotha, ale ma to przecież sens, biorąc pod uwagę jak do tej pory przedstawiano to w MCU.
Mimo, że obejrzałem już prawie pół sezonu, wciąż nie mam pojęcia o czym ma on właściwie być. Dawno wyszliśmy już z czasów, kiedy serial komediowy mógł być o niczym, z samowystarczalnymi, niepowiązanymi ze sobą praktycznie wcale odcinkami. Z resztą „Mecenas She-Hulk” jest częścią MCU, więc wypadałoby dać jej coś konkretnego do roboty. Tymczasem po czterech odcinkach, łącznie jakichś dwóch godzinach oglądania, wciąż nie wiadomo o co chodzi. W pierwszym odcinku na moment pojawiła się Titania (Jameela Jamil), która być może odegra jeszcze jakąś bardziej konkretną rolę w dalszych epizodach, a i grupa nieudolnych złoli pracujących dla jakiegoś nieznanego na razie szefa zapewne powróci, ale czego dokładnie chcą i dlaczego? Nie mam pojęcia.
„Mecenas She-Hulk” oberwała ostro jeszcze przed premierą pierwszego odcinka za sprawą tego, jak wygląda główna bohaterka. Oglądając gotowe odcinki serialu nie miałem problemu z CGI wersją Jen. Jasne, Hulk sprawia wrażenie bardziej wypełnionego detalami, zmarszczkami, prążkami mięśni i tak dalej, lecz nie oznacza to od razu, że Jen wygląda kiepsko. Jest kobietą, więc artystom zależało na bardziej gładkim, delikatnym wyglądzie jej postaci. Ma w końcu działać na męską wyobraźnię. Wygląda przez to trochę jakby była plastikowa, albo ktoś poskąpił budżetu na CGI, ale po chwili przyzwyczajenia oko widza zupełnie przestaje to zauważać. Bardziej drażnił mnie fakt, że jej przemiana zawsze dzieje się poza kadrem, a część ujęć wyraźnie gryzie się z pozostałymi, sugerując dokrętki. Ostatecznie jednak efekty wizualne nie są złe. Nie jest to poziom najlepszych filmów kinowych, ale do TV w zupełności wystarczy (finałowa walka z „Czarnej Pantery” może pozazdrościć”). Bardziej bawił mnie wygląd tego superwięzienia, w którym siedzi Blonsky. Kto to projektował?!
Jeśli nie jesteś fanem poprzednich seriali MCU, to i dzisiejsza propozycja raczej tego stanu rzeczy nie zmieni. Scenariusze przepełnione są żartami bardzo różnej jakości, pierwszy odcinek niemal w całości służy pokazaniu, że Jen po pięciu minutach bycia Hulkiem już jest lepsza od Bruce’a (raczej natarczywie), a szersza fabuła sezonu wciąż jest tajemnicą, mimo że mam za sobą już prawie połowę wszystkich odcinków. To jeśli bardzo przejmujesz się MCU jako całością. Jeśli natomiast masz ochotę na lekką, niezobowiązującą komedyjkę, na której nie trzeba za dużo myśleć, to pani mecenas może się podobać. Chociaż Ally McBeal to z niej żadna! Na razie nie jestem zachwycony i nie nastawiam się na zbyt wiele.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS