A A+ A++

Na samym wstępie myślę, że warto zaznaczyć, iż na początku marca 2017 roku znajdowałem się w tzw. hype trainie z napisem Mass Effect: Andromeda. W jego przedziałach było na tyle gorąco, że wraz z każdym nowym szczegółem ujawnionym przez Electornic Arts, tudzież BioWare moja niecierpliwość rosła, a ja wręcz chciałem się zahibernować i obudzić 21 marca. W końcu kanadyjscy twórcy kazali czekać fanom kosmicznej marki na nowego Mass Effecta niespełna pięć lat.

Hype train

Koniec końców czwarta odsłona serii zatytułowana Andromeda pojawiła się w sieci, a ja – pamiętam do dzisiaj – ukończyłem ją w równy tydzień, siedząc z padem od Xboksa One w dłoni. Licznik godzin pokazywał około 60 godzin, więc z prostej matematyki wychodzi, że dziennie poświęciłem grze BioWare około 8 godzin. Niezły wynik, ale czego nie zrobi się dla serii, z którą ma się najlepsze wspominki?

Przez cały 2017 rok uważałem, że Mass Effect Andromeda to jedna z najlepszych gier, jakie kiedykolwiek pojawiły się na rynku. Szczerze powiedziawszy, dopiero po drugim i trzecim podejściu do produkcji, z tą różnicą, że tym razem na nowym komputerze osobistym, zauważyłem, co tak naprawdę tutaj nie zagrało. I można śmiało rzec, że to właśnie następne przejście najnowszego ME pozwoliło mi wysiąść z wyżej wspomnianego hype trainu.

Jesteśmy już ponad cztery lata od premiery Andromedy, za około 2-3 lata otrzymamy Mass Effect (2023), czyli – według moich analiz dotychczasowych trailerów, które znajdziecie tutaj – część, która połączy trylogię komandora Sheparda z Galaktyką Andromedy, w której pierwsze kroki stawiało rodzeństwo Ryderów. Dla mnie to świetna informacja, bo wbrew minusów, o których zaraz powiem, najnowszego Mass Effecta uważam za bardzo dobrą grę. Bardzo dobrą grę, a nie do końca Mass Effecta.

Otwarty świat

Zacznijmy od tego, co najbardziej rozwścieczyło zagorzałych fanów marki, czyli zmodyfikowanie fundamentów, na których opierała się seria – mam tutaj na myśli korytarzowość, dzięki której przygoda pierwszego ludzkiego Widma nie była rozwleczona. Wszystko szło jak po maśle, a z tyłu głowy zawsze tworzyło się proste równanie: “po zabiciu kilkunastu wrogów będzie czekała na mnie kolejna cut-scenka ujawniająca kolejne istotne kwestie fabularne”. 

W przypadku Andromedy tak to nie wyglądało, ponieważ BioWare postanowiło zaoferować nam otwarty, bardzo rozległy świat, który nie szedł w parze z dobrym zagospodarowaniem. Brakowało w nim, nie licząc zadań lojalnościowych od naszych towarzyszy, które stały na wysokim poziomie, bardziej angażujących questów opcjonalnych, które oferowałyby moralne decyzje. A w końcu to dzięki wszelakim wyborom tak dobrze wielu z nas wspomina trylogię.

Jednak nie tylko o jakość questów opcjonalnych tutaj się rozchodziło, ale również i ich wołającą o pomstę do nieba formę. Zauważalny był również schemat zmuszający nas do ciągłego podróżowania między planetami w dalszej części rozgrywki, aby ukończyć misje poboczne. Było to dosyć nużące, bo po odwiedzeniu przykładowo Kadary i porozmawianiu z tamtejszym władcą z powodu zadania X, musieliśmy udać się na Havarl, gdzie oprócz wykonania zadania X zabraliśmy się także za Y, którego następnym krokiem był lot na Kadarę. Zainteresowani tracili na tym sporo czasu, szczególnie na mających już swoje lata bazowych konsolach, bo poziomy lokacji, jak i same filmiki przerywnikowe kryjące pod sobą “loading screen” nie trwały kilka, a nawet kilkadziesiąt sekund. To nie powinno tak wyglądać.

Nieszczęsny Archont

Andromedę można śmiało porównać do pierwszego Mass Effect. W obu przypadkach stawiamy pierwsze kroki na nieznanych dotąd planetach i poznajemy nowych wrogów, którzy będą deptać nam po piętach przez całą zabawę. W “jedynce” był nim Saren, zbuntowane widmo, a w ME:A niejaki Archont. Ten pierwszy budził podziw już od pierwszego spotkania, kiedy to “wbił nóż” w plecy swojemu dawnemu przyjacielowi, a następnie skorzystał z tajemniczego przekaźnika.

A co robił ten drugi? No niestety zbyt mało, aby się go wystraszyć, choć warto zaznaczyć, że już sam jego wygląd zewnętrzy sprawiał, iż częściej można było wybuchnąć śmiechem, aniżeli się go przestraszyć. Do dzisiaj pamiętam pierwszą scenę, w której wystąpił. Jej akcja mieściła się w ciemnej studni, w której chciał aktywować pewne urządzenie zajmujące się oczyszczaniem planety, a gdy nie udało mu się tego zrobić, zmarszczył czoło i pośpiesznym krokiem ruszył w stronę swojego statku. Jego wyraz twarzy przypominał rozwydrzonego bachora, który rozzłościł się, gdy coś mu się nie udało, a nie chytrego, sprytnego antagonistę, na którego wyrósł nam Saren. 

Archont od początku aż do końca rozgrywki nie był – trzeba to napisać wprost – żadnym przeciwnikiem. Główny przeciwnik Rydera nie wzbudzał strachu, przez co wiele najnowszy Mass Effect stracił. Nie chcę rzucać tutaj spoilerami, ale mam nadzieję, że – o ile oczywiście trafimy jeszcze do galaktyki Andromedy – nadchodzący wrogowie wywołają większy szum od Archonta.

Dobra gra, słaby Mass Effect

Trzy wyżej wymienione przykłady to w moim odczuciu największe bolączki Mass Effect Andromeda. Można by było dołożyć do tego jeszcze animacje twarzy (te jednak zostały poprawione bardzo szybko i pamiętają o nich jedynie osoby, które oglądają mające ośmieszyć Andromedę materiały na YouTube) oraz trochę gorzej napisanych bohaterów, choć w moim odczuciu trzeba by dać im więcej czasu na rozkręcenie się. Gdybym miał ocenić Liarę, Garrusa czy Tali w oparciu tylko o ME1, to istnieje spore prawdopodobieństwo, iż uznałbym, że oni także są nudni.

Gdybym miał dzisiaj ocenić Mass Effect Andromeda wlepiłbym tytułowi śmiało 7.5/10. To wciąż bardzo dobra gra, ale nie do końca dobry Mass Effect, i myślę, że każdemu wyszłaby na dobre sytuacja, w której w tytule produktu zostaje jedynie “Andromeda”. I wydaje mi się, że tutaj więcej dodawać nie trzeba.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMost na Wiśle ma zostać zburzony
Następny artykułOstatnie dni, by zagłosować na kładkę