Na początku chciałem iść na całość. Kwiecista sukienka, buty na obcasie, peruka. Jak mam być matką, to niech i wyglądam jak matka. Zaraz, zaraz… a co z brodą? Zgolić? Nie ma mowy! Zostawić? Wezmą mnie za Conchitę i dopiero będzie będę miał bieg z przeszkodami. Odpuszczam. W końcu nie o przebieranki mi chodzi, ale o to by dowiedzieć się z jakimi problemami muszą radzić sobie matki spacerujące z wózkami ulicami Dębicy.
Biorę więc wózek, syna i wypuszczam się w miasto. Zaczynam od Ratusza. Na niewielkim parkingu naprzeciwko wejścia zwracam uwagę na znak, że jedno, czy też dwa miejsca przeznaczone są dla matek z dziećmi.
– No nieźle. Szkoda, że nie przyjechałem autem, bo stałbym jak szycha, przed samym urzędem – myślę i kieruję się w stronę drzwi.
Po przekroczeniu ich progu czerwony dywan prowadzi mnie pod same drzwi windy. I to rozumiem. Tu matka z dzieckiem klamki nie pocałuje i wszystko załatwi. Trochę uspokojony kieruję się w stronę centrum.
Zanim dojdę do wiaduktu, dwa czy trzy razy mało nie dochodzi do kraksy, gdy rozpędzeni rowerzyści śmigają koło mnie po chodniku. Gdyby choć jakieś sygnały dźwiękowe wydawali to wiedziałbym, że z lewej flanki atakuje mnie gimnazjalista na góralu, a z prawej emerytka na jubilacie wracająca z działki. A tu nic. Jakoś pokonuję jednak ten odcinek drogi i na skrzyżowaniu ul. Kościuszki z Głowackiego staję przy pasach, by dojść do dworca PKP.
Myślicie państwo, że ktoś zatrzymał się, by mnie przepuścić? Co prawda nie jestem zgrabną dwudziestolatką w legginsach, hojnie obdarzoną przez naturę, ale liczyłem, że choć z uwagi na wózek, któryś z kierowców ściągnie nogę z gazu. Ale nie! Nie masz auta, to stój i czekaj na łaskawość pana!
W końcu nie wytrzymuję i wychodzę na zebrę, nie zważając na sznur samochodów. Starszy mężczyzna w kraciastej koszuli za kierownicą zielonego tico rzuca w moją stronę niecenzuralne słowo, którym czasem określa się kobietę wykonującą najstarszy zawód świata, ale zatrzymuje się.
– I gdzieś wylazł? Nie widzisz, że jadę? – sapie przez uchyloną szybę, ale ignoruję go i pcham wózek przed siebie.
Gdy dochodzę do dworca autobusowego, muszę mocno się sprężyć, by wyjechać na krawężnik oddzielający go od drogi.
– Zakaz palenia – czytam na tabliczce i zaraz dochodzi do mnie zapach tego zakazu. Lekko podchmieleni panowie rozłożeni na jednej z ławek zakazują sobie, aż siwo. Przyspieszam
kroku, by syn nie musiał tego wdychać i jadę w stronę dworca PKP. Nie, nie chcę wyjeżdżać. Chcę tylko wstąpić do kiosku po gazetę. Niestety. Jako niedoświadczony operator wózka dziecięcego, nie wiem, że dojść do dworca mogę tylko zachodząc go chodnikiem od lewej lub prawej strony. Na wprost się nie da, bo na niewielkim parkingu samochody parkują tak gęsto, że nijak między nimi z wózkiem nie przejadę. Odpuszczam sobie i kieruję się na ul. Kolejową. A tam? Piękny chodnik, szeroki, jedzie się jak po maśle.
Mijając kolejne sklepy dociera do mnie jednak, jak wiele z nich jest dla wózków niedostępnych. Wystarczą tylko dwa lub trzy schody, a już wejście do niego staje się niemożliwe. Wcześniej, gdy spacerowałem bez wózka, nie zwracałem na to uwagi, ale teraz oczy mi się otwierają.
Na wysokości Urzędu Skarbowego zauważam, że syn właśnie zasnął. Nie na długo jednak. Budzi go przeraźliwy pisk. Obcy atakują? Nie. Kobieta postanowiła schować zakupy do bagażnika, tylko zapomniała wyłączyć alarmu w samochodzie. I po spaniu.
Gdy z Kolejowej skręcam w Krótką i dochodzę do Krakowskiej tęsknym wzrokiem zerkam w stronę Kaprysu. Od kurzu i spalin pić mi się chce, a nie byłem na tyle przezorny, by wziąć ze sobą wodę. Trochę się martwię stojąc przy przejściu dla pieszych, gdy widzę schody do sklepu.
– Przejadę, czy nie przejadę? – zastanawiam się przez chwilę i promienieję, gdy zauważam niewielki podjazd dla wózków.
W Kaprysie co prawda o mało nie zrzucam na podłogę stosu batonów, nie rozjeżdżam półki z zupkami chińskimi i nie doprowadzam do konfliktu z wytatuowanym młodzieńcem w dresie, któremu najeżdżam na stopę, ale w końcu wodę kupuję i wychodzę. Czuję się jak Robert Kubica wózka dziecięcego. Gdy przypominam sobie, że przy okazji spaceru miałem kupić chleb, nie wracam do sklepu, ale idę w stronę Rynku. Gdy dochodzę do piekarni na schodkach, mam chyba głupią minę, bo stojąca tam starsza kobieta oferuje mi pomoc.
– No, niech pan wejdzie i kupi co potrzebuje. Ja wózka popilnuję – mówi uśmiechając się, gdy zastanawiam się, jak zrobić zakupy. Unoszę się jednak honorem i za pomoc dziękuję, choć kobieta wydaje się sympatyczna. Mam sobie radzić sam, więc obejdę się smakiem.
Później trochę jeszcze kręcę się po mieście. Obok Gospody u Sióstr o mało nie wpadam pod samochód, gdy próbuję ominąć czarne bmw i czerwonego citroena, które skutecznie blokują chodnik. Zresztą samochody tak zaparkowane to plaga dębickich ulic. Pieszy jeszcze pomiędzy nimi jakoś przejdzie, ale wózek nie ma szans.
By odreagować wstępuję do ogródka jordanowskiego. Planuję przysiąść gdzieś na ławce i trochę odpocząć. Niestety. O ile ludzi tam nie brakuje, to ławek jak najbardziej. Te które stoją, cały czas są zajęte. W końcu zauważam wolną. Parze nastolatków właśnie znudziło się całowanie w tym miejscu i postanowili się przenieść. Już ruszyłem, prawie z piskiem opon wózka, oczami wyobraźni widząc siebie rozpartego na ławce, gdy wtem trach! Kobieta z blond trwałą jest szybsza. Pal licho ją, bo obok niej zostało jeszcze trochę miejsca. Akurat tyle, ile byłoby mi potrzebne. Ale nie! Zajmują je torby pani, widocznie nie mniej zmęczone niż ona sama.
Ruszam więc dalej w trasę. Nerwy mi puszczają, gdy w okolicach ul. Konarskiego kierowca złotej skody na chodniku zajeżdża mi drogę, o mało nie taranując mnie i wózka, który prowadzę. Rzucam słowami, które wcześniej usłyszałem od kierowcy tico i postanawiam wracać do domu.
Najbliżej byłoby przez rampę, ale gdy dochodzę do niej i widzę, jaką drogę miałbym pokonać, poddaję się. Przejechanie tamtędy wózkiem to sport ekstremalny dla profesjonalistów, a ja niestety jak na razie chodzę w klasie amatorskiej. Kieruję się więc w stronę dworca PKP. Przejście podziemne ponoć wyposażone jest w windę, więc tamtędy dostanę się na drugą stronę miasta. Taką mam przynajmniej nadzieję. Wcześniej czeka mnie jednak niespodzianka przy Głowackiego. Na środku chodnika pyszni się wielki pniak wokół obrobiony kostką. Ładne drzewo musiało tam rosnąć. A po pniaku ani przejechać się nie da, ani go ominąć.
– Ot magicy. Drzewo wycięli, bo widocznie przeszkadzało, ale pniaka nie miał kto usunąć – myślę, znów klnąc jak szewc.
Na szczęście nie jestem pierwszym, któremu przyszło się zmierzyć z tym wyzwaniem i korzystam z pobocza wyjeżdżonego przez innych użytkowników chodnika. Giba mnie na boki, ale przejeżdżam. Gdy dochodzę do dworca bez problemu udaje mi się odnaleźć szyb windy.
– W momencie przywołania nie ciągnąć za drzwi! – czytam na szybie.
Próbuję więc przywołać. Nic. Ciągnę za drzwi. Nic. W ogóle nic. Nic nie działa. Wychodzi więc na to, że pozostaje mi jedynie wiadukt na Kościuszki, albo ten na Świętosława. Innej drogi nie ma.
I wtedy dochodzę do wniosku, że już wiem czego życzyć matkom w dniu ich święta. Zdrowia przede wszystkim. I to końskiego, byście miały siłę poradzić sobie ze schodami, krawężnikami, niedziałającą windą i nie zawsze miłymi kierowcami.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS