O pewnym polityku mówi się, że przeszedł drogę od zera do bohatera i z powrotem. Według niektórych kibiców zbliżoną ścieżką podąża Martin Braithwaite, bo przeszedł drogę od mema do równego gościa, aż do człowieka, który psuje szyki FC Barcelonie i jest dla wielu stał się wrogiem numer jeden. Duńczyk nie pozwala się wypchnąć ot tak, dlatego że ktoś ma ciśnienie na rejestrowanie graczy. Zastanówmy się, jak w zasadzie to wszystko można postrzegać, jakie ma opcje i co może nim kierować.
Tak na dobrą sprawę błędem w Matrixie było już samo pojawienie się Duńczyka w katalońskim klubie. Był przeciętny w zespole, który brodził w strefie spadkowej i logika podpowiadała, że nigdy nie powinien trafić FC Barcelony. On nie dość, że został sprowadzony do legendarnego klubu, to w dodatku otrzymał umowę na cztery i pół roku. Zarobki? Kosmiczne w relacji do jakości piłkarskiej. Przychodził jako strażak, a dostał warunki, jak piłkarz, który jeszcze rozkwitnie i będzie przynosił klubowi trofea hurtem. Absurd i minięcie się z logiką.
Martin Braithwaite
Też byście przyjęli ofertę FC Barcelony
Samemu Duńczykowi ciężko było się dziwić, że zdecydował się na FC Barcelonę. Ba, byłby głupcem, gdyby nie podpisał z nią kontraktu. W przypadku takiego przeciętniaka było jasne, że podobny pociąg już nigdy nie podjedzie. I w tym momencie należy zadać pytanie dlaczego go sprowadzono?
Odpowiedź jest dość prosta i zamyka się w słowach niegospodarność i nieroztropność. W rozgrywkach 19/20 trenerzy Dumy Katalonii mieli do dyspozycji w zasadzie tylko jednego napastnika – Luisa Suareza. Był jeszcze teoretycznie Abel Ruiz, ale nie dał powodów, by dostawać szanse, bo nawet w rezerwach nie zdobywał wielu bramek.
Mimo to w klubie nie liczono się z tym, że trochę tych meczów jest do rozegrania, a ciało Urugwajczyka już wtedy wielokrotnie odmawiało posłuszeństwa. Sam Suarez regularnie podkreślał, że potrzebuje konkurencji i zmiennika, więc nawet szatnia rozumiała, że warto się zabezpieczyć na przyszłość. Inne podejście mieli jednak decydenci, trafniej byłoby ich nazwać dyletantami. Zastosowali strategię „będzie dobrze”, ale – co było do przewidzenia – okazała się nieskuteczna.
Skoro w letnim okienku zbagatelizowano sprawę, to może warto by w zimowym naprawić błąd? A gdzie tam, w życiu. Josep Maria Bartomeu i jego poplecznicy zamietli sprawę pod dywan. Co więcej, już nawet zapomnieli, że rok wcześniej sprowadzili na wariata Kevina-Prince’a Boatenga, co powinno ich czegoś nauczyć. Wniosków niestety brak i konsekwencje były opłakane.
Jak większość z was zapewne pamięta, Luis Suarez doznał kontuzji, ale jeszcze nie było paniki. Wyglądało to bardziej na zasadzie – dobra, zaraz Dembele wróci, z przodu jakoś damy radę. W międzyczasie okienko transferowe dobiegło końca, a Francuz doznał kolejnej kontuzji i zaczął się cyrk. Barcelona mogła skorzystać z kontrowersyjnego przepisu, który pozwalał jej kupić piłkarza grającego w Hiszpanii. Angel, Stuani i Braithwaite – głównie o tej trójce mówiło się w kontekście przenosin i postawiono na ostatniego z wymienionych.
I teraz dostrzeżcie kontrast. Chwilę wcześniej decydowało się na grube transfery takich piłkarzy jak Griezmann i Coutinho, by doprowadzić do takiego momentu, że zimą 2020 trzeba było zapłacić 18 milionów za przeciętniaka z Leganes. Wczujcie się w tę sytuację. Zapewne pierwszą rzeczą, która przyjdzie wam do głowy, będzie rozumowanie, że przez taki cyrk obniża się wiarygodność, ale i status klubu. I tak rzeczywiście jest, bo przez takie działania traci się w oczach wielu osób. Dziś kibic jest wybredny i słusznie wymaga logicznego postępowania wówczas łatwiej się z danym zespołem utożsamiać. Tu dominowało irracjonalne podejście.
Era Braithwaite’a
Kto ogląda Ekstraklasę, ten z cyrku się nie śmieje, ale przenosiny Duńczyka wiązały się z toną anegdot, które bawią nawet teraz. Ostatnio przekonaliśmy się, że FC Barcelona średnio radzi sobie z obsługą mediów społecznościowych, ale z Braithwaitem obserwowaliśmy totalne apogeum. Na starcie zrobili literówkę w jego nazwisku i to oczobitną, bo tak należy postrzegać brak pierwszej litery w nazwisku… Do tego sam piłkarz nie popisał się podczas prezentacji i dostarczył tylko powodów do szyder. Piłka delikatnie kompletnie nie chciała się go słuchać. Gdy z czasem otrzymał numer dziewięć, to śmiechów nie było końca, ale to w sumie najmniej istotne, bo trzeba co nieco wspomnieć o jego grze i postawie.
Jeszcze zanim przyszedł do FC Barcelony, był chwalony za wykonywaną pracę. Zdarzało się, że wynajmował boiska treningowe, by przeprowadzać dodatkowe jednostki treningowe. Tego typu działania tylko podkreślały jego profesjonalizm. Nigdy nie był typem niespełnionego talentu, który wiedział wszystko najlepiej i dlatego rościł sobie prawa do nieprzemęczania się.
Javier Aguirre, który prowadził go w Leganes mówił o nim w ten sposób:
– To jedyny piłkarz, który podszedł do mnie z iPadem, by pokazać swoje akcje. Nie po to, byśmy grali dla niego, tylko by mógł tak grać w naszym zespole.
W podobnym tonie wypowiadali się o nim inni trenerzy, choćby Gustavo Poyet. Co nie zmienia faktu, że ściągnięto jedną z najdroższych zapchajdziur w historii. Bardzo pracowitą, ale jednak. Już po przenosinach, podczas lockdownu podkreślał:
– Wiem, że nikt nie trenuje i pracuje tak dużo jak ja. Kiedy wrócimy będę przygotowany psychicznie i fizycznie. Program treningów indywidualnych, które wysyła klub to tylko 1/3 pracy, którą wykonuję w domu.
I takie podejście było regułą u każdego szkoleniowca Barcy. Bywało tak, że piłkarze FC Barcelony dostawali wolne, ale on i tak przyjeżdżał do klubu, by odbębnić swój zestaw ćwiczeń. Znacie podejście Ronalda Koemana i nie jest to człowiek, któremu łatwo przychodzi chwalenie innych, ale w przypadku Duńczyka nie miał oporów:
– Martin Braithwaite? Uwielbiam z nim pracować. Jest wszechstronny, zdyscyplinowany i akceptuje swoją rolę w zespole.
Do tego potrafił zaplusować działalnością pozaboiskową. Organizował akcje charytatywne, rozdawał koszulki, wspierał domy dziecka. Mówiąc wprost – wzorowy obywatel.
Nieco gorzej było i jest z jego repertuarem piłkarskim, choć nie można go całkowicie deprecjonować. Był zawsze żywym gościem na boisku, ale gorzej ze skutecznością i detalami. Natomiast jeśli otoczyło się go odpowiednimi ludźmi, to nawet tak przeciętnego zawodnika da się sensownie wykorzystać. Niech biega i nie bierze się za rozegranie, coś tam – a nawet więcej niż coś tam – zapewne da. Miewał naprawdę dobre mecze. Przykładowo w spotkaniu z Dynamem Kijów z 2020 zdobył dwa gole i zaliczył asystę. Dobrze wypadł też podczas inauguracji poprzedniego sezonu, ale często bywało tak, że robiono mu krzywdę, gdy musiał grać lewym skrzydle lub o ironio brać się za rozegranie. Wówczas pewne braki mogły razić, a samych widzów zrazić do tego zawodnika. Rozegrał dla FC Barcelony 57 spotkań, zdobył 10 goli i zaliczył 5 asyst. Dorobek na miarę możliwości rzemieślnika, który kopał w Toulusie, Middlesbrough, Bordeaux i Leganes.
Miał w Barcelonie też nieco pecha, bo choć był zapchajdziurą, to gdyby nie kontuzja na początku minionego sezonu, mógł dać Dumie Katalonii zdecydowanie więcej. Tym bardziej że mówimy o drużynie, która była wtedy strasznym składakiem – o EZ-ie Abde i Demirze już pewnie nawet część nie pamięta. Gdy Duńczyk wrócił do zdrowia, drzwi zostały przed nim zatrzaśnięte i dawano mu do zrozumienia, że nie ma już na co liczyć. I nie da się ukryć, że przy obecnym stanie kadry nie ma zbyt wielu argumentów, by grać. W ofensywie występują teraz: Lewandowski, Fati, Ferran, Raphinha, Dembele, Aubameyang i jest naprawdę tłoczno.
Sam zainteresowany bardzo wierzy w siebie i nie tak dawno wypowiadał się w następujący sposób:
– Wiem tyle, że zostały mi dwa lata kontraktu. Świetnie się bawię w klubie. Nie grałem wiele, ale mamy świetnego trenera i wiem, że prawdopodobnie dostanę szansę, jeśli będę ciężko trenował.
Do czego zmierza?
Ciężko nawet powiedzieć, że Braithwaite podejmuje rękawicę, bo jej tak naprawdę nie ma. Nie został zabrany na tournée po Stanach Zjednoczonych. Mówi mu się wprost, że nie będzie grał, ale on ponoć czuje, że zasługuje na, chociażby jedną szansę ze względu na pracę, którą wykonał. Temat nie jest prosty, bo już próbowano go wypchnąć na wiele sposobów.
Zainteresowanie nim wyrażały takie klubu jak Valencia i Celta. Teraz mówi się o Mallorce, która według relacji kilku mediów byłaby skłonna nawet zaoferować piłkarzowi identyczne warunki, jakie ma w Dumie Katalonii. Wcześniej wiele osób zarzucało mu pazerność, ale to raczej fałszywy trop, bo pieniędzy mu nie brakuje. Jest współwłaścicielem firmy deweloperskiej NYCE mającej siedzibę w Stanach Zjednoczonych, której wartość przekracza 250 milionów dolarów. Do tego wraz z żoną prowadzi firmę odzieżową. Niektórzy uważają nawet, że w tym momencie jest najbogatszym piłkarzem FC Barcelony.
Załóżmy, że nie chodzi o kasę z klubu, to szukajmy innych poszlak. I tu można podążać tropem prestiżu, który przydaje się w negocjacjach biznesowych. Inaczej jesteś traktowany jako piłkarz FC Barcelony, a inaczej – z całym szacunkiem – jako piłkarz Mallorki. To jest zupełnie inna siła przebicia. Baleary są piękne, ale klub, który z nich pochodzi, nie może się równać z FC Barceloną pod względem popularności. To jakby porównać Disneyland z Łeba Parkiem.
Osobną rzeczą są kwestie rodzinne, a na nie też zawsze zwracał Duńczyk. Podczas ostatniego zgrupowania reprezentacji Danii powiedział:
– Wypożyczenie? Mam rodzinę, o której muszę myśleć. Moje dzieci musiałyby zmienić szkołę na rok i wrócić. Nie widzę takiej opcji, zostały mi 2 lata umowy.
Stać go, żeby mieszkać gdziekolwiek, ale jednak pozostaje w Barcelonie i ma do tego prawo. Oczywiście, w ten sposób nie pomaga Laporcie, Xaviemu i księgowym, ale życie to gra wyboru. Da się wyczuć, że czuje się na tyle mocny, by jeśli już odchodzić, to na własnych warunkach i dlatego to wszystko tak się przeciąga w czasie. Nie chce dać się wyrzucić za drzwi, bo nie odpowiada mu takie traktowanie.
Co by nie mówić – ma do tego święte prawo. Żyje się raz, w jego przypadku też raz zostaje się zawodnikiem topowego klubu. A co z czasem spędzonym na murawie? To już zależy od wrażliwości samego zawodnika. Skoro pasuje mu taki układ, to niech robi, co mu się żywnie podoba. Widocznie nie przeszkadza mu pozycja siedząca, dopóki dostaje powołania do reprezentacji.
Duńczyk odrzuca wszystkie oferty innych klubów, co rozwściecza tylko władze FC Barcelony. Dlatego te rzekomo zamierzają przejść do ostrzejszych ruchów. Według dziennika „Sport” w planach jest jednostronne rozwiązanie kontraktu jeszcze przed końcem letniego okienka transferowego, ale czy tak się stanie? Jedno jest pewne, że łatwo się z nim nie negocjuje, podobnie jak z jego menadżerem, który również zajmuje się sprawami Frenkiego de Jonga. Trafiła kosa na kamień i odbiór jest raczej negatywny.
Z drugiej strony nie można go w żaden sposób porównywać przykładowo z Jackiem Rodwellem, którego sprawa stała się głośna dzięki „Till I die”. Anglik nie chcial za żadne skarby pójść na ręke brytyjskiemu pracodawcy i nie zważał na potencjalny upadek klubu, a katalońskie dźwignie pokazały, że FC Barcelona w przeciwieństwie do Sunderlandu jest w stanie skądś wygrzebać zaskórniaki i sprawa jednego piłkarza nie spuści klubu o ligę niżej. Braithwaite nie będzie zatem Rodwellem 2.0. Będzie gościem, który podejmuje niepopularne decyzje, których ceną jest ewentualna niechęć pewnej grupy osób. Na tym polega odpowiedzialność, że znasz korzyści, ale koszt alternatywny. A bierzcie poprawkę na ewentualną propagandę, która może być kierowana, by zdyskredytować zawodnika. W hiszpańskich warunkach to norma, więc próbujcie na chłodno oceniać to, co będą serwować pewne grupy interesów.
WIĘCEJ O HISZPAŃSKIM FUTBOLU:
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS